Pogłoski o śmierci punk rocka są stanowczo przesadzone, choć to muzyka młodych… 40 lat temu.
Pogłoski o śmierci punk rocka są stanowczo przesadzone, choć to muzyka młodych… 40 lat temu.
Trudno ustalić etymologię słowa „punk”. Czy chodziło o prostytutkę z gregoriańskiej Anglii, o zbutwiałe drewno, a może jednak o kryminalistę lub kogoś słabego na duchu i zdrowiu, bo wszystkie te znaczenia można mu przypisać po angielsku. Najważniejsze, że zrobiło zawrotną karierę w muzyce rockowej, która wraz z nastaniem punku bardzo się zradykalizowała – stała się szybka, surowa i antysystemowa.
We Francji punk (zwany ironicznie „pinque”) grano już w 1973 r. W tym samym czasie w USA powstał nowojorski zespół Television, a w Anglii jeszcze pod koniec lat 60. formacja The Deviants dawała dźwiękowe spektakle z anarchistycznym zacięciem. Punk rock szybko dotarł również do Polski. Do Lubania, Brodnicy, Jarocina i Czymanowa pielgrzymowali fani w irokezach, glanach i pieszczochach. Dziś też jeżdżą na koncerty, chociaż mówi się, że punk rock umarł i nie żyje, bo tej muzyki nie ma komu i dla kogo grać.
Punkrockowi doktoranci
Kiedy to wszystko zaczęło się w Polsce? Nieoficjalną datą początku punk rocka nad Wisłą jest 1 kwietnia 1978 r., gdy w studenckim klubie Riviera-Remont w Warszawie Henryk Gajewski zorganizował festiwal International Artist’s Meeting. Zagrał na nim jeden z pierwszych zespołów punkrockowych z Londynu, w dodatku w żeńskim składzie – The Raincoats. Wydarzeniu nadano odpowiednią rangę. „Pierwszy koncert punk rocka w Polsce” – informował plakat.
Na koncercie byli m.in. Robert Brylewski i Tomasz Lipiński, których dziś nazywa się ojcami założycielami polskiego punk rocka. Powołali do życia Brygadę Kryzys, choć Brylewski zaczynał od Kryzysu, a Lipiński od Tiltu i wielokrotnie później do niego wracał. Anna Dąbrowska-Lyons nie widziała The Raincoats na żywo, ale zjeździła z punkowymi kapelami całą Polskę. Takich jak ona było jednak niewiele. Dziewczyny punkowych muzyków zwykle nie podzielały tej fascynacji. Dopiero z czasem pojawiało się ich więcej, jak Magda Kalenik, która brała udział w występach i happeningach Dezertera, albo Nika (wokalistka Post Regimentu) czy Tekla (basistka Będzie Dobrze).
Anna fotografowała kiełkującą scenę niezależną. Jej zdjęcia trafiły pod koniec lat 90. do albumu „Polski punk 1978–1984”, którego drugie, uzupełnione wydanie właśnie się ukazało. Poza bibliografią, kalendarium oraz historycznym wykładem na temat praźródeł punka są wspomnienia organizatorów, menedżerów i muzyków, dzięki którym punk zadomowił się w Polsce.
– Chciałam wydać artystyczny album fanzinowy – opowiada Anna Dąbrowska-Lyons. – I tak się stało, ale już po publikacji zaczęli się do mnie zgłaszać… magistranci i doktoranci. Okazało się, że ten stał się pomocą naukową dla środowisk akademickich. To mnie zainspirowało, aby zrobić reedycję i wyjaśnić, czym jest punk. Coś dla tych, którzy nie wiedzą, a chcieliby wiedzieć.
Anna robi zdjęcia od 15. roku życia. Była w kółku fotograficznym w Pałacu Młodzieży w Warszawie i – jak sama mówi – zaczęła „punkrockować”. Często fotografowała techniką fill in flash (zdjęcia częściowo ostre, częściowo zamazane). Dezertera, Brygadę, TZN Xennę i mnóstwo innych kapel, od których zaczął się polski punk – na koncertach, na festiwalowych próbach, w pokojach hotelowych, na ulicy. Gdzie się dało i kogo się dało: artystów, załogantów, publiczność, przechodniów, milicjantów. Była w Jarocinie, na kołobrzeskiej Nowej Fali oraz na Rock Galicji – pierwszej trasie koncertowej punkowych wykonawców po Polsce. – Nie wszystkie koncerty fotografowałam. Osoba z aparatem budziła podejrzenie. Pewnego razu poszła plotka, że pracuję dla milicji. Od tamtej pory robiłam zdjęcia już tylko tym, których znałam, i tym, którzy chcieli. Zaprzestałam fotografii reporterskiej – mówi.
Zdjęcia, rysunki, kolaże – tak się robiło i wydawało prasę punkową, kiedy o profesjonalnych albumach nikt nie marzył. Wiele fanzinów nosi miano kultowych, np. „QQRyQ” Piotra „Pietii” Wierzbickiego, ale nie przetrwały próby czasu. Z dawnych lat ostał się m.in. „Pasażer” – niezależne pismo poświęcone muzyce hardcore/punk obecne na rynku od 1990 r., czyli od czasu przemian ustrojowych, kiedy undergroundowy z założenia punk musiał jeszcze głębiej zejść do podziemia, bo w gospodarce wolnorynkowej więcej ceniono raczej kapitał niż wolność, więc projekty z kruchą podstawą finansową nie mogły się przebić do mainstreamu. Siedem lat później szyld „Pasażera” rozszerzono na wydawnictwo, które poza gazetą wydaje muzykę punkową, sprzedaje koszulki i inne gadżety. Fanzin jest w zasadzie dodatkiem – ukazuje się raz na rok. „Rzadko, ale za to solidnie” – chwali sam siebie właściciel periodyku. I podkreśla, że numery mają po 208 stron. Jak na fanzin – objętość jest imponująca.
W najnowszym numerze można poczytać m.in. o Końcu Świata, Destylatorze czy Wieży Fabryk. Te nazwy pewnie niewiele powiedzą przeciętnemu słuchaczowi ery Spotify, a nie Jarocina. Ale „Pasażer” wychodzi dla niszy. – W tym nie ma żadnego profesjonalizmu. Jest jeszcze na rynku kilka drobnych fanzinów. Czyta to lub tworzy raczej pokolenie sceny niezależnej lat 90. niż Jarocina lat 80. – tłumaczy Mariusz Prokuski, wydawca „Pasażera”.
Koncert życzeń załogantów
Jarocin. W szczycie sezonu koncertowego ciągle można tam spotkać młodzież uczesaną jak przykazali Dezeter z Siekierą. Ale wszystkie festiwale wizualnie się zmieniły – wydeptaną trawę zastąpiła soczysta murawa, taniec pogo przeniósł się spod sceny do kolejki spokojnie falującej w oczekiwaniu na łyk markowego piwa, a nastolatków z irokezami zastąpili 40-latkowie (najczęściej to te same osoby, tylko ćwierć wieku później) z dziećmi, które są zbyt małe, aby samodzielnie pogować. Sama scena jest mniej punkowa.
Są jednak imprezy organizowane głównie dla tej publiki. Cały czas dzielnie trzyma się Punk Fest, który po pandemii ma jesienią wrócić do stołecznej Progresji (z udziałem m.in. The Bill, Ulicznego Opryszka czy Ga-ga/Zielone Żabki). To w zasadzie „koncert życzeń” starych fanów, czego organizatorzy specjalnie nie ukrywają. Jedyną młodą kapelą w zestawie jest Pull The Wire. Punkowi słuchacze chodzą głównie na klasykę gatunku.
Dużo większy przekrój kapel z punkowego zaciągu można spotkać w Goniądzu na Podlasiu. Tam od 2009 r. organizowany jest Rock Na Bagnie atmosferą przypominający dawny Jarocin. Ale do Goniądza nie przyjeżdża telewizyjno-radiowa śmietanka towarzyska, która chwali się w mediach singlami i przebojami. Organizator Jacek Żędzian zaprasza mnóstwo punkowych kapel znanych tylko wtajemniczonym. Są koncerty, wystawy, dyskusje, audycje. Są i ludzie, których to nadal obchodzi.
– Zainteresowanie festiwalem jest całkiem spore. Publiczność to w dużej mierze bywalcy Jarocina z lat 80. i 90., ale jest też dużo młodszych osób, którzy Jarocin znają wyłącznie z opowieści. W większości grają u nas zespoły wywodzące się z punk rocka, ale nie tylko one, pojawiają się też przedstawiciele innych undergroundowych gatunków: hardcore, metal, reggae, ska, folk – wylicza Żędzian.
Szef festiwalu zapewnia, że nie robi imprezy dla garstki fanatyków odchodzącej do lamusa muzyki. Frekwencja oscyluje wokół kilku tysięcy uczestników i nie tylko muzyka ma na to wpływ – także cena. Dwudniowy karnet kosztuje 140 zł. – Jesteśmy jednym z najtańszych festiwali w Polsce. Zdajemy sobie sprawę z tego, że wielu współczesnych punkowców to nie są ludzie majętni. Ale powiedzmy sobie szczerze, bez wsparcia wojewody i samorządu oraz wielu ludzi dobrej woli wpłacających np. 1 proc. podatku na rzecz festiwalu nie byłoby możliwe spięcie imprezy w przewidzianym budżecie. Aby robić taki festiwal, trzeba być pasjonatem. Jeśli ktoś chciałby po prostu zarobić, szybko by mu przeszło – zapewnia Żędzian.
Najlepsze koncerty odwołano
Punkowi weterani mówią o „zmarnowanym pokoleniu jarocińskim”. I o tym, że „pobłądziło”. Cóż, Jarocin nie był nigdy festiwalem stricte punkowym (tak jak ani trochę punkowi nie byli Tadeusz Nalepa czy Czesław Niemen, którzy też tam grali, ani Republika), niemniej muzyka Siekiery czy Dezertera nadawała momentami tej imprezie ton i rozmach. Co do błądzenia, dotyczy ono artystów, którzy kiedyś byli niezależni, a z czasem nie tylko weszli na listy przebojów, lecz także na polityczne salony. Pytam, kto mimo upływu lat „daje radę”? Słyszę: na pewno Dezerter i TZN Xenna. O więcej przykładów trudno. Dlaczego tak jest? Argumentów znajdzie się dużo więcej niż punkowych wykonawców ciągle godnych naśladowania.
– Punk jest w takim, a nie innym miejscu swojej historii, co w niczym nie przeszkadza, że premierowa płyta Dezertera była w tym roku sporym wydarzeniem, ale to pewnie wyjątek – przyznaje wydawca „Pasażera”. – Reszta kapel z lat 80. żyje już chyba tylko przeszłością. Z drugiej strony o byciu wege, ekologii, prawach kobiet czy mniejszości seksualnych bardzo dużo śpiewały punkowe zespoły z lat 90., a dziś te tematy są mainstreamowe.
O czym dziś śpiewają punkowe kapele? Te zasłużone jak Dezerter już nie ironizują na temat nieomylnego milicjanta (dziś mamy policję), nie parodiują piosenek kolegów z branży (vide „Pepe wróć” Perfectu) ani nie kontestują wszystkiego, jak leci, domagając się zaorania (szarej) rzeczywistości. Dziś z obozu systemowych dezerterów płynie bardziej refleksyjny przekaz. Że „większy zjada mniejszego”, „kłamstwo to nowa prawda”, a każdy, kto chce, ma „prawo do bycia idiotą”. Młode punki – jak choćby trójmiejski Danziger, w którym występuje Tytus Skiba, syn wokalisty Big Cyca – pokpiwają z mesjanistycznego patriotyzmu („Wyspa”), domagają się „500 + na narkotyki”, biorą na celownik kler („Nocne kluby Watykanu”). Trudno się doszukiwać jednoznacznych manifestów światopoglądowych, ale zmieniła się raczej forma niż oparta na kontestacji treść. Kiedyś wystarczyły trzy akordy plus „darcie mordy”. Dzisiejsza kontestacja miewa słabość do chwytliwych metafor i przybiera zgrabną formę literacką („Może naprawdę nie jest źle / Tak, jak próbują mówić niektórzy / Skoro butelka w lodówce jest / Przeciwko czemu można się burzyć?” – pytają muzycy Danzigera).
Kapela, której frontmanem jest Tytus Skiba, działa od 2016 r. Istniała wprawdzie już wcześniej, ale wtedy to było gimnazjalno-garażowe granie i nie ma co wracać do szkolnej przeszłości. Grupa reklamuje się na Facebooku hasłem: „Nasze najlepsze koncerty to te, które zostały odwołane” i gdyby nie pandemia, można by się roześmiać, ale zabawny bon mot marketingowy stał się ponurą prawdą. Ostatni koncert Danziger zagrał we wrześniu 2020 r., czyli prawie rok temu. – W ciągu czterech lat daliśmy niecałe 40 koncertów. Jak na prawie nieznaną kapelę to całkiem przyzwoicie. W Trójmieście nie ma przesadnie dużej publiki na punkową muzykę. Lepiej pod względem miejsc do grania jest w Warszawie, Krakowie czy na Śląsku, gdzie istnieje sporo squatów i klubów prowadzonych przez osoby z punkowego środowiska – opowiada Tytus.
Pytam, ile osób słucha na żywo Danzigera? Frekwencja nie jest oszałamiająca, ale te 40–50 osób na koncercie to w sumie i tak niezły wynik. W latach 90. uznano by go za dramatyczną porażkę.
Ta muzyka w wydaniu klubowym nigdy nie przyciągała tłumów, ale trzy dekady temu gromadziła po ok. 200 osób. Na Dezertera, absolutną gwiazdę, przychodziło ponad trzy razy tyle. Danziger gwiazdą nie jest. Zresztą żaden szanujący się punk nie może gwiazdorzyć. Choć grać trzeba umieć. – Pamiętam fanzinowy poradnik na temat chwytów gitarowych – wspomina ze śmiechem Tytus. – Instruktarz wyglądał następująco: „To jest pierwszy akord, to jest drugi akord, a teraz załóż zespół”. To jednak tak nie działa. Trzeba mieć warsztat, być osłuchanym. Zanim zacząłem grać, przerabiałem Beatlesów, Rolling Stonesów, Hendriksa i obowiązkowo Nirvanę, która podprowadziła mnie do punk rocka. I tak wsiąkłem w ten świat. Polubiłem ostrą, szybką muzykę i krótkie, treściwe piosenki.
Konsumują, nie kontestują
Na przełomie lat 70. i 80. jako o punkowych matecznikach mówiło się o Warszawie (przez wzgląd na Kryzys i Tilt) i Gdańsku (Deadlock). Ale tylko dlatego, że nie wszędzie dało się udokumentować historie, które działy się też w Toruniu, Krakowie czy na Śląsku. No i ważny był kontekst, czyli ludzie. Bez ludzi nie ma punk rocka. – Nie można być punkiem samotnikiem – zgadza się Dąbrowska-Lyons. Ktoś, kto nie miał swojej załogi, nie mógł się uważać za przedstawiciela gatunku, choćby jego muzyka (jak wczesne nagrania Maanamu typu „Oddech szczura” czy „Stoję, stoję – czuję się świetnie”) miały ewidentnie punkowy klimat. I odwrotnie – muzyka nie definiowała wszystkiego: Tilt miał załogę, ale nie grał surowo i w jednym stylu, Kryzys przemycał do numerów sporo reggae, a utwory Brygady nabierały psychodelicznego posmaku.
Poza Gdańskiem i Warszawą działał Dariusz Dusza. Pierwszy raz zobaczył punkową kapelę na koncercie w rodzinnych Gliwicach, ale grał sprowadzony z ówczesnej Jugosławii Šarlo Akrobata. Grupa rozpadła się chwilę później. Był rok 1981, a Dusza właśnie został liderem Śmierci Klinicznej, z którą nagrał dwa single i zjeździł z koncertami całą Polskę. Później założył punkowy Absurd, a następnie przystąpił do orkiestry Shakin’ Dudiego, która z punkiem muzycznie miała niewiele wspólnego, za to estradowy styl (muzycy w pieszczochach na rękach) i sposób bycia (skakanie po pianinie, tarzanie się po scenie z gitarą) sytuowały ją w gronie zespołów o takim temperamencie. Dusza był najbardziej punkowy w całym towarzystwie, ale zarzeka się, że to nie punk go artystycznie uwiódł. – Zaczynałem od glam rocka. Słuchałem Sweet, T. Rex, do tego sporo boogie, bluesa, rock and rolla, a nawet jazzu. Oczywiście wiedziałem, kim są The Clash czy Sex Pistols, bo notki o tych zespołach śledziłem w niemieckiej prasie, która docierała na Śląsk. Jednak tę muzykę poznałem później, po etapie fascynacji glamem i hard rockiem. Do dziś potrafię zagrać na gitarze parę numerów Shadowsów, a u Irka Dudka w zespole ocieraliśmy się o rockandrollową klasykę. Jaki tam ze mnie punk? – żartuje Dusza. Gdy już poważnieje, dodaje, że za młodu bardzo podobała mu się Brygada Kryzys, zwłaszcza „Centrala”, ale on ten kawałek usłyszał w radiu (nie w Jarocinie), a poza tym sam już wtedy zajmował się graniem, więc ten fakt trudno utożsamiać z inicjacją muzyczną.
Jak zostać punkiem
Nie ma poradnika. Każdy dochodzi do tego samego miejsca inną drogą.
– Lubiłem dźwięk przesterowanej gitary i pewnie dlatego łatwiej było mi polubić punk. A do muzyki doszła aparycja. Pod względem ubioru i wyglądu zacząłem się stopniowo upodabniać do punków. Czy byłem jednym z nich? Śmierć Kliniczna nie grała określonego gatunku muzyki. Jednych ciągnęło w stronę punka, drugich w stronę rapu, a pozostałych do dziwnych podziałów rytmicznych rodem ze szkoły jazzowej. Ze względu na teksty, nazwę i całokształt nie mieliśmy szans na wydanie dużej płyty. Nasz los podzieliło z czasem wiele kapel. Bo u progu transformacji zwyciężyły lżejsze nuty, tzw. punko polo. A i punk się w dużej mierze wyeksploatował – ocenia Dusza.
Nie brakuje głosów, że miejsce punk rocka na początku lat 90. zaczął zawłaszczać hip-hop. Nastoletnia młodzież wychowana przez ulicę, po której jeździła na deskorolkach i przy której malowała graffiti, stała się bardziej wiarygodna w wyrażaniu buntu. Punkowcy zdziadzieli, a powtarzana przez nich mantra o schyłku Babilonu wraz z krachem komuny nie okazała się prorocza. Ot, jeden establishment zastąpił drugi, więc z antysystemowych manifestów zwyczajnie wiało nudą, podczas gdy hiphopowe kawałki zawierały dużo reporterskiej prawdy o życiu na osiedlu. Zdaniem Duszy punkowa generacja zużyła się i zestarzała, a kiedy brakuje prochu, trudno wzniecać rewolucję. Odbiorcy w kapitalistycznym dobrobycie też spokornieli – wolą konsumować niż kontestować. Młodzi artyści z kolei z rzadka zapuszczają się w punkowe rejony, bo szybko dorastają do zarabiania pieniędzy, a te są w dużych wytwórniach, programach typu talent show i subskrypcjach na YouTubie. Na punk rocku trudno się dorobić. Dusza o tym wie, dlatego utrzymuje się z pisania na zlecenie – piosenek, felietonów oraz kryminałów (dwa lata temu wydał powieść „Zombie Fest” o ataku zombie na festiwalową publiczność). A granie? To zajęcie poboczne, choć ciągle ważne. Wiosną przyszłego roku ukaże się płyta zespołu Dariusz Dusza i Demony.
Rządzą staruchy
Ktoś w internecie zrobił indeks polskich zespołów punkowych i wyszło mu, że było w sumie ponad 4 tys. wykonawców. Tytus Skiba, który pisze pracę dyplomową o punk rocku, w samym Trójmieście doliczył się przeszło 90 kapel od końca lat 70. Niektóre grupy owiane są tajemnicą, jak miejscowy Gary Hell, inne obrosły trudną do zweryfikowania legendą, jak stołeczny Walek Dzedzej Pank Bend, który uchodzi za pierwszy w historii polski zespół punkowy.
Tamtej muzyki do obecnej nie sposób porównywać. – Wtedy chodziło o to, żeby się wyróżniać: wyglądem, ubiorem, sposobem grania. Estetyka brała górę nad muzyką. Dziś artyści są dużo bardziej zdefiniowani w poglądach i epatują tym ze sceny i poza nią. Każda epoka ma swój ferment – podsumowuje Dąbrowska-Lyons.
Czy punk ma jeszcze branie wśród młodych? – Jakich młodych? – pyta zaczepnie Tytus Skiba. – To była muzyka młodych 40 lat temu – dodaje i wybucha śmiechem.
W punkowej sztafecie pokoleń jest nadal komu biegać. W samym Trójmieście wśród młodszych roczników działają Sztylety (post punk) oraz Jaywalker (mieszanka punka z hardcore’em i emo). W Warszawie stacjonują rockandrollowo-punkowy The Stubs oraz JAD, który nawiązuje do pierwszej Siekiery, jeszcze z czasów sprzed „Nowej Aleksandrii”. We Wrocławiu działa Skøv (łączy punk rock z black metalem), w Chełmży Granda, a w Gnieźnie duet Siksa, który został nawet laureatem Paszportów „Polityki” i jest rozpoznawalną twarzą obecnego punkowego ruchu.
O przyszłość spokojny jest Dariusz Dusza. – Zawsze znajdzie się ktoś, kto wstanie z łóżka lewą nogą, chwyci za gitarę, włączy przester i zagra. Jest trochę młodszych kapel na naszym rynku. Grają ciekawe rzeczy postpunkowe: trochę psychodelii, trochę noise’u. Ale jedno mnie przeraża: to są zwykle ludzie po trzydziestce, a przecież „30-latkom nie wypada wierzyć” (to słynne zdanie wygłosił Jack Weinberg, przywódca Ruchu na rzecz Wolności Słowa, podczas wystąpienia studentów na Uniwersytecie Berkeley w 1964 r. – red.). To już staruchy! I nie ma się czemu dziwić, że młodzi tego nie chcą słuchać. Punk to bardzo mała nisza, ale taka, która przetrwa wszystkie mody i trendy – uważa Dusza.
– Punk rock nie umrze – mówi z pewnością w głosie Tytus Skiba. – Będzie zmieniał swoje oblicze, co widać po obecnych kapelach, które punkową muzykę poddają stylistycznym eksperymentom, mieszając z innymi gatunkami. Te próby nie są skazane na porażkę. One uratują punk przed niezasłużoną śmiercią.
fot. mat. prasowe
Reklama
Reklama