Kiedyś chodziłem po Pradze tropem knajp. Potem – tropem motywów literackich. Jeszcze później – by uniknąć turystycznej nawałnicy – wydeptywałem trotuary peryferyjnych dzielnic.
Kiedyś chodziłem po Pradze tropem knajp. Potem – tropem motywów literackich. Jeszcze później – by uniknąć turystycznej nawałnicy – wydeptywałem trotuary peryferyjnych dzielnic.
Kiedy latem 1992 r. pierwszy raz wybierałem się do Pragi, wiedziałem o niej bardzo niewiele – był to szereg mglistych wyobrażeń zbudowanych na bazie migawek z filmów, lektury (wielokrotnej) „Przygód dobrego wojaka Szwejka” Jaroslava Haška i „Zbyt głośnej samotności” Bohumila Hrabala oraz przeglądania czarno-białego niemieckojęzycznego albumu fotograficznego „Prag”, należącego do mojego dziadka (na zdjęciu okładkowym po moście Karola jechały samochody). Tak czy owak, nic nie mogło mnie przygotować na to miasto.
Teraz oczywiście sprawy mają się inaczej, ale w tamtym czasie kontrast między zapyziałą, szarą, osiedlowo-bazarową Warszawą a wielkomiejską, kamienną, mieszczańsko-pałacową Pragą był – przynajmniej dla osiemnastolatka – wstrząsający. Praga już wtedy, w dwa i pół roku po aksamitnej rewolucji, była ogólnoświatową atrakcją turystyczną, ponadto przeżywała właśnie falę najazdu amerykańskich ekspatów (co opisuje choćby Gary Shteyngart w komicznie absurdalnej powieści „Podręcznik rosyjskiej debiutantki” – przeł. Jędrzej Polak, Vesper 2007) przejawiających ogromny apetyt na prawdziwe życie za bardzo małe pieniądze, ale jednocześnie miała w sobie umiar i subtelność starych form egzystencji: punktualnie kursujące tramwaje i metro, znośnie nieuprzejmych kelnerów, niekończące się kwartały pięknych, podniszczonych kamienic, gulasz z knedlikiem oraz majonezowe sałatki na wagę, a także tanie księgarnie i jeszcze tańsze gospody, w których pito bardzo dużo, ale nikt nie sprawiał wrażenia pijanego na umór.
Tych parę – może pięć, może sześć – spędzonych wówczas w Pradze dni wspominam jako jeden chaotyczny ciąg frenetycznych, fascynujących wędrówek po mapie, z północy na południe, ze wschodu na zachód i po każdej z przekątnych. No cóż, miałem zdrowe nogi i zdrową wątrobę, piwo kosztowało śmieszne pieniądze. Przesadą byłoby powiedzieć, że decydowały się wtedy moje losy, ale z Pragą (a potem także z językiem czeskim) już zostałem, choć nigdy tam nie zamieszkałem – niewykluczone, że jest to typowy przykład trwałego związku na odległość; trwałego właśnie ze względu na tę odległość.
Zauważyć miasto
W każdym razie po latach – i po dziesiątkach wizyt – wiem, że nie ma jednego sposobu na Pragę, na czytanie Pragi. Niektóre z tych sposobów (a sam je praktykowałem) wydają mi się wręcz dość mylące: przyjmując pewne założenia, można w ogóle nie zauważyć rzeczywistego miasta, które się odwiedza. Przez swoją materialną solidność i legendę długiego trwania Praga oczywiście prowokuje rozmaite kierunki myślenia na własny temat – choćby takie, że istnieje jakiś czynnik metafizyczny albo przynajmniej magiczny (no, od biedy alchemiczny), który ją utrzymuje w dawnej postaci, podczas gdy inne metropolie Europy Środkowej „panowie od historii” skutecznie zrównali z ziemią. Tu trzeba kroczyć ostrożnie, odsiewając mit od prawdy: Wiedeń, Budapeszt i Kraków też są stare i względnie niezniszczone, a i tak wszystkie te miasta, wyjąwszy ich parę najstarszych zachowanych ulic, kościołów czy pałaców, są wypadkową gigantycznego boomu budowlanego z lat (mniej więcej) 1870– –1914, przynależą więc do epoki industrialnej nowoczesności. W Pradze architektoniczna reforma (czes. asanace – ozdrowienie) zmiotła z powierzchni ziemi choćby Josefov, średniowieczną dzielnicę żydowską, zostało po niej parę świątyń i cmentarz (niecały), w to miejsce wzniesiono całkiem nową, wystawną dzielnicę kamienic w stylu paryskim.
Innym nieco kłopotliwym schematem myślowym, który utrudnia – mimo że zarazem stereotypowo ułatwia – poruszanie się zarówno po stolicy Czech, jak i po czeskiej kulturze, jest myślenie o Czechach jako o wyluzowanych, egalitarnych ironistach. Cywilizacja „czeskiej kotliny” okazuje się (bardzo upraszczam) po prostu wyluzowana w innych miejscach niż nasza (tu też upraszczam, bo kulturowe różnice między Mazowszem a Małopolską czy Wielkopolską mogą być większe niż w ogólności między abstrakcyjną „Polską” a równie abstrakcyjnymi „Czechami”). Czeski egalitaryzm jest pokłosiem oddolnego procesu konstruowania narodu – współczesna czeskość uformowała się w XIX w. z tysięcy lokalnych inicjatyw i stowarzyszeń patriotycznych, nie została więc narzucona ogółowi społeczeństwa jako pewien elitarny zamysł (tak jak to było w Polsce czasu zaborów, gdy korzystająca z niewolniczej pracy chłopstwa szlachta przekształcała się w inteligencję edukującą „ciemny lud”). Ma to swoją cenę: silną ekskluzywność czeskiego projektu narodowego, strach przed obcymi przechodzący w ostry szowinizm – straszenie wirtualnymi uchodźcami udało się politykom w Czechach lepiej niż w Polsce. Czeski luz – wyraźnie zauważalny w sferze obyczajowej bądź religijnej – kończy się nagle, gdy rozmowa schodzi na kwestię romską albo stosunki z Niemcami. Czeska ironia – ta unikatowa cecha tamtejszej kultury wysokiej – gaśnie, gdy pojawiają się sztandarowe tematy debaty politycznej: w zamian przychodzą klasyczne wschodnioeuropejskie narzekanie, tęsknota za rządami silnej ręki i (rozgrywany wyborczo także w Czechach) konflikt między wielkomiejskością a prowincją.
Husyta dobry na wszystko
Kiedyś chodziłem po Pradze tropem knajp. Potem – tropem motywów literackich. Jeszcze później – by uniknąć turystycznej nawałnicy – wydeptywałem trotuary peryferyjnych dzielnic. Na obecnym etapie życia, jako pan w średnim wieku, łażę po praskich parkach i lasach (jest ich wiele, niektóre, jak las Kunratický albo dolina Dzikiej Šárki, oferują iluzję poważnej puszczy). Ale można też pójść Pragą w poszukiwaniu klucza do jej współczesnego charakteru. Tak jak czyni to Mariusz Surosz, eseista, dziennikarz, przewodnik po tym mieście, w arcyciekawej książce „Praga. Czeskie ścieżki”.
„Jeśli przybysz nie zna choćby powierzchownie dziejów miasta, to może mu się ono jawić jako stolica bajkowego królestwa, w którym jeśli nawet dochodziło do jakichś zawirowań, to i tak wszystko szczęśliwie się zakończyło – pisze Surosz. – Większość turystów zwykle nie wychodzi poza historyczne centrum, zatem Praga jest dla nich niczym przyjazny skansen, pełen urokliwych zaułków, pięknych pałaców, bogatych kamienic i kościołów, nad którymi wspinają się do chmur fantazyjnie ozdobione wieże. Ale miasta nie omijały zarazy, pożary i wojny. W jego murach rozgrywały się konflikty. Nabrzmiałe, wybuchały wojnami domowymi. Praga była zdobywana i łupiona. Przeżyła czasy chwały, kiedy najważniejszy władca Europy miał w niej swoją siedzibę. Wielkie dzieje nie obeszły tego miasta bokiem. (...) To miasto tworzyli ludzie różnych narodowości. Może właśnie ten czesko-niemiecko-austriacko-żydowski tygiel sprawił, że Praga jest tak wyjątkowa. To już jednak przeszłość. Choć ślady pozostały i bez trudu da się je odnaleźć”. Główna teza tego erudycyjnego eseju historycznego brzmi wszelako następująco: „Dziś Praga jest czeska. Należy do Czechów. Przejęli całe jej dziedzictwo i widać to na każdym kroku. To dla mnie najbardziej fascynująca historia w dziejach tego miasta – jak Czesi je sobie podporządkowali. W walce o rząd dusz brali udział czescy politycy, przedsiębiorcy, malarze, rzeźbiarze, literaci, dziennikarze i architekci. Ta książka wskazuje na kilka epizodów z tego niebywałego rozpychania się, zdobywania przyczółków i w końcu objęcia nie tylko władzy, lecz także duchowego panowania nad miastem”.
Surosz wskazuje na czeską „kolonizację” Pragi jako główny czynnik symboliczny jej rozwoju w ciągu ostatnich dwóch stuleci i proponuje czytelnikowi spojrzenie na stolicę Czech jako na wehikuł czeskiego nacjonalizmu – to się, rzecz jasna, kłóci z sielankową, komercyjną wizją Pragi otwartej i wielokulturowej, ale polski eseista ma silne argumenty. Pokazuje choćby sposoby, w jakie XIX-wieczni konstruktorzy nowej czeskiej tożsamości narodowej używali dziejów Jana Husa i ruchu husyckiego, by legitymizować historyczną wyjątkowość Czechów. Surosz robi to solidnie – najpierw przypomina kontekst, zwięźle opisując losy Husa, powody jego stracenia na stosie na soborze w Konstancji w 1415 r., przyczyny rozkwitu ruchu husyckiego, wybuchu długotrwałej wojny domowej między husytami a wojskami cesarskimi, wreszcie rozłamu w samym ruchu husyckim. „Czas wojen husyckich to lata fanatyzmu i nienawiści, morze okrucieństwa i przelanej krwi. Rabunki, gwałty, masakry, morderstwa i spiski. Ale w XIX stuleciu husytów idealizowano. »Nic nie było bardziej im obce niż atak i wojna; nie oni, ale ich przeciwnicy wywołali przelew krwi i zgrozę zniszczenia. Oni byli pierwszymi w Europie, którzy nie dla ziemskiego majątku, nie dla ziemskiej mocy i władzy, ale dla ochrony zagrożonych najwyższych ludzkich wartości, prawa do samostanowienia i wolności sumienia, z przymusu sięgnęli po broń i straszliwie długą walkę przeciwko całemu światu, który nie zamierzał nic innego, jak ich całkowicie wytępić, nie tylko przyjęli, ale też wspaniale zwycięsko zakończyli« – to słowa Františka Palackiego. Ten szlachetny obraz przenosili na karty swoich książek pisarze, a malarze – na płótna. Naród miał uwierzyć, że husyci są godni naśladowania. (...) Politycy i artyści sięgali po bohaterów sprzed wieków, aby zachęcić współczesnych do walki o swoje prawa. Jakże często odwoływano się do Jana Husa i wojen husyckich, bo przecież tam czeski nacjonalizm XIX stulecia z łatwością znajdował wrogów, którzy podobnie jak przed wiekami stali na drodze do uzyskania pełni praw narodowych. Tymi wrogami byli Niemcy, szlachta i Kościół katolicki” – pisze autor, zwracając uwagę, że od ugruntowywania swego programu politycznego Husem i husytami nie stronił także „tatuś” czeskiego narodu, przyszły prezydent I Republiki Czechosłowackiej Tomáš Garrigue Masaryk.
Praga jako narodowy komiks
Z tego samego narzędzia, nader w warunkach czeskich uniwersalnego, gdy idzie o legitymizację władzy, korzystali również komuniści po 1945 r. – nagle husyci przestali być romantyczną emanacją ducha narodu, stali się zaś pierwszymi komunistami. Surosz cytuje wypowiedzi głównego ideologa partii, ministra szkolnictwa i oświaty Zdeňka Nejedlego: „Hus dobrze wiedział, że siła jest w ludzie, i dlatego zwrócił się do najszerszych warstw ludowych. Wielka moralna siła z przykładu Husa wspierała naszych ludzi za granicami i z nią też pójdziemy budować nową, lepszą Czechosłowację. (...) Dziś rozejdziemy się z chwalebną przysięgą, że wierni zostaniemy wielkiej prawdzie Husa”. A także: „Dziś Hus byłby szefem partii politycznej, a jego trybuną nie byłaby ambona, ale praska Lucerna lub plac Wacława. I jego partia byłaby bardzo bliska – o tym możecie być przekonani – nam, komunistom”. Osobliwym symbolem przywłaszczenia sobie przez komunistów tradycji husyckiej są powojenne dzieje potężnego monumentu na wzgórzu Vítkov (wrzynającego się między Nowe Miasto, Žižkov i Karlín) – miejsce dawnej bitwy husytów z wojskami cesarza upamiętniano hucznie od XIX w., międzywojenna Czechosłowacja wystawiła tam świeckie sanktuarium – muzeum i panteon – poświęcone Pamięci Narodowego Oswobodzenia, planowała dołożyć pomnik husyckiego rycerza i przywódcy Jana Žižki. Zaprojektowany jeszcze przed wojną pomnik stanął dopiero w 1950 r., rzecz jasna, w atmosferze ekspansywnego stalinizmu. W trzy lata później do funkcjonalistycznego budynku-panteonu wprowadził się I sekretarz partii komunistycznej Klement Gottwald – dokładniej: wjechał tam nogami do przodu, ponieważ po jego śmierci zapadła decyzja, że ciało zostanie zabalsamowane i wystawione w mauzoleum. Gottwald spędził w towarzystwie Žižki (za ogonem jego konia) osiem lat, na noc zjeżdżając do chłodni, w której go konserwowano.
W innym świetnym eseju Surosz przypomina postać Mikoláša Aleša (1852–1913), wybitnego grafika, malarza i projektanta, który – dosłownie – narysował Czechom ich narodową mitologię. A czynił to często na ścianach budynków, czy to wewnętrznych, czy to zewnętrznych. Dzięki temu, że w okresie wspomnianego już boomu budowlanego wystąpiło ogromne zapotrzebowanie na patriotyczne dekoracje nowo wzniesionych kamienic i innych obiektów miejskiej architektury, dziś można czytać Pragę jak komiks. Trzeba tylko podnieść wzrok w górę, bo malowidła i sgraffitowe reliefy umieszczone są często na wyższych kondygnacjach. W książce Surosza podane są konkretne adresy – i dużo więcej: trudne dzieje formowania ikonicznych wyobrażeń rozmaitych postaci i idei, dzieje kształtowania narracji pełnej szlachetnego, narodowego patosu; to nie szło gładko – kariera Aleša była kręta i skomplikowana niczym jego trudny charakter. Z pewnych powodów uchodzi on za jednego z najbardziej „czeskich” twórców w historii. Co to w ogóle znaczy? „Wielokrotnie pytałem znajomych Czechów o Aleša. Padały różne odpowiedzi. Że jest ważny ze względu na tematykę, która dominowała w jego pracach, że poszedł w lud, że stworzył wizerunki bohaterów narodowych, które wpisały się na trwałe w wyobraźnię narodową, że w okresie, kiedy następowało formowanie się nowoczesnej czeskości, wywarł na nią ogromny wpływ. Przeważnie wypowiedzi moich przyjaciół pokrywały się z tym, co wyczytałem w książkach krytyków i historyków. Jednak usłyszałem też mówione z pełnym przekonaniem i mocą: »To nasz klasyk«, jakby to określenie miało mi wyjaśnić wszystko. Tak, moi znajomi Czesi byli pewni swego, ale też nieco bezradni wobec tego, jak wyjaśnić fenomen Aleša cudzoziemcowi”.
Spojrzenia z oddali
Wnikliwe spacery śladem idei narodowych materialnie nadających kształt miastu to tylko jeden ze sposobów przemieszczania się po Pradze. Innym są łazęgi literackie. Kafka, Hašek czy Hrabal to tropy tyleż ciekawe, ile dość zgrane. Chciałbym zaproponować kilka innych, nieco mniej oczywistych. Zacząć można od miejsc związanych z lutym 1948 r. – miał wtedy miejsce komunistyczny zamach stanu (w języku władzy sprzed roku 1989 był to Vítězný únor, czyli Zwycięski luty). Ponieważ nawet w czeskich knajpach obowiązuje zakaz palenia, palacze odwiedzający kultową piwiarnię „U Černého vola” (Loretánské náměstí 1), wychodząc na papieroska przed lokal, mają przed nosem nie tylko Klasztor Loretański, lecz także potężną bryłę pałacu Czerninów (Černínský palác). To właśnie tam, w siedzibie ministerstwa spraw zagranicznych, zaczyna się akcja znakomitej powieści Egona Hostovskiego „Zaginiony” (przeł. Andrzej S. Jagodziński, Książkowe Klimaty 2016) – jest to po części powieść psychologiczna, po części thriller szpiegowski, napisana w latach 50. zeszłego wieku rzecz o kulisach przejęcia władzy przez komunistów w Czechosłowacji. Książka z jakiegoś powodu przeszła u nas niezauważona, a szkoda – ma w sobie głębię i elegancję powieści Johna le Carrégo, choć Hostovský, pisarz, dyplomata i przymusowy emigrant, opublikował ją na ponad dekadę przed debiutem Brytyjczyka.
Opowiadanie „Świadkowie lutowej nocy” (ze zbioru „Gorzki świat”, przeł. Andrzej S. Jagodziński i Jan Stachowski, Czarne 2020) 24-letni wówczas Josef Škvorecký napisał bezpośrednio po wypadkach lutego 1948 r. – kontrolowanych przez bezpiekę zamieszkach i linczach, wystąpieniach „gniewu ludu”, masowych aresztowaniach opozycjonistów i ludzi kultury. Nie znam chyba lepszego tekstu o politycznym przewrocie widzianym z perspektywy ulicy – narrator opowiadania, człowiek równie młody jak sam autor, obserwując tumult rewolty, dusi w sobie dwie sprzeczne emocje: strach przed końcem świata i gówniarską ekscytację wynikającą z uczestnictwa w czymś nadzwyczajnym, ponadczasowym. „Może to głupie, ale cieszyłem się, że coś się dzieje. Że znów coś się dzieje i ja w tym też jestem. Widziałem ulice pełne ludzi, demonstracje, czułem napięcie w powietrzu, widziałem facetów z bagnetami i specjalne wydania gazet… – jakże ja to lubiłem! Od końca wojny nie czułem się aż tak wspaniale podekscytowany”.
A teraz przenieśmy się we współczesność – do dzielnicy, która nie istnieje. W rewelacyjnej powieści steampunkowej dla młodzieży „Truchlin” (przeł. Anna Radwan-Żbikowska, Afera 2020) Vojtěch Matocha opowiada historię paru kwartałów ulic „między placem Wacława a placem Karola”, gdzie u progu rewolucji przemysłowej w pewnym sensie przestał płynąć czas. A w każdym razie na Truchlinie niemożliwy jest jakikolwiek postęp technologiczny. „(...) Nie działała elektryczność. Nie świeciły latarnie, nie jeździły tramwaje, radio nie grało, a zegarek na baterie zatrzymywał się. Dlaczego? Nikt nie miał pojęcia”. To dziwne miejsce przetrwało do naszych czasów, ściągając rozmaitych dziwaków, ekscentryków i bandziorów. Wszyscy się przyzwyczaili. Nagle jednak Truchlin rusza z kopyta: strefy bez elektryczności zaczynają rozszerzać się na resztę miasta… Prócz sensacyjnej intrygi jest w tej powieści mądra refleksja na temat każdego starego miasta, które musi nieustannie szukać równowagi między tym, co minione, a tym, co nowoczesne. A także pytanie o rzeczywisty sens postępu za wszelką cenę. W Pradze zresztą bez problemu można znaleźć miejsca, w których czas faktycznie jakby zatrzymał się w latach 90. zeszłego wieku. Weźmy takie Nusle.
Na Nuslach – dzielnicy leżącej w głębokiej dolinie rzeczki Botič w południowej części miasta, w cieniu monumentalnego mostu Nuselskiego – mieszka Dżudo, stary punkowiec i nieudacznik, główny bohater zbioru opowiadań „Nuselski punk” autora publikującego pod pseudonimem Green Scum (przeł. Krzysztof Rejmer, Prószyński i S-ka 2019). Opowiadania te pastiszują klasyczny praski gatunek literacki, czyli historyjkę knajpianą (hospodská historka), ale nie są narracjami o rubasznych mieszczanach, lecz o desperatach i wyrzutkach społecznych – narracjami wesołymi, a przez to wielce smutnymi. Bohaterom „Nuselskiego punku” życie rozłazi się w rękach: niczego nie potrafią, niczego nie są w stanie osiągnąć, grzęzną w marazmie alkoholizmu, dragów i gównianej pracy za psie pieniądze. Wszystko to dzieje się w odległości dwóch i pół kilometra (w linii prostej) od ociekającego bogactwem placu Wacława, ale Nusle są tu jak żywołapka: nie zabijają, w każdym razie nie od razu, ale i nie wypuszczają z objęć.
Podobną perspektywę ma narrator „Alei Narodowej” Jaroslava Rudiša (przeł. Katarzyna Dudzic-Grabińska, Książkowe Klimaty 2016) – niejaki Vandam („Mówią na mnie Vandam dlatego, że robię dwieście pompek, tak samo jak Vandam”), podstarzały żulik z Północnego Miasta (zespół rozległych blokowisk na północnym wschodzie Pragi: Ďáblice, Letňany, Kobylisy, Prosek), trochę pijaczek, trochę skinhead, romantyczna, buntownicza dusza zatrzaśnięta w ciele osiedlowego przegrywa, człowiek, który twierdzi, że zadał pierwszy cios podczas antykomunistycznych rozruchów w listopadzie 1989 r. Kiedy Vandam się bije, to bije się, pamiętając o narodowych bohaterach: „Jego cios leci w powietrzu. Znów bierze zamach. Ty znowu robisz unik. Jesteś jak Žižka na Vítkovie. Od niego się tego nauczyłem. Cios znów leci w powietrzu. A ty wiesz, ile takie nietrafione ciosy kosztują. I zawodnik trzeci raz bierze zamach. I znowu trafia w powietrze, a ty trzeci raz robisz unik i jeszcze troszkę, o milimetr, ustępujesz. A potem nadchodzi ta chwila. Konzentration, Junge! I… Akcja! Wóz bojowy szybko się otwiera. I nadchodzi husycki czołg kontrataku wszystkich połączonych sił twojego ciała”. A pobitemu przybyszowi z Brna mówi czule: „I następnym razem, jak przyjedziesz do stolicy, zostań na dole, w mieście, wśród zabytków i turystów, dobra? Tam ci się nic nie stanie”. Ale Praga dla niego samego – choć ma do centrum miasta parę stacji metra – jest miejscem dalekim i obcym. Z całego kulturowego dorobku, o którym pisał Surosz, Vandamowi zostały tylko te głupawe porównania i metafory z Žižką i wozem bojowym.
Reklama
Reklama