Raporty z sekcji i wyniki śledztw rozpalają Polaków mniej niż trzeciorzędna literatura. Tak było w przypadku śmierci gen. Sikorskiego.

W roku 1967 niemiecki dramaturg Rolf Hochhuth ukończył prace nad dramatem „Żołnierze. Nekrolog Genewy”. Data premiery została wybrana nieprzypadkowo. Otóż na rok wystawienia sztuki przypadła setna rocznica uchwalenia pierwszej konwencji genewskiej. Pokrętnie wykoncypowana zbieżność miała przekonać czytelnika, że „Żołnierze…” to osobisty hołd Hochhutha dla pokoju.
Od zakończenia wojny nie upłynęło sporo czasu i wiele bolesnych ran wciąż się nie zasklepiło. O ile więc język niemiecki w wielu częściach okaleczonej Europy budził w najlepszym wypadku niechęć, o tyle słowo „Soldaten” wywoływało wręcz emocje skrajne. Społeczność międzynarodowa nie dojrzała jeszcze do tego, by również w pewnej części narodu niemieckiego dostrzec ofiary nazizmu. Niewielu było takich, którzy litowali się nad zmiecionym z powierzchni ziemi Dreznem, skoro z gruzów nadal mozolnie dźwigały się Warszawa, Mińsk i Belgrad.
Hochhuth odwołał się do zręcznego zabiegu. Zniszczenie niemieckich miast podczas nalotów dywanowych przeprowadzanych przez aliantów w latach 1944–1945 przedstawił jako wynik zbrodniczego paktu między Churchillem i Stalinem. Dotknął przy tym tematu dla Polaków wyjątkowo bolesnego. W jego sztuce Churchill poświęca… gen. Władysława Sikorskiego w zamian za zgodę Stalina na bombardowania w Niemczech. Następcy Sikorskiego nie mieli zaś autorytetu generała, co sprawiło, że w roku 1945 łatwiej było brytyjskiemu premierowi rzucić Polskę Stalinowi na pożarcie.
Oswajanie tragedii
Jakie są fakty? 4 lipca 1943 r. o godz. 23:05 z pasa w brytyjskim Gibraltarze wystartował samolot typu Liberator. 16 sekund po starcie maszyna spadła do morza. Śmierć poniosło 16 osób, wśród nich gen. Władysław Sikorski. Cudem przeżył czeski pilot Edward Prchal. Przyczyny katastrofy nigdy nie zostały w pełni wyjaśnione, choć badało je kilka niezależnych od siebie komisji. Co można było stwierdzić z całą pewnością, to fakt, że dowódca Polskich Sił Zbrojnych podróżował samolotem zaprojektowanym jako bombowiec, ale w toporny sposób przerobionym na cele transportowe. Czeski pilot znalazł się w kokpicie zgodnie z życzeniem generała, który zamierzał wykorzystać ten fakt politycznie. Stosunki polskiej rady ministrów z czeskim rządem na uchodźstwie pozostawały wówczas mocno napięte i Sikorski liczył, że jego gest przyczyni się do ich poprawy.
Pogłoski o zamachu pojawiły się natychmiast po tragedii. Snuto przypuszczenia, że generała zabito przed startem lub w jego trakcie. Szeptem powtarzano plotki, że Brytyjczycy dołożyli wszelkich starań, by zatrzeć ślady. Wygodniej było wierzyć, że to cyniczna zbrodnia, a nie przypadek (któremu pomogły niechlujstwo i nieudolność), pozwoliła wielkim tego świata zdecydować o losie Polski bez udziału Polaków. Uznanie „teorii zamachowej” uwalniało od konieczności zadawania pytań o przygotowanie i warunki podróży oraz wpływ najważniejszego pasażera na skład załogi.
Prowokacja
Sztukę Hochhutha pokazano najpierw w Berlinie Zachodnim, gdzie (jakże by inaczej?) spotkała się z bardzo dobrym odbiorem. Potem przyszła pora na Londyn, gdzie już nie poszło tak łatwo. Britain’s National Theatre Company początkowo zgodziła się ją wystawić, ale wycofała się w obliczu protestów. „Żołnierzy…” można było jednak zobaczyć w West Endzie. „Spectator” pisał o manipulowaniu faktami. Krytyczka teatralna Hilary Spurling wprost zarzuciła Hochhuthowi kłamliwe obciążanie Winstona Churchilla winą za śmierć Władysława Sikorskiego. Niemniej już w recenzji teatralnej (sic!) na łamach „The Telegraph” całkiem poważnie sformułowano pytanie: „Jaką rolę Winston Churchill odegrał w śmierci polskiego premiera rządu na uchodźctwie Władysława Sikorskiego podczas tajemniczej katastrofy na Gibraltarze w lipcu 1943 r.?”.
Prowokacyjny nagłówek miał przyciągnąć uwagę i spełnił swoje zadanie. W środowisku brytyjskiej Polonii zawrzało. Oficjalne oświadczenie wydali Marian Kukiel oraz Edward Raczyński. Napisano w nim: „niżej podpisani byli wtedy członkami rządu Sikorskiego i mieli pełną świadomość serdecznych relacji i atmosfery zaufania, jaka panowała pomiędzy nim i brytyjskim premierem. W tym krytycznym momencie nie dzieliła ich żadna różnica opinii. Byli zgodni co do tego, że koniec wojny powinien przynieść powstanie w Europie silnej federacji wolnych krajów. Ich poglądy na sposób prowadzenia wojny były zbieżne. Obaj mieli na sercu przywrócenie przy wsparciu Stanów Zjednoczonych Ameryki jakiegoś sposobu życia i wspólnego prowadzenia wojny (z Niemcami – przyp. M.J.) przez Polskę i Związek Radziecki, który uniemożliwiłby wkroczenie wojsk sowieckich do Polski jak do okupowanego terytorium. Kroki w tym kierunku miały zostać podjęte tuż po powrocie Sikorskiego z Bliskiego Wschodu. Pamiętamy słowa Winstona Churchilla, który w Izbie Gmin zwrócił się do następcy Sikorskiego i powiedział, że przez oddanie zmarłemu generałowi niemalże królewskich honorów chciał podnieść jeszcze wyżej sprawę Polski. Pamiętamy również łzy w jego oczach, kiedy opuszczał Katedrę Westminsterską. Zgodnie z naszymi obowiązkami w tamtym czasie i także później, kiedy działaliśmy w imieniu komitetu powołanego przez Instytut Sikorskiego, podjęliśmy wielki wysiłek, by zgromadzić wszelki dostępny materiał związany z katastrofą na Gibraltarze. Nie znamy wszystkich jej przyczyn i być może nigdy ich nie poznamy. Ale nie ma nawet cienia usprawiedliwienia dla spekulacji takich, jak te powyżej, rzucających cień na pamięć po wielkim człowieku, przywódcy europejskiej wolności, które pogłębiają tylko nasze poczucie straty”.
Raz zmąconego spokoju nie dało się jednak szybko przywrócić. W prywatnym liście z 14 czerwca 1967 r. do Jerzego Brauna Marian Kukiel z rezygnacją przyznawał: „co mnie zdumiało, to ten Lisiewicz, który w ogóle bredzi i teraz bajdurzy, żem ja pospieszył się z oświadczeniem, że zamachu nie było. (…) Nasze oświadczenie ostro odcina się od przypisywania katastrofy Churchillowi i Brytyjczykom. Szło o odcięcie się od tego niegodziwego, na niczym nieopartego wymysłu Polaków i to przez natychmiastową reakcję. Materiały trzech dochodzeń: brytyjskiej komisji (z naszym obserwatorem), komisji naszego Inspektoratu Lotnictwa i naszej rządowej są w pełnym komplecie w naszych rękach”.
Choć niełatwo w to uwierzyć, w polskim środowisku emigracyjnym nie zakotłowało się na skutek odnalezienia nowych dokumentów czy też nierozważnej wypowiedzi jakiegoś polityka, lecz za sprawą sztuczydła napisanego przez byłego sprzedawcę książek, który sławy szukał w skandalu. Osoba autora niewielu jednak interesowała. Liczył się „temat”. Zorganizowano więc np. kolejną debatę na falach radia Wolna Europa. Tym samym, zamiast uspokoić emocje Polaków w kraju i za granicą, sprawę na nowo rozdmuchano.
British way
Ostatecznie strategia, którą obrał niemiecki autor, by nadać sztuce rozgłos, przyniosła mu więcej szkody niż pożytku. Atak nadszedł ze strony najmniej spodziewanej. Niemiec nie wiedział, że Edward Prchal przeżył wypadek. W sztuce ukazał go jako współuczestnika spisku. Prchal (nawiasem mówiąc, skrajnie zmęczony niekończącymi się przepychankami z Polakami) założył mu sprawę o zniesławienie i wygrał. Sąd zobowiązał autora sztuki do wypłacenia poszkodowanemu zadośćuczynienia w wysokości 50 tys. funtów. Hochhuth opuścił Wielką Brytanię i już do niej nie powrócił, zasądzonej na rzecz Prchala kwoty nigdy nie uiścił. W roku 2011 przyznał, że komponując fabułę swej sztuki, oparł się wyłącznie na plotkach i spekulacjach, których dostarczyła mu znajoma Jane Ledig-Rowohlt.
Do tej pory Hochhuthowi znakomicie udawało się budować „reputację” na podejmowaniu w swej twórczości kontrowersyjnych tematów. W roku 1963 napisał sztukę „Namiestnik”, która przyniosła mu pewien rozgłos. Ukazał w niej Piusa XII jako cichego sprzymierzeńca Hitlera w procesie zagłady Żydów. Walnie się tym przyczynił do utrwalenia stereotypu, jakoby Pius XII był „papieżem Hitlera”. I do tej historii jednak życie napisało adekwatne zakończenie. W 2007 r. były rumuński generał komunistycznej służby bezpieczeństwa Ion Mihai Pacepea wyznał, że materiały do napisania „Namiestnika” przekazał Hochhuthowi generał KGB Iwan Agajanc. Zostały one sfabrykowane przez rumuńskie służby specjalne w ramach dezinformacyjnej akcji „Seat-12”. Hochhuth nigdy nie odniósł się do tych rewelacji.
Epilog
3 września 2008 r. w oparciu na postanowieniu prokuratora z Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach wszczęto kolejne „śledztwo gibraltarskie”. Idea ekshumacji zwłok generała Sikorskiego spotkała się z aprobatą zarówno ówczesnego prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, jak i premiera Donalda Tuska. Mimo protestów niektórych środowisk historyków oraz działaczy emigracyjnych ekshumowano szczątki generała, a także Tadeusza Klimeckiego, Andrzeja Mareckiego i Józefa Ponikiewskiego. Wyniki sekcji, które podano do publicznej wiadomości w styczniu 2009 r., wykluczyły możliwość śmierci którejkolwiek z badanych osób wskutek uduszenia, obrażeń postrzałowych, ran kłutych, ciętych lub rąbanych.
W roku 2013 Naczelnik Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie prok. Marcin Gołębiewicz napisał w oświadczeniu: „W efekcie podjętych na szeroką skalę działań procesowych wykluczono ponad wszelką wątpliwość, aby śmierć Naczelnego Wodza oraz pozostałych poddanych badaniom pośmiertnym osób została spowodowana w sposób przestępczy, przed wylotem z Gibraltaru. Obraz sekcyjny oraz wyniki badań dodatkowych ukazały, że śmierć pokrzywdzonych nastąpiła w przebiegu wypadku komunikacyjnego w okolicznościach zbliżonych do tych ustalonych przez komisję brytyjską z 1943 r., których to ustaleń polskie organy państwowe na emigracji nigdy nie kwestionowały”.
Nie wszystkich to przekonuje. Zwolennicy teorii spiskowych wiedzą swoje i z niecierpliwością czekają na otwarcie mitycznych brytyjskich archiwów. „Dyskusja” trwa i ma się dobrze.
*Maciej Jońca, dr hab. nauk prawnych, historyk sztuki i profesor prawa rzymskiego na Uniwersytecie Szczecińskim