Mały kraj o wielkim wpływie na świat, ale też bardzo narażony na globalne zmiany. Taka właśnie jest Islandia

Gdy w wyszukiwarkę Google’a wpisze się frazę „łubin na Islandii”, w pierwszej kolejności dostaniemy wiele zdjęć przedstawiających rozległe pola jasnofioletowych kwiatów w surowym północnym pejzażu. Wygląda to rzeczywiście imponująco. Rzecz w tym, że łubin alaskański (lupinus nootkatensis) nie jest tu rośliną rodzimą. Sprowadzono go po II wojnie światowej, by użyźnić islandzkie gleby i dać wyspie szansę na ponowne zalesienie. Tamtejsze knieje zostały wycięte jeszcze w średniowieczu, a wyjątkowo silne procesy erozyjne spowodowały, że las nie był się już w stanie odtworzyć. Łubin nie rozwiązał problemu deforestacji, ale poczuł się na Islandii na tyle komfortowo, że porasta już około 1 proc. powierzchni wyspy (to mniej więcej 1 tys. km kw.) i ma ochotę na więcej.
Owszem, u nas też licznie występują rośliny inwazyjne - zwłaszcza od kiedy klimat nam się nieco zagotował - ale Islandia jest pod wieloma względami inna: bardziej izolowana i zarazem bardziej podatna na rozmaite ogólnoświatowe procesy. O tej osobliwej inności traktuje znakomita „Wielka historia małej wyspy. Jak Islandia zmieniła świat” autorstwa islandzkiego dziennikarza Egilla Bjarnasona - książka, która powinna być lekturą obowiązkową dla wszystkich popularyzatorów nauki. Bjarnason swobodnie przechodzi od historii do polityki, od polityki do ekologii, a od ekologii do gospodarki. Jest zwięźle, zabawnie i pomysłowo. Wspomniany łubin także występuje w „Wielkiej historii małej wyspy”, będąc w istocie pretekstem do opowieści nie tylko o islandzkim ekosystemie, lecz także o dramatycznych przemianach, jakie dotknęły tę ziemię po II wojnie światowej, o skoku w globalny kapitalizm, o rozmaitych projektach inżynierii społecznej i środowiskowej.
Podtytuł „Jak Islandia zmieniła świat” jest nieco prowokacyjny. „(…) Islandia (…) poniekąd stanowi pępek tego świata, choć równocześnie bywa marginalizowana jako osobliwość. (…) Zagraniczni turyści przyjeżdżają tutaj z wyrobionymi z góry wyobrażeniami na temat Islandii. Traktują ją jak inną planetę. Myślą, że jest lodową pustynią. Jakimś luksusowym parkiem rozrywki czy twierdzą wikingów. (…) Ta książka to opowieść, która ma na celu skłonić do świeżego spojrzenia na kanon historii Zachodu. Próba ukazania Islandii jako głównego aktora na arenie globalnej na pierwszy rzut oka może wydać się zbyt śmiała. Przecież moja wyspa nigdy nie miała armii i nigdy nie atakowała militarnie innych krajów. Nie spiskowała przeciwko zagranicznym liderom czy władcom, nie prowadziła wojen i nigdy nie miała mocarstwowych aspiracji” - pisze Bjarnason, a jednak twierdzi, że jej „odciski palców znaczą całe dzieje Zachodu”.
Islandia oczywiście nie była i nie jest centrum zarządzania światem - podobnie jak nie była i nie jest nim Polska - niemniej w przypadku wyspy z Północy kluczowe okazuje się co innego: kontrast między liczebną niepozornością populacji (współcześnie mniej więcej tyle samo mieszkańców ma Lublin) a jej historyczną istotnością. A także kontrast między peryferyjnym położeniem a kluczową rolą w paru ważnych globalnych procesach.
Bjarnason opowiada o tym, jak na Islandii spisano i przechowano mitologię nordycką, którą wszędzie indziej wyrugowało chrześcijaństwo (pożytek z prowincjonalizmu), i jak wyspa stała się nieruchomym amerykańskim lotniskowcem w czasach II wojny światowej i w epoce zimnowojennej (korzyść z lokalizacji geograficznej), dzięki czemu ani naziści, ani Sowieci nie dali rady przejąć kontroli nad północnym Atlantykiem. Opowiada także o przygodzie Islandczyków z demokracją - najstarszy istniejący parlament, Althing, obradował od roku 930 na polach Pingvellir na wschód od Reykjaviku (atut niewielkiej, ale bardzo rozproszonej populacji, która obywała się bez absolutystycznej władzy).
Niektóre globalizacyjne interwencje wychodziły zresztą Islandczykom bezwiednie. Wynikały z procesów sejsmicznych. Wszyscy pewnie pamiętamy, jak erupcja wulkanu o niewymawialnej nazwie Eyjafjallajökull i wzniesiona przez nią chmura zanieczyszczeń spowodowały w kwietniu 2010 r. zamknięcie przestrzeni powietrznej nad Europą, wielce komplikując przylot głów państw na pogrzeb prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Z perspektywy islandzkiej nie było to wszelako zdarzenie nadzwyczajne, w przeciwieństwie do np. erupcji wulkanu Laki z lat 1783-1784, która trwała bez przerwy przez osiem miesięcy. „Lawa wypluta przez Laki zalała obszar o powierzchni pięciuset siedemdziesięciu kilometrów kwadratowych warstwą prawie metrowej grubości, by zastygnąć w bazalt, którym można by wybrukować całe Chicago” - pisze Bjarnason. Do atmosfery wydostało się 120 mln ton pyłu i trujących gazów. Na Islandii wymarła ponad połowa zwierząt hodowlanych i jedna czwarta ludzi. Ale to nie wszystko: ucierpiała cała półkula północna - Laki wywołał zimę w środku lata, zlikwidował monsuny w Azji, trujące gazy zabijały bydło i ludzi choćby w Anglii i we Francji. W tej drugiej „ochłodzenie klimatyczne wskutek wybuchu Laki nałożyło się na panujący od dwóch dekad nieurodzaj, z którym wiązał się wzrost cen chleba, i jesienią 1783 roku wybuchły rozruchy” - wspomina Bjarnason. A sześć lat później wybuchła tam rewolucja, która niewątpliwie zapoczątkowała nową epokę w dziejach świata.
Islandzka specyfika - istnienie bardzo niewielkiej, stosunkowo homogenicznej populacji - skutkuje nie tylko tym, że Islandczycy używają dziś aplikacji umożliwiającej im sprawdzenie, czy potencjalny partner nie jest przypadkiem ich bliskim krewnym, lecz także tym, że rozmaite zjawiska społeczne odbywają się w innej skali, czy może raczej: podlegają odmiennemu skalowaniu. Gdy Amerykanie wylądowali na wyspie podczas II wojny światowej, dokonali istnego przewrotu demograficznego. „Żeby sobie wyobrazić, czym była amerykańska okupacja Islandii, trzeba zestawić wielkość populacji wyspy i liczebność wysłanego na nią kontyngentu i niejako odwrócić sytuację: analogicznie na terytorium Stanów Zjednoczonych musiałoby wylądować pięćdziesiąt pięć milionów obcych żołnierzy. Tak jest, blisko pięćdziesięciotysięczny amerykański personel wojskowy, plus dziesiątki pielęgniarek, odpowiadał czterdziestu procentom mieszkańców Islandii. Do tego mało kto spośród miejscowych rozumiał ich język” - zauważa Bjarnason.
W kobiecym strajku z 24 października 1975 r. wzięło udział 90 proc. (sic!) pracujących zawodowo pań. „Trzeba było odwołać wszystkie poranne odloty z międzynarodowego portu lotniczego w Keflavíku, bo do pracy nie stawiły się stewardesy. Menedżerowie w bankach musieli sami zaparzyć sobie kawę i zasiąść w okienkach obsługi klientów. Studentki nie zjawiły się na zajęciach, mężczyźni musieli wziąć do pracy swoje dzieci. Stanęły linie produkcyjne. W recepcjach długo dzwoniły telefony, zanim wreszcie odezwał się w słuchawce zgnębiony męski głos. (…) Kobiecy protest przyniósł efekty: w 1976 roku parlament przyjął ustawę o płatnym trzymiesięcznym urlopie macierzyńskim oraz podjął inicjatywę ku legalizacji aborcji”.
Te zaburzone - z naszej perspektywy, rzecz jasna - proporcje dały o sobie znać również przy okazji kryzysu ekonomicznego z 2008 r. „Przystępując do oferującego krociowe zyski świata finansów, Islandia uzyskała możliwości bogacenia się na bezprecedensową skalę w tempie, jakiego nie sposób było uzyskać w innych gałęziach gospodarki. W ciągu zaledwie siedmiu lat sektor finansowy kraju rozrósł się dwudziestokrotnie za sprawą nabywanych na kredyt akwizycji zagranicznych. Agresywnych inwestorów media lubiły określać mianem «współczesnych wikingów zdobywających obce wybrzeża»” - opowiada autor. A potem przyszedł krach. „Bankructwo Lehman Brothers w Stanach Zjednoczonych zapoczątkowało katastrofę finansową 2008 roku. Teraz wyobraźmy sobie, jak jednocześnie upada trzysta takich firm jak Lehman Brothers. Tego właśnie, relatywnie mówiąc, doświadczyła Islandia w dobie kryzysu bankowego. W ciągu jednego tygodnia dziewięćdziesiąt procent instytucji finansowych kraju ogłosiło niewypłacalność. Od bankructwa uratował państwo Międzynarodowy Fundusz Walutowy - pierwszy raz od czterdziestu lat kraj «uprzemysłowiony» musiał wystąpić o przyznanie funduszy z puli rezerwowej”.
Bjarnason z gracją i werwą pokazuje tę paradoksalną wrażliwość Islandii na zmiany tempa światowego rozwoju, na dynamikę jej dziejów wynikającą właśnie ze względnej izolacji i niskiego zaludnienia. „Wielka historia małej wyspy” to książka, która pobudza do myślenia wbrew schematom. I wywołuje natychmiastową chęć udania się na wilgotną, wulkaniczną wyspę - niby położoną na końcu świata, a jednak w jego centrum. ©℗
ikona lupy />
Egill Bjarnason ,„Wielka historia małej wyspy. Jak Islandia zmieniła świat”, przeł. Agnieszka Nowakowska, Znak Literanova, Kraków 2022 / nieznane