Drogi Święty Mikołaju… To chyba najpopularniejsza formułka rozpoczynająca grudniową korespondencję, nie tylko wśród najmłodszych. Co prawda nic nie może się równać bezwarunkowej miłości, jaką darzą go dzieci, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że kochają go też… producenci filmowi. Tym pierwszym podłoży pod choinkę wymarzony prezent, tym drugim – dobry scenariusz, sukces w box offisie, ale i własną legendę do przeniesienia na ekran. Bo o ile każde bożonarodzeniowe święta zapowiada telewizyjna projekcja kultowego tytułu „Kevin sam w domu” Chrisa Columbusa, o tyle ich punkt kulminacyjny stanowią właśnie mikołajowe produkcje. Czy to na małym, czy na wielkim ekranie. Miły starszy pan z siwą brodą i lekką nadwagą, który z gracją wciska się przez komin? Jasne! Pijak, złodziej, nieudacznik, ale i policjant z syndromem nieśmiertelnego? Proszę bardzo! Do wyboru, do koloru. Bo jak się okazuje, Święty Mikołaj, podobnie jak Grey, ma wiele twarzy.
Ta najbardziej klasyczna i rozpoznawalna należy do zmarłego przed kilkoma miesiącami Richarda Attenborough, brytyjskiego aktora i reżysera, z którego żartowano, że do wspomnianej roli nie potrzebuje nawet najmniejszej charakteryzacji. Właśnie to „przypadkowe” podobieństwo stanowi oś fabularną jednego z bardziej lubianych i rokrocznie przypominanych świątecznych produkcji – „Cud na 34. Ulicy” w reżyserii Lesa Mayfielda. Filmu, który półżartem nazwać można by bożonarodzeniowym dramatem sądowym. Bowiem sporą część akcji Święty spędza nie tyle na tym, do czego został stworzony, czyli obdarowywaniu najmłodszych, ile na udowadnianiu przed wymiarem sprawiedliwości autentyczności swoich personaliów.
Problem z tożsamością to zresztą dla Świętego Mikołaja chleb powszedni. A że często ma on tym samym do czynienia ze służbami mundurowymi? No cóż, można by rzecz, sam wybrał sobie taki zawód. Ulubieńcem tych ostatnich i całkowitym zaprzeczeniem wizerunku stworzonego przez Attenborough jest Billy Bob Thornton w „Złym Mikołaju” Terry’ego Zwigoffa. Nieogolony, z ogorzałą twarzą i pijackim grymasem w cuglach wygrałby konkurs na najgorszego Świętego Mikołaja świata. Zamiast prezentów w ręku dzierży nieodłączną butelkę bourbona, a od piszczących dzieciaków dużo bardziej interesują go krzyczące, nieco starsze dziewczyny. Willie, bo tak ma w dowodzie, pion utrzymać potrafi tylko wtedy, gdy w ostatnią noc ma okraść dom towarowy, w którym… robił za mikołaja. Plus z tego jest taki, przynajmniej jak głosi hasło promujące film, że dla niego nie ma znaczenia, czy byłeś grzeczny, czy też nie.
Dalekich kuzynów Billy Bob Thornton może szukać w Polsce. I to od razu dwóch. Zamiłowanie do kobiet łączy bowiem Tomasza Karolaka z „Listów do M.” Mitji Okorna oraz Zbigniewa Buczkowskiego z „Nocy Świętego Mikołaja” Janusza Kondratiuka. Tym samym tego pierwszego spotkać można raczej zakradającego się do sypialni aniżeli z prezentami pod choinkę, drugi nie stroni zaś od wizyty w burdelu. Buczkowski to w ogóle Święty Mikołaj trochę z przypadku, i do tego na przepustce. Początkowo miał być aniołkiem, ale delikatnie mówiąc, nie cieszyłby się poważaniem kolegów z celi obok, a i świąteczna misja to dla niego miły przerywnik w odbywaniu kary. A że przy okazji można komuś dać w mordę. No cóż, każdy wygrywa.
O ile Richard Attenborough postać Świętego Mikołaja miał niemal we krwi, o tyle Jim Carrey w filmie „Grinch: Świąt nie będzie” z pewnością jest najbardziej ucharakteryzowanym spośród wszystkim gwiazdorów. Zresztą nie tylko on. Nie oszczędzono nawet jego ekranowego towarzysza, psa o imieniu Max, który robić musi w pewnym momencie za renifera Rudolfa. „Naj” w przypadku obrazu Rona Howarda jest zresztą więcej. Uwagę zwraca budżet rzędu 120 milionów dolarów, ale i udział hollywoodzkich gwiazd, bo obok wspomnianego Carreya w projekt zaangażował się sam Anthony Hopkins (jako narrator). Dużo tu czarnego humoru, niewybrednych żartów, których najmłodszym widzom na wszelki wypadek może lepiej nie tłumaczyć.
Miano największego pechowca w tym subiektywnym przeglądzie świątecznych ulubieńców przypadło naczelnemu fajtłapie amerykańskiego kina rozrywkowego, jakim bez dwóch zdań jest Chevy Chase. To głowa rodziny Griswoldów, bohaterów popularnej komediowej serii „W krzywym zwierciadle”. Jeżeli coś ma się nie udać, to można być pewnym, że nie uda się właśnie jemu. I choć Clark ostatecznie pozostaje sobą (a może właśnie w tym problem?) i nie bawi się w przebieranki, trudno wyobrazić sobie to zestawienie bez niego. Bohatera, który bez względu na to, co się będzie działo, zawsze ma gorzej.
Na deser największy twardziel spośród Świętych Mikołajów. Kandydat mógł być tylko jeden – Bruce Willis, czyli porucznik John McClane ze „Szklanej pułapki”, obowiązkowej lektury w każde święta Bożego Narodzenia. To bohater, który równie chętnie jak inni prezentami obdziela kulkami każdego, kto stanie mu na drodze. Rzucając przy tym kultową już frazę: „Yippee ki-yay, motherfucker!”. Bo jak mawiają niektórzy: „Są filmy świąteczne i jest »Szklana pułapka«”. Co tu dużo mówić, każdy ma takiego Świętego Mikołaja, na jakiego sobie zasłużył.