Czy pandemia stworzyła nowego Shakespeare’a? Prędzej go zagłodziła. Internet i nowe technologie nie uratowały artystów i sztuki w czasie lockdownu.

Eric Clapton w singlu „This Has Gotta Stop” śpiewa: „To się musi skończyć/ Dość tego/ Nie mogę tego znieść/ To zaszło za daleko/ Jeśli chcecie mej duszy/ Chodźcie tu i wyważcie drzwi”. To protest song przeciw lockdownom, które w artystów uderzyły z całą mocą. Mick Jagger w „Easy Sleazy”, w duecie z Dave’em Grohlem z Foo Fighters, także nie pozostawia wątpliwości, co sądzi na temat traktowania artystów w pandemii: „Nie ma już ulotek podróżnych, za to mamy wirtualne premiery (...) Trzeba okraść Piotra, by zapłacić Pawłowi”.
Skoro największe oraz najzamożniejsze legendy muzyki (majątek wokalisty The Rolling Stones wyceniany jest na 430 mln dol., Claptona na 450 mln dol.) mają dość, to co mają powiedzieć twórcy mniej rozpoznawalni – nie tylko muzycy, ale też aktorzy, pisarze, malarze i pozostali zatrudnieni w „branży kreatywnej”? Branży w ujęciu globalnym wartej ok. 10 proc. PKB i zatrudniającej ponad 30 mln osób.
Komentator ekonomiczny Larry Elliot z „The Guardian” pisze, że „pandemia może otworzyć drzwi do złotego wieku sztuki”. Jego zdaniem okres zamknięcia wytworzył w ludziach głód uczestnictwa w wydarzeniach artystycznych, zaś zmiany technologiczne – przede wszystkim cyfryzacja gospodarki – które pandemia przyspiesza, będą stanowić dla artystów wielkie źródło inspiracji, tak jak poprzednie rewolucje technologiczne. Niestety optymizm Elliota nie znajduje potwierdzenia. Artyści i sztuka to prawdopodobnie najwięksi przegrani pandemii. Nie uratował ich internet. Nawet trenerzy fitness i restauratorzy są w lepszej sytuacji.
Smutny paradoks
Zestawienie pojęcia „branża” i „sztuka” może niektórych razić, bo wynika z tego jakże często krytykowanego zjawiska ekonomizacji każdej możliwej dziedziny życia. I zwykle gdy ktoś zwraca na to uwagę, to bronię owej ekonomizacji, ale w tym przypadku to ci zniesmaczeni mają w dużej mierze rację. Uprawianie sztuki jest daleko bardziej wyjątkowe niż, dajmy na to, hodowla pomidorów. Sztuka zawiera w sobie wyjątkowy i trudny do uchwycenia składnik, który trafia do nas w każdym możliwym wymiarze, odpowiadając na właściwie każdą z potrzeb wymienionych w piramidzie Maslowa. Dlatego amerykańscy komandosi wytrzymują mordercze testy sprawnościowe, nucąc znane melodie (najniższa kategoria potrzeb – potrzeby fizjologiczne), a sami artyści w akcie twórczym dają wyraz swojej unikatowej osobowości (najwyższa kategoria potrzeb – samorealizacja). W ujęciu zbiorowości i wspólnoty obcowanie ze sztuką sprawia, że możemy zrealizować potrzebę przynależności.
Siedzący w domach ludzie po prostu zapominają, jak to jest być na koncercie czy w kinie – przestają za tymi doświadczeniami tęsknić. Na własnej skórze przekonują się o tym organizatorzy koncertów, którzy ze zdziwieniem zauważają, że bilety na imprezy wcale nie sprzedają się jak ciepłe bułeczki
Ale sztuka wykracza poza wspomnianą piramidę – jest wyrazem i jednocześnie ukojeniem naszych lęków, nadziei, pragnień. Jak pokazuje Annie Tubadji z brytyjskiego Uniwersytetu w Swansea w pracy „Kultura i odporność na choroby psychiczne w czasach COVID-19”, „konsumenci kultury” zachowują wyższy poziom szczęścia w czasie kryzysów niż ci, którzy od niej stronią, a z kolei „spontaniczne praktyki kulturowe, jak śpiew grupowy, w czasach niepewności wiążą się ze wzrostem prospołecznej skłonności do pomagania innym”. W skrócie sztuka nie tylko pozwala nam stać prosto, gdy wokół wszystko się wali, lecz także motywuje nas do podtrzymywania innych.
Jest zatem wybitnie smutnym paradoksem, że to akurat sztuce – artystom – lockdowny i obostrzenia sanitarne zaszkodziły najbardziej ze wszystkich, cóż, branż ludzkiej działalności. Na podstawie opracowania Komisji Europejskiej „Sektor kultury i sektor kreatywny w Europie po COVID-19” można szacować, że w przypadku sztuk widowiskowych obroty w 2020 r. (w porównaniu do 2019 r.) spadły o 72 proc., w przypadku branży muzealnej – o 16 proc., w przypadku książek – o 23 proc., a w przypadku sztuk wizualnych o 31 proc., z kolei 20 proc. przychodów straciły kina, 16 proc. – prasa, a o 12 proc. spadły przychody ze sprzedaży muzyki. Ogółem przychody branży kreatywnej w UE spadły w 2020 r. o ok. 25 proc., przy czym szacunki te pochodzą jeszcze sprzed drugiego i trzeciego lockdownu (jesiennego i zimowego), więc są zapewne zaniżone. Tylko branża gier wideo wyszła z kryzysu obronną ręką, ale można mieć wątpliwości, czy to dobra wiadomość. Niektórzy ekonomiści podejrzewają, że to właśnie popularność tej rozrywki obniża produktywność gospodarki – gry są tak uzależniające, że wyciągają młodych mężczyzn z grupy ludzi poszukujących pracy.
Co jednak w praktyce kryje się pod spadkiem przychodów branży kreatywnej? Weźmy dla przykładu odwołanie festiwalu muzycznego. W samej tylko Anglii straty z tytułu odwołania wydarzeń muzycznych w 2020 r. sięgnęły 8 mld dol. Odwołany festiwal to nie tylko utopione pieniądze po stronie organizatora i niezarobione pieniądze po stronie artysty (coś wiem o tym, bo jestem muzykiem). To także brak pensji dla obsługi sceny, firm ochroniarskich, cateringowych oraz rozmontowanie całego tego łańcucha wartości, dzięki któremu np. lokalni mieszkańcy mogą na festiwalu zarabiać, chociażby wynajmując fanom miejsca noclegowe i parkingowe. Jak widać, zamrożenie aktywności artystycznej szkodzi osobom postronnym nie tylko w psychologicznym, lecz także w tym materialnym sensie.
Głodny to płodny?
Jest takie powiedzenie – cyniczne – że artysta głodny to artysta płodny. Bo cóż innego pozbawieni możliwości zarobkowania artyści mieliby robić, niż tworzyć? W końcu i tak nic innego nie potrafią. Czy jednak na pewno pandemia sprawia, że powstaje teraz więcej dzieł sztuki niż w nieciekawych, nudnych i wesołych czasach?
Obraz oderwanego od życia artysty, który oddaje się tylko swojej muzie i nawet żarówki wymienić nie umie, jest nieprawdziwy. Artyści XXI w. to jednoosobowe przedsiębiorstwa wielobranżowe. Ich umiejętności i doświadczenie są szerokie i w razie czego mogą się przekwalifikować. Mogliby czekać na lepsze czasy, bo te pewnie w końcu nadejdą. Pytanie jednak – kiedy? Nie wszyscy mają zapasy gotówki pozwalające na czekanie i nie wszyscy chcą przechodzić na państwowy wikt w ramach tarcz antykryzysowych. Stąd – jak podkreśla się w cytowanym już raporcie KE – wielu z nich rozważa zmianę profesji. Pracownicy sektora kreatywnego tym łatwiej mogą zmienić pracę, że nic ich w nim nie trzyma. Zdecydowana większość to freelancerzy, samozatrudnieni, pracujący na zlecenia, umowy o dzieła albo na czarno. Warto zauważyć, że samozatrudnienie dotyczy aż 32 proc. pracowników branży kreatywnej UE (dane za 2019 r.), a to ponaddwukrotnie więcej niż średnia w całej unijnej gospodarce. Reszta branży kreatywnej (firmy designerskie, studia filmowe i muzyczne, domy wydawnicze itd.) to zazwyczaj mikro, małe i średnie firmy z przewagą tych pierwszych. To wszystko oznacza, że branża kreatywna to skrajnie elastyczny rynek pracy, gdzie zatrudnienie można stracić z dnia na dzień w niewidoczny dla statystyki sposób: po prostu nie dostając kolejnego zlecenia. W tym świetle wcale nie dziwi, że nawet Andrzej Krzywy, wokalista De Mono, w trakcie pandemii rozpoczął pracę na budowie.
W wyniku pandemii produkcja artystyczna cierpi. Artyści głodni nie są płodni – w każdym razie nie tak, jakbyśmy mogli tego oczekiwać. Widać to już częściowo w unijnych statystykach (są one jeszcze wybrakowane, więc muszę uciec się także do przykładów spoza UE). I tak np. w USA i w Kanadzie w 2020 r. miało miejsce zaledwie 329 nowych premier filmowych, gdy średnia z ostatniej dekady zbliżała się do 700. Nie zrekompensowała tego liczba nowych tytułów produkowanych dla telewizji czy dla korzystających na pandemii serwisów streamingowych. Nie chodzi tylko o to, że premiery przesunięto na lepsze czasy (na czas otwarcia kin i zniesienia wymogów co do możliwej liczby widzów), lecz także o to, że produkcję niektórych wstrzymano, a produkcji innych w ogóle się nie podjęto ze względu na niepewną przyszłość.
Jeśli chodzi o nowe książki, eksperci OECD w raporcie „Szok kulturowy: COVID-19 i branża kulturalno-rozrywkowa” szacowali, że domy wydawnicze globalnie stracą w 2020 r. 7 mld dol., co przełoży się na spadek rynkowej różnorodności (małe wydawnictwa nie przetrwają) i mniejszą liczbę nowych tytułów. W odniesieniu do Polski prognoza jest prawdopodobnie trafna – liczba nowych tytułów dostępnych w kraju w 2020 r. spadła do ok. 30 tys., gdy w latach poprzednich sięgała 36 tys. (dane za Statista.com).
Co do nowej muzyki sprawa jest mniej jasna. Technologia sprawia, że koszt skomponowania, nagrania i opublikowania nowego albumu grawituje w stronę zera. Ponadto jest to proces krótszy niż napisanie książki czy nakręcenie filmu i można go zrealizować w 100 proc. w zaciszu własnego domu. Z tych względów lockdowny wcale nie musiały przełożyć się na spadek twórczości muzycznej. Przeciwnie – mogły ją nawet stymulować. I na to właśnie mogłaby wskazywać rosnąca dynamicznie baza utworów serwisów streamingowych audio. W 2019 r. na Spotify przybywało ok. 40 tys. utworów dziennie. Dzisiaj to już ok. 60 tys. Ale czy na pewno są to całkiem nowe utwory? Artyści i wytwórnie muzyczne były zmuszone przenieść się w całości w świat cyfrowy, a więc być może dodawały do e-katalogów zakurzone wydawnictwa po to tylko, by zarobić choć trochę więcej. W sytuacji gdy najbardziej dochodowy biznes dla muzyków – koncerty – został zamrożony, zostało im poleganie na Spotify i YT, najmniej dochodowych z ich punktu widzenia aktywnościach. Wzrost bazy utworów w streamingu mógł być odzwierciedleniem takiego chwytania się brzytwy.
May w szortach
To wszystko nie znaczy, że w pandemii nie kwitły artystyczne innowacje. Postawieni pod ścianą twórcy podchodzili do swojej sytuacji bardzo, cóż, kreatywnie.
W muzyce głównym polem eksperymentów były różnego rodzaju projekty współpracy zdalnej. Ringo Starr wydał singiel ze swoim dawnym kolegą z Beatlesów Paulem McCartneyem, a Brian May z „Queen” nagrywał w szortach gitarowe podkłady do hitów swojego zespołu, które potem wykorzystywali muzycy z całego świata, tworząc nietypowe covery. Miało to urok, ale wartość rynkowa każdej takiej kolejnej współpracy malała. Sprawa spowszedniała, zasięgi spadły z wielomilionowych do kilkusettysięcznych i możliwe zarobki z reklam także.
Podobnie było z koncertami online. Nie ma artysty, który nie zagrałby takiego w ciągu ostatnich dwóch lat. Zakładano, że fani, znalazłszy się w sytuacji, w której mają więcej wolnego czasu (bo oszczędzają go na dojazdach, pracując zdalnie, albo po prostu stracili pracę), chętniej zerkają na półki z książkami, chętniej oglądają telewizję i chętniej korzystają ze streamingu. W związku z tym łudzono się, że będą także za ten zwiększony dostęp do kultury chętniej płacić. Paradoksalnie czas oszczędzany na dojazdach do pracy sprawiał, że okazji do sięgnięcia po tablet z książką czy aplikację do streamingu muzyki było mniej. Żyjemy w czasach, gdy kultura staje się tłem, nawet zapychaczem co bardziej rutynowych aktywności. Jadąc do pracy, włączamy iTunes, ale zwolnieni z konieczności stawienia się w biurze o ósmej po prostu śpimy dłużej. Gdy natomiast tracimy pracę, zwykle szukamy nowej, zamiast przesłuchiwać płyty Milesa Davisa.
W jednym z badań przeanalizowano 60 krajów świata pod kątem popularności streamingu audio w pandemii. W ponad dwu trzecich z nich spadała po wprowadzaniu lockdownu. W pierwszych trzech kwartałach 2020 r. Spotify straciło 692 mln euro przychodu. W ramach tych trendów zachodziły też zmiany dla niektórych pozytywne. Na popularności zyskały audiobooki, ale ani nie rekompensowało to w pełni strat autorom książek, ani nie zalepiało statystycznej dziury po nieodsłuchanych utworach muzycznych.
W przypadku streamingu wideo sprawa miała się znacznie lepiej z początku pandemii niż obecnie. Netflix np. pozyskał w 2020 r. rekordową liczbę 36 mln subskrybentów. Skoro wieczorem nie możemy pójść do baru, obejrzymy serial. W tym roku jednak tempo przyrostu bazy użytkowników Netflixa silnie zmalało i przewiduje się, że do końca roku pojawi się ich już tylko dodatkowe 9 mln. Oznaczać to może, że pandemia nie tyle wrzuciła nowych widzów do streamingowego worka, co przyśpieszyła ich decyzję o tym, by w końcu wykupić abonament – bo i tak kiedyś by to zrobili.
Dlaczego jednak nie skłoniła ich do oglądania, a przede wszystkim do płacenia za koncerty online? Bo pozbawione bezpośredniego kontaktu z artystą i całej przygody związanej z wyprawą na wydarzenie zatracają swoją istotę. Przyznać jednak trzeba, że sprawdzały się jako lewary działalności charytatywnej. Lady Gaga zorganizowała koncert online „Razem w domu”, dzięki któremu zebrano 128 mln dol. dla WHO na pomoc najbardziej dotkniętym przez COVID-19.
Do najbardziej niezwykłych (a może kuriozalnych) i jednocześnie dochodowych innowacji pandemicznych w sztuce należy rozpowszechnienie się technologii NFT (non-fungible token, niewymienialny token). Oparta na blockchainie pozwala na przypisanie cyfrowym plikom cechy unikatowości. W ten sposób twórcy uzyskali możliwość wydawania w internecie cyfrowych odpowiedników swoich dzieł. Ich nabywcy traktują je jak przedmioty kolekcjonerskie i płacą za nie szalone pieniądze. Np. metalowy zespół Megadeth opublikował jako NFT motyw „Vic Rattlehead: Genesis”, na który składa się logo formacji i jej maskotka obracająca się w przeciwnych kierunkach przez sześć sekund. Fan zapłacił za to 8,4 ETH (ethereum), czyli ponad 30 tys. dol. Rynek NFT wygenerował w pierwszym kwartale 2021 r. transakcje o wartości 2 mld dol., gdy w całym 2020 r. było to jeszcze tylko niewiele ponad 300 mln. Niestety największy potencjał do zarabiania na NFT mają artyści o dużej rozpoznawalności. Większość twórców na tym jeszcze nie korzysta.
Nowy „Dekameron”?
Internet nie ratował sztuki w czasie lockdownu, tak jak pomagał np. gastronomii, umożliwiając sprawną realizację dostaw na wynos. Stało się tak m.in. dlatego, że sztuki nie da się przenieść na kod binarny – jest ona wielowymiarowym doświadczeniem angażującym wszystkie zmysły. Nie tylko koncerty muzyczne, ale nawet obraz czy grafika znacznie większe wrażenie robią oglądane na żywo niż przeniesione na ekran komputera. Choć branża kreatywna robi wszystko, by pozyskać uwagę internetowego odbiorcy (organizowane są np. trójwymiarowe wirtualne wycieczki po muzeach), tej bariery nie przekroczy. Tam z kolei, gdzie tego typu ograniczenie popytowe jest słabsze – jak w przypadku filmów – pandemia wytworzyła ograniczenie podażowe. Plan filmowy to olbrzymie przedsięwzięcie logistyczne, które ze względu na restrykcje sanitarne mógł sparaliżować kaszlący oświetleniowiec. Ryzyko covidowe stało się dla filmowców zbyt duże.
Pandemia i polityki pandemiczne utrudniają sztuce powrót na właściwe tory. Po pierwsze, wciąż utrzymuje się obostrzenia ograniczające możliwość organizowania wydarzeń artystycznych z udziałem publiczności, a także utrudniające podróże międzynarodowe. Po drugie, wciąż dopuszcza się lockdowny jako instrument walki z kolejnymi falami pandemii. Powstała w rezultacie niepewność przekłada się na ograniczoną chęć do inwestowania w nowe dzieła, a poczucie zagrożenia ogranicza ludzką chęć do uczestnictwa w aktywnym, fizycznym i bezpośrednim odbiorze sztuki.
Co więcej, siedzący w domach ludzie po prostu zapominają, jak to jest być na koncercie czy w kinie – przestają za tymi doświadczeniami tęsknić. Na własnej skórze przekonują się o tym organizatorzy koncertów, którzy ze zdziwieniem zauważają, że bilety na koncerty ogłaszane po zniesieniu lockdownu wcale nie sprzedają się jak ciepłe bułeczki – mimo internetowych deklaracji fanów o tym, jak bardzo za koncertami tęsknią. Dlatego tym łatwiej jest dzisiaj organizatorom przesunąć albo odwołać kolejną trasę koncertową. W 2021 r. nie odbywa się właściwie żadna międzynarodowa trasa koncertowa dużego formatu. Twórcy są skazani na sieć.
Tyle że trwałe przeniesienie działalności artystycznej do świata wirtualnego jest równoznaczne z jej zubożeniem. Technooptymistyczna wiara w to, że internet może dostarczyć nam takich samych wrażeń jak real to wciąż tylko wiara. To zubożenie ma miejsce nie tylko w kontekście odbioru sztuki, ale i samego aktu twórczego, któremu zaczyna brakować tworzywa, jakim jest żywy, spontaniczny kontakt z innymi i otoczeniem.
Może zatem powinniśmy szukać pozytywów pandemii gdzie indziej – w fakcie, że to traumatyczne przeżycia są strawą dla artystów i największa sztuka powstaje nie na podstawie wesołych przygód, a tragedii i dramatów? William Shakespeare w końcu tworzył swoje największe dzieła w trakcie kolejnych nawrotów dżumy. Ta z 1603 r. pochłonęła życie aż 20 proc. londyńczyków. Inny klasyczny przykład wielkiego dzieła z okresu zarazy to „Dekameron” Boccaccia. Ale czy faktycznie ci wybitni autorzy pozbawieni tragicznego bodźca epidemii nie stworzyliby innych wielkich dzieł?
To po pierwsze. Druga rzecz, że korelacja pandemia-wybitna sztuka może być złudna. Grypa hiszpanka nie dostarczyła światu epokowych dzieł. Owszem, wątek tej choroby pojawiał się w twórczości tamtych czasów, ale rzadziej niż można by sądzić i właściwie nic z tego nie przeszło do rozpoznawalnego powszechnie kanonu. Sama zaś epidemia hiszpanki rzutowała na sztukę w sposób raczej destruktywny, pozbawiając ją romantycznej tęsknoty za pięknem na rzecz dojmującego poczucia bezsensu i chaosu, którego wyrazem był chociażby ruch dadaistyczny. Jednak w przeciwieństwie do grypy hiszpanki pandemia koronawirusa stała się dla artystów pożywką niemal natychmiast – bezpośrednio traktujące na jej temat filmy, piosenki, książki i obrazy są tak liczne, że nie podejmę się stworzenia ich listy w tym artykule. Dzisiaj trudno wyrokować, czy wśród nich jest dzieło wybitne, ale przecież nawet gdyby tak było, nie zmieni to faktu, że sztuka i artyści na pandemii stracili już ponad dwa lata, których nie odzyskają. Poza tym żadne dzieło sztuki nie jest warte cierpienia milionów.