Najpierw umarł Gustaw Holoubek, potem Andrzej Łapicki. Ze słynnej trójki pozostał tylko Tadeusz Konwicki, ale zdawało się, że on też gotowy jest już do odejścia. Przemykał jeszcze swoim szlakiem między mieszkaniem na Górskiego, Nowym Światem a siedzibą Czytelnika na Wiejskiej, ale jak mówią ci, co go znali, coraz rzadziej. Zanikał, zapadał się w sobie, kurczył się, malał. Czas najpierw oswojony przez pisarza teraz okazał się nieubłagany, ale on ani myślał protestować. Po śmierci autora „Małej apokalipsy” Magda Umer napisała na portalu społecznościowym, ze jego odejście byłoby jeszcze smutniejsze, gdyby on sam tylko o tym nie marzył. Mawiał, ze przyjmuje samotność, a jednak wiadomo było, ze musi tęsknic za dawnymi czasy. Kiedy brakuje ludzi pamiętających to samo co ty, jest to znak, ze trzeba zbierać się do drogi.
Wiadomość o śmierci Tadeusza Konwickiego, która przyszła w styczniową noc, nie była zatem wieścią niespodziewaną. Przeciwnie, można jej było oczekiwać w każdej chwili, można było próbować oswajać ją od dawna, długo przed tym, jak nadeszła. Jednak nikomu nie przyszło to do głowy. Woleliśmy oddalać od siebie takie nieubłagane myśli, podkreślając, że wszyscyśmy z Konwickiego. Nie znam drugiego polskiego pisarza – a z wymienieniem obcych byłoby pewnie równie trudno – który tak jak Konwicki łączyłby pokolenia. Dzień po jego śmierci rozmawiałem z Maciejem Englertem, prosząc go o wspomnienie dla radiowej Dwójki. Stwierdził od razu, że to właśnie Konwicki był najważniejszym pisarzem, z jakim zetknął się w świadomym życiu. Potem zestawił „Wniebowstąpienie” z „Mistrzem i Małgorzatą” Bułhakowa. Obie powieści po raz pierwszy ukazały się w Polsce w 1967 roku, obie otwierały oczy na świat i uczyły, jak na własny użytek rozbrajać system bronią ze śmiechu, fantasmagorii i szyderstwa. Kiedy to mówił, czułem, że chcę podpisać się pod każdym słowem. Bo przecież był Tadeusz Konwicki także moim pisarzem. Pojmowanym inaczej, bo przez człowieka nadrabiającego zaległości wynikające z późnego stosunkowo urodzenia. Starsi mieli Konwickiego w krwiobiegu.
Każda jego nowa książka wywoływała dyskusje, każda z punktu okrzykiwana była wydarzeniem. Wobec Konwickiego należało się określać, bo był to autor, który organizował swa twórczością – choć wcale tego nie chciał – zbiorową świadomość Polaków. Tak było, kiedy planowany do opublikowania w oficjalnym nurcie „Kompleks polski” złożył w końcu w drugoobiegowym czasopiśmie „Zapis”, choć – jak twierdził – zdążył wziąć jeszcze za niego zaliczkę. Tak było, kiedy ogłosił pierwszy ze swoich łże-dzienników, czyli „Kalendarz i klepsydrę”. Na pierwszy rzut oka wyglądało, że chce przedstawić swoje życie bez żadnych zasłon, podać do wiadomości publicznej własny adres i upodobania, przestać ukrywać się za literackimi bohaterami. Tymczasem z okruchów prawdy i zmyślenia zbudował jeszcze jedną misterną mistyfikację. Prowadził z czytelnikami wyrafinowaną grę, której reguły przez niego samego ustalone znał tylko on. Formuła się sprawdziła, dlatego powtórzył ją w kolejnych diariuszach. Tyle że wydając „Wschody i zachody księżyca”, „Nowy Świat i okolice”, a wreszcie zamykający jego twórczość „Pamflet na siebie” za każdym razem w innym już miejscu życia był.
My, w drugiej połowie lat 80., przeżywaliśmy z Konwickim swoją literacką i życiową inicjację. „Dziurę w niebie” kupiłem, wracając z żoliborskiego liceum w jakimś antykwariacie. Podobnie było z powieścią „Nic albo nic”. „Sennik współczesny” i „Kronikę wypadków miłosnych” zwędziłem rodzicom. Czytałem łapczywie obie powieści, szczególnie podobała mi się ta druga. Może dlatego, że jej lektura połączyła się w moim odczuwaniu ze zmysłową urodą filmu Andrzeja Wajdy, który właśnie wtedy trafiał do kin. Przekuwał on w obrazy nasze wyobrażenia, wreszcie mogliśmy poczuć niemal namacalnie niewinny wdzięk Aliny. No i zobaczyć na ekranie samego pisarza w roli Nieznajomego. Niczym duch skradał się on do Witka i kierował jego ruchami, podpowiadał kolejne kroki. A przy tym ujrzeliśmy Konwickiego jako demiurga wyłaniającego się spoza ram stworzonego przez siebie świata. Nie znaliśmy jeszcze „Kompleksu polskiego”, gdzie uczynił Konwicki z siebie bohatera literackiego, ustawił w centrum świata powieści. Niejaki Tadzka Konwicki staje w ogonku przed sklepem państwowej fi rmy „Jubiler” i jest dwudziesty trzeci. Sąsiad mówi mu, że wyszedł na ludzi. Ten sceptycznie odpowiada, że nie ma czego zazdrościć…
Dwie najgłośniejsze powieści autora „Dziury w niebie”, chociaż minęła w tamtym czasie prawie dekada od ich ogłoszenia poza cenzurą, wciąż były dla nas mitem. A potem stały się najbardziej widocznym symptomem zmiany. Od ojca spod kanapy wyciągnąłem „Wschody i zachody księżyca”, ale to był dopiero początek liceum, chyba nie dorosłem, miałem zupełnie inne sprawy, męczył mnie offsetowy druk, typowy dla bibuły. „Małą apokalipsę” i „Kompleks polski” czytałem w pierwszych oficjalnych wydaniach. Ukazały się odpowiednio w roku 1988 i 1989 nakładem oficyny Alfa. W obu na okładkach były rysunki teścia autora, wybitnego grafika Jana Lenicy. Na obu mam autografy pisarza. Pamiętam, dał mi je w księgarni na Nowym Świecie, tej, gdzie przez lata na wystawie wylegiwał się kot. Przy obu podpisach jest data – 11 maja 1989 roku.
Nie mówił o sobie „pisarz”, wolał bardziej lekceważąco – „literat”. Podkreślał, że obce są mu zwyczaje zawodowca. Nie wstaje rano i na kilka godzin nie rzuca się do biurka, by regularnie pisać. Co więcej, nie ma biurka. Ma tylko w swojej nyży – jak nazywał często mieszkanko przy Górskiego – tapczan. Tworzy w pozycji półleżącej na kolanach, trzymając otrzymaną w prezencie (może od Stanisława Dygata, ale nie wiem, być może konfabuluję) deskę. Z systematycznością też było u niego kiepsko. Bywało, że na długie tygodnie coś wytrącało go z twórczej gorączki i wtedy przerywał pisanie, nie robił niczego szczególnego. Szczególnie podatny na impulsy zewnętrzne powracał do niego tak nagle, jak pracę przerywał. Jak mówił, walił się na swój tapczan i pogrążał w pracy. Tak powstała ponoć „Mała apokalipsa”. Pisarz się zdenerwował i przez ileś nocy wyrzucił ją z siebie. Z wściekłości na świat? Być może. A może raczej dlatego, że zawsze miał w sobie coś z profety. Przystawiał narodowi znad Wisły lustro i przystawiał je sobie samemu. Formułował gorzkie proroctwa, a potem stwierdzał lekko ironicznie, że po kolei się spełniają. Swoim rodakom zaś życzył skromnie, by mogli żyć jedynie w skromnym kraju w środku Europy. Dla nas i dla siebie nie chciał niczego więcej.
Nazywał siebie outsiderem, Kazimierz Kutz powiedział o nim emigrant i to mu się spodobało. Andrzej Titkow dokumentalny film o Konwickim nazwał „Przechodzień”, to określenie przylgnęło do autora „Wniebowstąpienia” na lata, a teraz pojawiło się w licznych wspomnieniach. To zrozumiałe, bo przecież słowo to oddaje naturę wielkiego pisarza. Nigdy nikomu nie narzucał swej obecności, żartował, że gdy działy się ważne historyczne wydarzenia, był ich blisko, ale przechodził obok. W którymś z łże-dzienników, bodaj w „Nowym Świecie i okolicach” pisał, że dla niego kosmiczną wyprawą jest wyjazd na warszawskie Powązki. A drugiej strony mawiał o sobie, że wiecznie się spieszy. Wstawał od stolika przyjaciół, bo już musiał iść. Dokąd? Nie wiedział sam. Wielka książkową rozmowę z Konwickim jego młody badacz Przemysław Kaniecki zatytułował „W pośpiechu”, bez wątpienia w porozumieniu z pisarzem.
Widział Polskę i świat wrzucone w większy wymiar. Może dlatego u schyłku życia jako czytelnik odwrócił się od beletrystyki w stronę literatury faktu i książek popularnonaukowych. Twierdził, że wreszcie chce zrozumieć rządzące wszechświatem mechanizmy. W swoich dziełach próbował natomiast uzasadnić jakoś nasze motanie się po tej planecie. A na pewno chciał przekazać po ludzku, przełożywszy to na artystyczną formę, że nie jesteśmy sami. W ciemną noc komunistycznej opresji było to bardzo dożo. Tym bardziej że sam siebie uważał za beneficjenta licznych klęsk. Uważał, że w największym stopniu składamy się ze strat, klęsk i braków. Wpierw poznał gorzki smak partyzantki, którą opisał bezkompromisowo we wczesnej powieści „Rojsty”. Znój i przemoc, dziewczyny i gwałt, zabijanie. Jako reprezentant pokolenia, które wojna odarła z podstawowych wartości, szukał ich gdzie indziej. Najpierw uwierzył w socjalizm i dawał tej wiary także literackie wyrazy. Prace w charakterze kopacza przy stawianiu Nowej Huty udokumentował reportażami z cyklu „Przy budowie”. Napisał także „Władze”, którą później samemu sobie masochistycznie wypominał. Nazywał siebie pryszczatym, do końca przypominał, że czuje się odpowiedzialny za PRL, bo dołożył cegiełkę do jego utrwalania. Cóż z tego, że wyrzucono go z partii, gdy zaprotestował przeciw wykluczeniu z niej Leszka Kołakowskiego, a potem jednoznacznie opowiadał się po drugiej stronie. W jakiś sposób przypomina mi w tym Konwicki Tadeusza Łomnickiego, w strukturze PZPR umocowanego przez lata znacznie wyżej. Jednak gdy przyszło co do czego wielki aktor rzucił legitymacją, a potem wielokrotnie namawiany unikał jednak manifestowania po stronie „Solidarności”. Bynajmniej nie ze strachu. Raczej z obawy, aby nikomu swym poparciem nie narobić kłopotów.
Inna rzecz, iż do wiecznych opozycjonistów również miał ironiczny dystans. Śmieszyły go, a może wręcz gorszyły, martyrologiczne pozy. Do pisarza z „Małej apokalipsy” przychodzi w pierwszej scenie dwóch działaczy. Bohater pyta ich usłużnie: „Coś podpiszemy?”.
Można powiedzieć z pewnością, że w swoich książkach, choćby genialnym „Wniebowstąpieniu”, Tadeusz Konwicki był kronikarzem naszego zniewolenia. Nie nazywał systemu wprost, raczej śledził symptomy choroby, jaka ów system w nas wywołał i na długo utrwalał. Z Warszawy, której centrum był widziany z balkonu mieszkania przy Górskiego Pałac Kultury im. Józefa Stalina, tworzył osobny widmowy świat. W czeluściach tego molochu widzimy bohaterów „Wniebowstąpienia” właśnie, pod Salą Kongresową ma spalić się protagonista „Małej apokalipsy”. Pałac ciąży nad miastem nie jak prezent od najeźdźcy, ale niczym złowrogi symbol naszej podległości. Przed Pałacem w literaturze Konwickiego nie ma ucieczki.
Kiedy w końcówce lat osiemdziesiątych sposobił się duchowo, a potem długo przygotowywał do nakręcenia filmu na podstawie „Dziadów” Adama Mickiewicza, pytano go, dlaczego. Odpowiadał bez skromności, ale z poczuciem oczywistości tego zadania, trawestując widziane w centrum Warszawy hasło „JEŚLI NIE JA, TO KTO, JEŚLI NIE TERAZ, TO KIEDY”. Przez całe życie zmierzał ku Wilnu i Wileńszczyźnie, nazywał siebie dzieckiem dziewiętnastego stulecia. Wspominał, ze wileńskie mury nasączone są romantyzmem, nad tymi ulicami unoszą się duchy Filomatów i Filaretów, zza winkla czasem wyjrzy Adam Mickiewicz. Świadomość jego obecności miał zresztą stale, długo po tym, jak opuścił Wilno. Mawiał, że w miarę stale spotyka go w Warszawie.
Nakręcił „Lawę”, w której Wielką Improwizację wygłaszał jego przyjaciel, Gustaw Holoubek. W finale zaś bohaterowie Mickiewicza wychodzili na ulice współczesnego miasta. W ten sposób przed naszymi oczami rozpiął Konwicki most między dwoma wiekami. Spłacił też własny dług wobec romantyzmu, bo przecież z jego dziedzictwa brał pełnymi garściami.
Maria Janion pisała o Konwickim, że przekuł romantyczny paradygmat na los współczesnego everymana, umieszczanego w centrum świata jego powieści. Dobrze, romantyczne gesty bohaterów Konwickiego zyskiwały zupełnie inny, bardzo gorzki kontekst, a traciły patetyczną silę. W istocie jednak da się powiedzieć o autorze „Kompleksu polskiego” (na jego stronach Romuald Traugutt mówi o powstawaniu przeciw najeźdźcy „Nie wiem, czy był sens. Wiem, że był mus”), iż był ostatnim polskim romantykiem. Dał wielu poczucie sensu ponoszenia własnych – mniejszych i większych – ofiar.
Kiedy odzyskaliśmy wolność, zamilkł, złamał pióro. Mówił, że już nie czuje się odpowiedzialny. Od dwóch dekad brakowało jego głosu, więc nie wiem, może teraz będzie łatwiej… Siedzę przy stosie jego książek. Wspominam dziwny taniec Kowalskiego-Malinowskiego-Cybulskiego z „Salta”, bezkresną plażę z „Ostatniego dnia lata”. Znowu powracam do „Małej apokalipsy”: „Oto nadchodzi koniec świata. Oto nadciąga, zbliża się, a może raczej przypełza mój własny koniec świata. Koniec mego osobistego świata”.