Absurdalna operetka „Kochanie, zabiłam nasze koty” według Doroty Masłowskiej w Teatrze Nowym w Poznaniu ma wszelkie dane, by stać się hitem. A potem stanąć w gardle zadowolonej publiczności, bo reżyser Cezi Studniak ani myśli poprawiać jej samopoczucia

Rozbawił mnie ten „Cezi”. Tak naprawdę mamy do czynienia z Cezarym Studniakiem, jednym z najważniejszych dziś aktorów wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol, pamiętnym choćby z ról u Dudy-Gracz, Kościelniaka i Klaty, od przyszłorocznej edycji szefem Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Na macierzystej scenie także reżyseruje (m.in. „Rzecze Budda Chinaski”, „Mury Hebronu”), ale tam podpisuje swoje przedstawienia standardowo – Cezary. Tymczasem na gościnnych występach w Teatrze Nowym w Poznaniu dopuszcza może do głosu drugą, bardziej rozwichrzoną część swej osobowości i z przewidywalnego Cezarego przeistacza się w łobuzerskiego Ceziego. Jako Cezi przygotował już wcześniej „Imperium”, gdzie przyglądał się w rytm mocnej muzyki rosyjskiej duszy przeżartej wódką, podszytej wisielczym humorem, ale nieszukającej nadziei. Grane jest to do dzisiaj i cieszy się wzięciem u trudnej poznańskiej widowni, która nie lubi, gdy się jej mówi i śpiewa o nieprzyjemnych rzeczach.

„Kochanie, zabiłam nasze koty” też jest dziełem Ceziego i nawet jeśli ta gra z imionami jest tylko żartem twórcy, w tym przypadku ów Cezi ma absolutny sens. Masłowska pisząc swoją trzecią powieść, także przecież ukryła się za zmyślnym kostiumem, znowu udała, że to nie ona, przynajmniej nie ta znana z poprzednich utworów. Nie bez przyczyny umieściła akcję w mitycznych Stanach Zjednoczonych, mnożąc z amerykańska brzmiące nazwy, slogany i hasła. Tyle że miejsce akcji „Kotów” stało się hiperbolizacją wyobrażenia enigmatycznego Zachodu, jakie wciąż u wielu pokutuje – miejsca beztroskiej i nieograniczonej niczym konsumpcji, bezmyślnego lasowania mózgów przy wtórze modnych recept na życie i styl. Krytyka przejechała się po Dorocie Masłowskiej za tę książkę, mnie jednak było daleko do nagan. Raczej imponowało mi, że autorka „Pawia królowej” znowu wycięła wszystkim numer, pichcąc coś, czego się po niej nie spodziewaliśmy. Po raz kolejny skutecznie uciekła przed zaszufladkowaniem, a przy okazji chyba udowodniła coś samej sobie. Poza tym mało kto przeczytał „Koty” jako przerażającą utopię, która – o zgrozo – spełnia się każdego dnia na naszych oczach.

Tą drogą idzie Studniak w poznańskim Teatrze Nowym. Przed premierą opowiadał, że od dawna kusiło go, by zrobić spektakl o niczym i w książce Masłowskiej znalazł do niego doskonały materiał. Tyle że nic u Studniaka oznacza otaczające nas wszystko. Galopujący kretynizm reklam i kleconych naprędce sposobów na życie, pustkę spojrzeń wydrążonych oczu, którymi obdarzają nas gremialnie przeróżni ludzie sukcesu, idealny krem przeciw starzeniu i wyjątkową zupę bez ani jednej kalorii, szybki bezuczuciowy seks jako drogę do łatwego zaspokojenia, wszystkie te ajurwedy, aloe very i jogi w najbardziej ordynarnym i pozbawionym zrozumienia wydaniu. Na dodatek zaś nieustanny lans – w knajpach, klubach, na modnych wernisażach. Piątek – tygodnia koniec i początek.

Studniak czerpie z tego kolorowo idiotycznego i bajecznie wypalającego świata na bogato, pełnymi garściami. Wraz z autorem adaptacji Michałem Pabianem przerabia powieść Masłowskiej na sztukę ze śpiewkami lub jak głosiła reklama „hipsterską operetkę”. W akwarium nad sceną cztery Syreny (wśród nich wspaniała i trudna do rozpoznania Antonina Choroszy) niczym grecki chór komentują akcję. Na dole zaś mamy miotającą się rozpaczliwie Farah, w tym plastikowym świecie outsiderkę, która czasami się z tym rozpoznaniem godzi, a czasem bardzo chce się gdzieś załapać i być jak inni. Wtedy staje się jeszcze bardziej samotna i śmiesznie smutno nieszczęśliwa. Przejmująca jest w tej piekielnie trudnej roli Marta Szumieł, bo jej Farah jest jednocześnie główną uczestniczką zdarzeń i ich obserwatorką. Ma działać, a mimo to zachować dystans.

Inni aktorzy, z Anną Mierzwą i Michałem Kocurkiem na czele, są bardziej wyraziści, celowo często karykaturalni. A jednak Studniak wydobywa ze wszystkich zastanawiające chwile zawieszenia, kiedy zabawa się zacina, na twarzach widać odrętwienie. I dla nas także wcale nie jest to miłe uczucie.
Spektakl w Nowym to niemal superprodukcja. Mocna muzyka Krzysztofa Nowikowa, spora obsada, moc atrakcji. Całość pędzi do przodu w brawurowym tempie, z czasem jednak zwalnia, zapętla się, dostaje zadyszki. Sądzi się wtedy, że coś w machinie przedstawienia szwankuje, bo „Koty” zamiast bawić, coraz bardziej męczą. Po chwili jednak przychodzi myśl, że skoro Cezi i jego ludzie tak wiernie portretują naszą eko, cool i joga rzeczywistość, to mogą chcieć pokazać również – dosłownie – jej martwy nurt, dryf bez celu, zjadanie własnego ogona. Wtedy okaże się, że jałowy bieg poznańskich „Kotów” jest zgodny z zamierzeniami autorów. Samo widowisko przestaje wtedy być wypasioną feerią barw i dźwięków, a staje się drzazgą pod paznokciem. Uwiera, ciąży, bo lekkość scenicznego niczego staje się nagle trudna do zniesienia.

Kochanie, zabiłam nasze koty | Dorota Masłowska | reżyseria: Cezi Studniak | Teatr Nowy w Poznaniu
(4)