Niezależnie od tego, co by się zmieniło, dla Waszyngtonu Ameryka Łacińska pozostawała regionem, w którym interesy USA zawsze muszą być na pierwszym miejscu.

Bliski sojusz Polski z USA daje nam ważne gwarancje bezpieczeństwa, ale ma też skutki uboczne, bo Amerykanie zawsze z wyjątkową starannością dbali o swoje interesy. Pogodzenie się z tym, że jakiś kraj może narazić ich państwo lub firmę na straty, jest dla nich bardzo trudne. Najlepiej pokazują to relacje Stanów Zjednoczonych z krajami Ameryki Środkowej i Południowej znajdującymi się w ich strefie wpływów.
Niezmienna doktryna
„Nigdy nie braliśmy udziału w wojnach państw europejskich, co zgodne jest z naszą polityką” – takie stwierdzenie padło w orędziu, jakie 2 grudnia 1823 r. prezydent USA James Monroe przekazał Kongresowi. Jego treść nie odnosiła się do Starego Kontynentu, lecz do Ameryki Południowej: tamtejsze kolonie kolejno wyrywały się spod władzy Hiszpanii i Portugalii, ogłaszając niepodległość. Jednak łakomym okiem na młode państwa zaczynały wówczas spoglądać rządy Wielkiej Brytanii i Francji. Mocarstwa kolonialne wciąż prowadziły ekspansję, podporządkowując sobie nowe regiony świata. „Dlatego też oświadczamy, że każdą próbę z ich strony rozszerzenia ich systemu na państwa tej półkuli (zachodniej – red.) będziemy uważać za zagrożenie dla pokoju i bezpieczeństwa” – oznajmiał prezydent Monroe – nie tylko Kongresowi, ale też całemu światu. Zaprezentowana wówczas doktryna strategiczna jasno mówiła, iż jeśli jakieś mocarstwo poważy się na rozpoczęcie ekspansji w Ameryce Południowej, wówczas Stany Zjednoczone automatycznie uznają to za wypowiedzenie im wojny. „Niemożliwym jest rozszerzenie systemu politycznego mocarstw europejskich, na jakąkolwiek część kontynentu amerykańskiego, bez zagrożenia dla naszego pokoju i szczęścia” – twierdził Monroe.
Rządy w Ameryce Południowej i Środkowej przyjęły orędzie prezydenta USA z radością. Oznaczało dla nich gwarancję bezpieczeństwa bez domagania się czegoś w zamian. Dla Waszyngtonu najważniejszą rzeczą było zapewnienie sobie narzędzi pozwalających zapobiec podporządkowaniu Ameryki Łacińskiej któremuś z europejskich mocarstw. Bieżąca polityka tamtejszych krajów niespecjalnie rząd Stanów Zjednoczonych obchodziła. Mimo to postępowanie Waszyngtonu ujęło ludność południowoamerykańskich państw. Oczarowanie nie trwało jednak długo.
Obrońcy z interesami
Po wyrwaniu się spod władzy Hiszpanii niepodległy Meksyk łączyły początkowo z USA dobre relacje. Dzięki temu osadnicy napływający z Tennessee, Missisipi i Luizjany do znajdującego po drugiej stronie granicy Teksasu mogli bez przeszkód przejmować ziemię w wyznaczonych dla nich koloniach. Pierwsze pozwolenie kolonizacyjne wynegocjował w 1823 r. od Meksyku biznesmen i polityk Stephen F. Austin. „Po przywilejach dla Austina nastąpiły podobne nadania dla innych przedsiębiorców amerykańskich, meksykańskich, angielskich, szkockich i irlandzkich, aż cały Teksas został faktycznie rozparcelowany wśród awanturniczych przedsiębiorców obiecujących, że przywiozą kolonistów uczciwych, katolickiej wiary i gotowych do złożenia przysięgi na wierność republice meksykańskiej” – piszą w monografii „Rozwój cywilizacji amerykańskiej” Charles i Mary Beard.
Na efekty kolonizacji nie trzeba było długo czekać. W 1835 r. Teksas zamieszkiwało ok. 30 tys. Amerykanów i zaledwie 3 tys. obywateli Meksyku. Jak zauważa Lubomir Zyblikiewicz: „Chroniczna słabość władzy państwowej w Meksyku, niekonsekwentne zwroty między modelem centralistycznym i decentralistycznym stwarzały dogodną płaszczyznę dla tendencji odśrodkowych”. Widząc słabość rządu, koloniści zaczęli domagać się od autonomii na wzór tej, jakie miały stany USA. Gdy usłyszeli twardą odmowę, wzięli sprawy w swoje ręce: rozpoczęli walkę zbrojną i wypchnęli meksykańskie wojsko za rzekę Rio Grande.
Prezydent Meksyku gen. Antonio López de Santa Anna nie zamierzał zaakceptować oderwania od kraju obszaru o powierzchni prawie 700 tys. km kw. (ponad dwukrotny obszar Polski). Dowodzona przez niego armia obległa oddział rebeliantów w forcie nieopodal Alamo. Trwająca dwa tygodnie obrona przyczółku stała się jedną z amerykańskich legend. Tym mocniej działającą na wyobraźnię, że spośród 200 obrońców zginęli niemal wszyscy. Ich poświęcenie zainspirowało Amerykanów z całych stanów, by zaciągać się do armii Teksasu i walczyć o jego niepodległość. Dowództwo na nimi przejął były gubernator Tennessee Samuel „Sam” Houston.
Załogę fortu pomoszczono 21 kwietnia 1836 r. w bitwie o San Jacinto. Żołnierze Houstona rozgromili tam wojska gen. Santa Anny, który znalazł się w niewoli. Nic już nie stało na drodze do ogłoszenia niepodległości.
Wkrótce mieszkańcy autonomicznego Teksasu zaczęli domagać się włączenia go do Stanów Zjednoczonych. Te plany wzbudziły sprzeciw Wielkiej Brytanii i Francji, przez co rezolucję o aneksji Teksasu prezydent John Tyler podpisał dopiero 1 marca 1845 r. Przy tej okazji dodatkowo złożono prezydentowi Santa Annie ofertę kupna za 30 mln dol. Kalifornii. Ten nie docenił hojności Waszyngtonu i wszczął nową wojnę. Poniósł sromotną klęskę, którą przypieczętował traktat pokojowy, narzucony przez USA w lutym 1848 r. w Guadalupe Hidalgo. Pokonany kraj musiał oddać zwycięzcom nie tylko Teksas, ale też Kalifornię, Nowy Meksyk, Arizonę, Nevadę, Utah, Wyoming i Kolorado – ponad połowę swego terytorium. Na otarcie łez Amerykanie wypłacili Meksykowi 15 mln dol. odszkodowania i umorzyli stare długi. Czym – jak podkreślano w Waszyngtonie – ocalono przegranych przed bankructwem.
Dolarem zamiast kulą
Rozgromienie, potem rozczłonkowanie Meksyku zaszokowało resztę krajów Ameryki Łacińskiej. Ich dotychczasowy obrońca zaczął być postrzegany jako narastające zagrożenie. Obawy potęgowało również to, że coraz większą popularność w USA zdobywał ruch Objawionego Przeznaczenia (Manifest Destiny), domagający się zajęcia całego Meksyku. Wedle rzeczników tej koncepcji byłoby to wypełnienie zadania, które Stanom Zjednoczonym dał Bóg. Liczono, że aneksja Meksyku stworzy możliwość budowy kanału łączącego Ocean Atlantycki ze Spokojnym, a wraz z nim – rozwoju handlu zagranicznego.
Jednak ekspansjonistyczne plany forsowane przez grupę kongresmenów natrafiały na twardy sprzeciw Senatu. Wyjątek uczyniono jedynie dla prezesa firmy South Carolina Railroad Jamesa Gadsdena. Od 1845 r. snuł on plany budowy na południu USA transkontynentalnej linii kolejowej. Wspierał je Jefferson Davis, sekretarz wojny w gabinecie prezydenta Franklina Pierce’a. To za jego sprawą powierzono Gadsdenowi funkcję posła rządu USA w Meksyku. Jednocześnie uprawniono go do domagania się takich korekt granic, by South Carolina Railroad mogło ruszyć z budową. Czas był sprzyjający, bo po serii przewrotów gen. Santa Anna, ponownie na urzędzie prezydenta, potrzebował gotówki, by utrzymać się przy władzy. Rząd USA upoważnił więc Gadsdena, aby zaoferował 50 mln dol. za Kalifornię Dolną, północną część prowincji Coahuila, Chihuahua i Sonora. Przyciśnięty do muru Santa Anna zgodził się oddać ziemie o powierzchni 120 tys. km kw. za marne 15 mln dol. Ale Senat USA uznał transakcję Gadsdena za zbyt kosztowną i zredukował sumę do 10 mln dol. Upokorzony prezydent Meksyku, mając do wyboru gotówkę lub utratę władzy, wybrał to pierwsze. Meksykanie mieli nigdy nie zapomnieć tego poniżenia. Na szczęście dla ich kraju przez następne lata Amerykanów coraz mocniej pochłaniał konflikt między przemysłową Północą a niewolniczym Południem. Ta pierwsza blokowała wszelkie inicjatywy dalszej ekspansji w Ameryki Łacińskiej, bojąc się, że przyniesie ona korzyści tylko południowcom. W końcu konflikt zamienił się w wojnę domową i dopiero po jej zakończeniu Amerykanie znów zaczęli rozważać, jakie jeszcze zyski mogliby im zaoferować południowi sąsiedzi.
Kowboje interesów
Wykorzystując wojnę secesyjną, do odzyskiwania wpływów gospodarczych i kulturowych w Ameryce Łacińskiej przystąpiły państwa europejskie. Na ważniejszych partnerów od USA wybiły się Wielka Brytania i Niemcy. W odwróceniu tego trendu miał pomóc Kongres panamerykański, który pod egidą sekretarza stanu Jamesa G. Blaine’a zebrał się w 1889 r. w Waszyngtonie. Podczas obrad przyjęto wiele rezolucji i rekomendacji, mających służyć rozwojowi handlu między Amerykami. Powołano też do życia Unię Republik Amerykańskich, organizację zajmującą się koordynowaniem współpracy między poszczególnymi państwami.
Sześć lat po kongresie na Kubie wybuchło antyhiszpańskie powstanie, krwawo stłumione przez gubernatora rządzącego z nadania Madrytu. Czytając o rzezi, jaka rozegrała się pod nosem USA, Amerykanie zapałali chęcią udzielenia pomocy Kubańczykom. Wkrótce obiecał im to nowy prezydent William McKinley. Pretekstem do rozpoczęcia wojny stało się zatonięcie 15 lutego 1898 r. w hawańskim porcie pancernika „Maine”. Okręt wyleciał w powietrze z powodu błędów konstrukcyjnych, które spowodowały zaprószenie ognia w komorze amunicyjnej. Jednak McKinley ogłosił, że Hiszpanie podłożyli pod kadłub minę. Wynik wojny był łatwy do przewidzenia – lata imperialnej świetności Hiszpania miała dawno za sobą. Przy okazji zwycięstwa Amerykanie anektowali Filipiny i Portoryko. Największy kłopot sprawiła sama Kuba, bo skoro wsparto niepodległościowe ambicje jej mieszkańców, nie wypadało potem przyłączyć jej do Stanów Zjednoczonych. Poza tym w momencie rozpoczęcia wojny Senat przyjął poprawkę senatora Henry’ego M. Tellera, która przyznawała prezydentowi McKinley’owi prawo rozpoczęcia zbrojnej interwencji na wyspie, lecz USA wyrzekały się w przyszłości sprawowania nad Kubą „jurysdykcji albo kontroli”.
Gdy konflikt dobiegł końca, poprawka Tellera stawała się kłopotliwa. Sekretarz wojny Elihu Root podpowiedział więc McKinley’owi, jak ją obejść – co też szybko zrobiono. W marcu 1901 r. do ustawy o finansach wojskowych senator Orville Platt dorzucił poprawkę pozwalającą USA interweniować dla „zachowania niepodległości Kuby, utrzymania rządu zdolnego zapewnić ochronę życia, własności i wolności indywidualnej”. Powoływano się przy tym na obowiązki nałożone na Stany przez traktat kończący wojnę z Hiszpanią. Poprawka Platta zakazywała też Kubie zawierania układów z innymi mocarstwami mogących zagrozić jej niepodległości i oddawania im części swojego terytorium.
Gdy w czerwcu 1901 r. zebrało się kubańskie Zgromadzenie Konstytucyjne, by uchwalić konstytucję, amerykańcy dyplomaci i generałowie przyparli jego członków do muru. W zamian za pomoc gospodarczą i wycofanie się amerykańskich żołnierzy zgodzili się na poprawkę Platta. Interwencje zbrojne Stanów Zjednoczonych na Kubie stały się de facto legalne. Pierwszą przeprowadzono już w 1906 r., gdy prezydent Tomás Estrada Palma sfałszował wybory, prowokując bunt. Przywracanie porządku na wyspie wymagało trzech lat okupacji przez siły zbrojne USA. „Powstawał w ten sposób model protektoratu, który przy zachowaniu wewnętrznych cech suwerenności podporządkowywał w pełni dane państwo decyzjom rządu amerykańskiego” – zauważa Lubomir Zyblikiewicz.
Wpuszczeni w kanał
Na wizerunek USA w Ameryce Łacińskiej kluczowy wpływ miała sprawa kanału łączącego Atlantyk z Oceanem Spokojnym. Ideę tę propagowali przez lata członkowie ruchu Objawionego Przeznaczenia, a realizację projektu zaczął pod koniec lat 70. XIX w. genialny francuski inżynier i przedsiębiorca Ferdinand de Lesseps. To on wytyczył bieg kanału przez należący do Kolumbii przesmyk w Ameryce Środkowej. Inwestycję sfinansowali głównie udziałowcy spółki z Francji, co mocno zaniepokoiło Waszyngton. Na szczęście dla USA Lessepsa prześladował pech: inżynier nie wiedział wcześniej, że w tamtejszych podmokłych rejonach komary przenoszą malarię. Choroba zaczęła zbierać żniwo wśród ludzi kopiących kanał – średnio co miesiąc umierało 200 robotników. Do tego dochodziły trudności finansowe. Ostatecznie problemy te zablokowały inwestycję.
Na pomysł jej reaktywacji wpadł 20 lat później prezydent Theodore Roosevelt, gdy amerykańscy naukowcy odkryli, że zarodziec malarii jest roznoszony przez komary, i opracowali metody ich zwalczania. Wprawdzie wcześniej komisja ekspertów w Waszyngtonie rekomendowała budowę kanału w Nikaragui (tam malaria nie występowała), ale to należąca do Kolumbii Panama była bardziej perspektywiczna. Wszystko dlatego, że na początku XX w. spółka kolejowa z USA Panama Railroad zainwestowała tam spore sumy pieniędzy we… wzniecenie rewolty. Rząd Kolumbii nie chciał bowiem przystać na budowę torów łączących dwa oceany. Amerykańska firma poparła więc grupy myślące o oderwaniu prowincji Panama od reszty kraju. Ta groźba bardzo zmiękczyła postawę ambasadora Kolumbii w Waszyngtonie Tomása Herrána. Reszty dokonał sekretarz stanu John Milton Hay. Za pomocą pogróżek i obietnic korzyści z kanału zmusił dyplomatę do zgody na oddanie Stanom Zjednoczonym „we wieczyste posiadanie” pasa ziemi o szerokości 10 mil, przecinającego w poprzek Panamę, za 10 mln dol.
Kolumbijski parlament i prezydent Jose Manuel Marroquin zgodnie odrzucili traktat Herran-Hay i w Panamie wybuchła rebelia firmowana przez Rewolucyjną Juntę Patriotyczną. Była ona kierowana i finansowana przez rezydującego tam konsula USA Hezekiaha Gudgera i wysłannika Panama Railroad Jamesa Beersa. Zanim armia kolumbijska rozpoczęła ofensywę, do wybrzeży prowincji przybiły amerykańskie kanonierki „Dixie” i „Nashville” z oddziałem piechoty morskiej na pokładzie. Pod ich osłoną 4 listopada 1903 r. wybrane już Zgromadzenie Narodowe ogłosiło niepodległość Panamy. „Świat jest zaskoczony naszym bohaterstwem. Wczoraj byliśmy niewolnikami Kolumbii, dzisiaj jesteśmy wolni” – oznajmił w swoim przemówieniu prezydent nowego kraju Manuel Amador Guerrero. „Prezydent Roosevelt spełnił swoją obietnicę. Niech żyje prezydent Roosevelt! Niech żyje rząd Stanów Zjednoczonych!” – wykrzyczał na koniec. Dzięki temu USA mogły przystąpić do budowy Kanału Panamskiego, który ostatecznie otwarto w 1914 r. Wkrótce stał się on kluczowym szlakiem komunikacyjnym, którym co roku przepływa ok. 14 tys. statków.
Kłopoty z ociepleniem wizerunku
Oderwanie Panamy od Kolumbii i powstanie kanału nie przysporzyło Stanom Zjednoczonym zbyt wielu przyjaciół. „Nastroje yankeefobii ogarniały całą Amerykę Łacińską” – zauważa Lubomir Zyblikiewicz. Tymczasem Waszyngton zamierzał konsekwentnie dążyć do zmniejszania wpływów europejskich na półkuli zachodniej – i to nie tylko na niwie politycznej, ale też gospodarczej. Amerykańskie firmy stały się głównymi inwestorami i pożyczkodawcami w tej części świata. Rząd w Waszyngtonie pilnował, by nie zagroziła im konkurencja z innych krajów, a zobowiązania finansowe były regulowane przez kredytobiorców co do centa. „Aby zapobiec interwencjom europejskim, Stany Zjednoczone muszą interweniować same i przyjąć na siebie obowiązek wyegzekwowania zobowiązań finansowych. Taki charakter też miały motywy interwencji podejmowanych w Dominikanie, na Kubie, w Nikaragui. Amerykańscy marines nie tylko przywracali spokój i ład, ale też w ślad za tym następowało wypieranie wszelkich wpływów europejskich i poddanie całego aparatu fiskalnego poszczególnych państw kontroli amerykańskiej” – pisze Zyblikiewicz.
Początkowo Waszyngton upierał się, by w Ameryce Łacińskiej wszędzie wprowadzać ustrój demokratyczny podobny do amerykańskiego. Z czasem przekonano się, że dogadywanie się z demokratycznie wybranymi władzami, bojącymi się opinii wyborców, jest o wiele trudniejsze niż porozumienia z dyktatorami. W 1939 r. na stwierdzenie, że rządzący Nikaraguą dyktator Anastasio Somoza Debayle to „ostatni sku…syn”, Franklin Delano Roosevelt odparł „Jest to sku…syn, ale to nasz sku…syn”. I ta maksyma długo rządziła strategią USA.
Dopiero II wojna światowa i początek zimnej wojny sprawiły, że Waszyngton podjął próbę ułożenia sobie bardziej partnerskich relacji z krajami Ameryki Południowej. Zbytnie dokręcanie śruby groziło, że znajdą sobie nowego protektora – Związek Radziecki. Stało się tak w przypadku uzależnionej od USA Kuby. Rządzący na wyspie Fulgencio Batista rujnował finansowo kraj i CIA postanowiła usunąć kłopotliwego dla USA dyktatora. Na organizatora lokalnego przewrotu najlepiej nadawał się od dawna walczący z reżimem młody prawnik Fidel Castro. Dzięki wsparciu amerykańskiego wywiadu zamach stanu się udał i Castro w styczniu 1959 r. zdobył władzę. Ale zamiast wprowadzać demokrację, zaczął przeszczepiać na kubański grunt sowieckie wzorce. Amerykanie przejrzeli na oczy dopiero we wrześniu 1960 r., gdy „Commandante” publicznie wyciskał i wycałował Nikitę Chruszczowa – i to podczas sesji ONZ w Nowym Jorku.
Rozwścieczony własną wpadką dyrektor CIA Allen Dulles rozpoczął przygotowania do obalenia komunistycznych rządów na wyspie. Mieli tego dokonać kubańscy uchodźcy uzbrojeni i wyszkoleni przez Amerykanów. Ale lądowanie w Zatoce Świń w połowie kwietnia 1961 r. przyniosło Stanom Zjednoczonym międzynarodową kompromitację. Zginęło około setki rebeliantów, reszta trafiła do niewoli. Klęska doprowadziła do rozmieszczenia na Kubie rakiet średniego zasięgu z głowicami jądrowymi przez ZSRR.
Ówczesny prezydent John F. Kennedy wykaraskał się z olbrzymich kłopotów, usunął Dullesa i powstrzymał Chruszczowa, ale ocieplenie wizerunku USA w Ameryce Południowej wymagało wielu lat starań. Gdy powoli przynosiły one rezultaty, w 1973 r. CIA wsparło obalenie w Chile sympatyzującego z komunizmem prezydenta Salvadora Allende. I znów niespecjalnie zdziwiło to Latynosów. W końcu niezależnie od tego, co by się zmieniło, dla Waszyngtonu Ameryka Łacińska pozostawała regionem, w którym interesy USA zawsze muszą być na pierwszym miejscu.