Nie mógłbym kibicować drużynie, której meczu nigdy bym nie widział na żywo – to jak wyprowadzanie pieniędzy do rajów podatkowych. Moją jedyną kibicowską walutą są emocje i wolę płacić kibicowskie podatki u siebie, na Śląsku.
Nie mógłbym kibicować drużynie, której meczu nigdy bym nie widział na żywo – to jak wyprowadzanie pieniędzy do rajów podatkowych. Moją jedyną kibicowską walutą są emocje i wolę płacić kibicowskie podatki u siebie, na Śląsku.
Kibic musi mieć swój Wielki Wybuch, mecz, od którego liczy się dzieje. Moim był finał Ligi Mistrzów z 1999 r. Miałem wówczas lat dziesięć, prawie dziesięć i pół, niebawem pod nosem miał sypnąć się wąs. Miesiące poprzedzające ten mecz pamiętam słabo. Wiem, że był mundial we Francji, zaś w II rundzie Pucharu UEFA kibol Wisły Kraków rzucił nożem w głowę Dino Baggio z Parmy. A, i był kolega, który wykorzystując moją nieznajomość rzeczy, wkręcił mnie publicznie, że pewien wybitny gruziński piłkarz nazywa się Kałmanawardze.
Aż nadszedł finał LM: na Camp Nou grał Bayern Monachium z Manchesterem United. Byłem na zielonej szkole, chodziło się spać wcześnie, mecz był późno i dlatego pani Danusia oznajmiła, że ci, którzy chcą go zobaczyć, mogą oglądać, a reszta idzie spać. Wszyscy chcieli, a świetlica, w której weekendami odbywały się dyskoteki, zaroiła się od kibiców oraz młodocianych cynicznych oportunistów – w tej drugiej grupie byłem ja. Wówczas po raz pierwszy w życiu zostałem kibicem na gapę.
Mecz był spektakularny. Od szóstej minuty Bayern prowadził jedną bramką, jednak w doliczonym czasie gry dwójka rezerwowych MU, Ole Gunnar Solskjær oraz Teddy Sheringham, wpakowała Bawarczykom dwie bramy. Może to legenda pisana na swój użytek, ale opowiadam sobie, że tego wieczoru zostałem kibicem. Porwał mnie nurt. To wtedy zacząłem interesować się piłką i musiałem skonstruować swoją kibicowską tożsamość, wybrać ulubione zespoły i zawodników (zwłaszcza gdy z puli wypadł Kałmanawardze), których wyższości w następnych latach będę dowodził z szaleństwem w oczach.
Moimi idolami zostali Christian Vieri z Interu Mediolan oraz Andrij Szewczenko z AC Milan. Dopiero pisząc te słowa, zauważam niekonsekwencję wyboru, bo to piłkarze z dwóch najbardziej zwaśnionych drużyn z Italii. Ale wówczas za mało jeszcze się w piłce orientowałem, żeby wiedzieć, że tak się nie da – stąd się dało. Dziś zastanawiam się, jaki zbieg okoliczności musi zaistnieć, żeby dziecko ze Śląska zaczęło kibicować drużynom z Włoch? Nie pamiętam, jak to było ze mną. Może na naszym gliwickim targu, Balcerku, akurat pierwsze piłkarskie trykoty z brzegu należały do Vieriego i Szewy? W każdym razie mój wybór nie był racjonalny – podejrzewam, że podobnie jak wszystkie kibicowskie decyzje, które podjąłem również i później.
W tych mekkach kibicowskiej ummy zatapiam się w polską plemienność, której poza stadionem nie znoszę. Lubię kibicować, bo wtedy bezkarnie osuwam się w te emocje, które mają nacjonaliści, fundamentaliści, kokietuję te wszystkie niskie odruchy, muskam je, aby po dziewięćdziesięciu minutach porzucić te podwójne standardy
Wówczas zacząłem robić to wszystko, co przyzwoity bajtel robić powinien. Na przykład – rano, jeszcze przed szkołą, zbiegałem piętro niżej, do babci, żeby na telegazecie, tym internecie offline schyłku drugiego milenium, sprawdzić wyniki z poprzedniego wieczoru. W ten sposób na spotkanie rówieśników kwadrans później w szatni naszej podstawówki-tysiąclatki stawiałem się przygotowany. To robiłem na co dzień, a raz na rok, pod choinkę, dostawałem rocznik piłkarski, wielkie tomiszcze z wszystkimi ważnymi wynikami, tabelami, golami. Encyklopedia sięgała tam, dokąd nie sięgała telegazeta – opowiadała o dalekich ligach tureckiej, austriackiej czy czeskiej. Studiowałem ją sumiennie i tak poznawałem świat. Geografię rozumiałem wówczas wyłącznie jako geografię piłkarską, znałem setki miast na całym globie, ale tylko tych, w których istniały dobre drużyny.
Dwieście sekund na kilometr
Mój gówniarski kosmopolityzm zderzał się z kibicowską pragmatyką ojca. Ojciec był zawsze za „naszymi”. Mimo że za młodu był jednym z głównych ultrasów Górnika Zabrze, miał w sobie ten wspaniały hajmatowy ekumenizm i kibicował większości śląskich zespołów. Myślę, że to dzięki niemu potrafię dziś być za Piastem Gliwice, a nie za jakimś Realem czy Barceloną.
Moja relacja z ojcem nigdy nie była wzorcowa, ale sport nas zbliżał. Zabierał mnie na dziesiątki meczów na zabrzańskim stadionie przy Roosevelta. To była męska inicjacja, którą oferował mi ojciec. Za toaletę robił tam betonowy domek, w którym sikało się po ścianach i brodziło w moczu. Kupowaliśmy wielkie kiełbasy z bułką i musztardą, łuskaliśmy słonia, czyli jedliśmy ziarna słonecznika, i trzymaliśmy kciuki, żeby Górnik nie spadł z I ligi.
To była inna piłka niż ta wielka, oglądana w środku tygodnia na telewizorze. Ten śląski fusbal był nasz, swojski. Na Śląsku jechało się na Górnika czy Ruch, a potem tamtejsze gwiazdy spotykało się na ulicy, na parkingu i brało się od nich autografy (snajper Górnika Adam Kompała woził w samochodzie już naszykowane swoje zdjęcia podpisane flamastrem – wiem, bo jedno mi dał). Socjalizowano mnie na śląskich stadionach, gdzie niosło się echo prehistorii, powtarzano tam, że nasze zespoły mają najwięcej „majstrów” w dziejach rozgrywek, że dopiero co po naszych szportplacach biegali i strzylali tory Gerard Cieślik z Chorzowa, Włodek Lubański z Gliwic, Jorg Gorgoń z Zabrza. Nasze synki.
Ale to była przeszłość, teraźniejszość dramatycznie się od niej różniła. Dlatego też, gdy siedziałem z ojcem w 2000 r. na Stadionie Śląskim na meczu Ruchu Chorzów z Interem Mediolan, nikogo nie zdziwił śląski kibic, który krzyknął w pierwszej minucie do sędziego: „Kończ ten mecz, dobry wynik”. Choć dla mnie zero-zero byłoby złym wynikiem, bo podejrzewam, że kibicowałem włoskiej drużynie.
Gdy Śląsk odurzał się powidokami przeszłości, Polska mojej młodości była wstydem. To były reprezentacje Wójcika, Engela, Bońka i Janasa. Czasem tylko wierzyłem na chwilę, po czym znowu nadzieja gasła. Nabawiłem się kibicowskiego PTSD – tego poczucia, że za chwilę nadejdzie atak, który wszystko obróci wniwecz, poczucia, że sytuacja jest beznadziejna. Czasy Olisadebe przede wszystkim oswoiły mnie z myślą, że w piłce nasze jest małe, cudze zaś wielkie.
Ostatnim wielkim meczem, jaki w młodości oglądałem z wypiekami na twarzy, był wielki finał Ligi Mistrzów 2005: AC Milan kontra Liverpool. Do przerwy mój Milan prowadził trzy do zera, ale w drugiej połowie Liverpool wyrównał, zaś w karnych Jerzy Dudek (też nasz synek, z Knurowa) odtańczył „Dudek dance” i Anglicy wygrali. To był mecz traumatyczny. Nie tylko dlatego, że moi przegrali. Pojedynek oglądałem u kolegi, miałem wrócić po 90 minutach, bo nazajutrz trzeba było iść do szkoły. Przez telefon wybłagałem u mamy, że zostanę u kumpla jeszcze na dogrywkę, ale karnych nie pozwoliła mi już u niego oglądać. Miałem może dwieście sekund, żeby przebiec ponad kilometr do naszego domu i zdążyć na karne. Do dziś nie wiem, jak mi się to udało. Do dziś nie wiem też, jak mama mogła mi kazać wrócić, a przede wszystkim – dlaczego jej posłuchałem?
W tych czasach naiwnie wierzyłem, że świat kręci się wokół futbolu. Oglądając za bajtla występy drużyn narodowych, byłem np. przekonany, że to ich wyświetlane przy wyniku skróty dają nazwy polskim firmom. Dobrze to pamiętam, tak myślałem, widząc np. mecz Francji z Meksykiem (FRAMEX) czy Białorusi z Polską (BELPOL).
Później powoli zacząłem odchodzić od futbolu. Dojrzewałem, łapałem inne zainteresowania, myślałem, że z piłki wyrosłem. Kolejne lata pamiętam jak przez sen – np. przegrane szpile z Niemcami na dwóch kolejnych mistrzostwach, które tak bardzo wpisywały się w logikę dziejów, że szczegółów nie musiałem pamiętać.
Mój piłkarski ZBoWiD
Piłką na powrót zainteresowałem się parę lat później. Czułem się jak ktoś na nowo uczący się o niej mówić, jakbym zapadł na kibicowską afazję. Dziwiłem się, że słowo „Ronaldo” ma już inny desygnat, że to już nie Brazylijczyk, a Portugalczyk, że piłka szabrowana jest przez arabskich i rosyjskich bogaczy, sprawdzałem, kim jest Messi i Neymar. Wróciłem i pytałem kolegów, którzy nigdy donikąd nie odeszli, czy gra jeszcze ten czy tamten. Czułem się jak na spotkaniu 50 lat po maturze, gdy rozstrzyga się, czy kolega z ławki wciąż żyje. Kibicowanie odpuściłem sobie na niespełna dziesięć lat, więc istnieli jeszcze aktywni zawodnicy spajający te dwie epoki, ale z czasem coraz więcej moich idoli z lat dziecięctwa zasiedlało ławki – najpierw jako rezerwowi, później jako trenerzy. Teraz Zidane, Szewczenko czy Guardiola przy bocznej linii stoją już w garniturach.
Gdy wróciłem do piłki, po raz pierwszy w życiu zostałem dziadem. Nie nadążając za bieżącymi rozgrywkami, wciągałem kolegów w rozważania na temat rozgrywek minionych. Historia futbolu mknie dziesięciokrotnie szybciej niż historia polityczna i dlatego mimo dwudziestu paru lat mogłem długo prowadzić kombatanckie rozmowy, wspominać strzelającego karne bramkarza Butta, niepokojącego sędziego Collinę i napastnika Marcelo Salasa, dzięki którego nazwisku zrozumiałem, czym są palindromy. Mój jednoosobowy piłkarski ZBoWiD z okresu tego dziwnego interregnum między Maradoną a Messim dla niewielu był ciekawy. Weterani młodości mojego ojca pamiętali nie Maldiniego czy Rivaldo, ale piłkarzy, których warto było pamiętać – Bońka, Latę, Szarmacha. Mnie jednak zachwycało, że mimo młodego wieku mam już swoje dawne czasy.
Później, czytając Pilcha, zrozumiałem, dlaczego nic nigdy nie przebiło już emocji, które odczuwałem za bajtla. „Wyborczej” powiedział kiedyś: „Piłka nożna jest najprawdziwsza wtedy, kiedy patrzy się, jak grają dorośli mężczyźni, i myśli: «Jak ja dorosnę, będę taki jak oni». Kiedy jest się kibicem, ale przekonanym, że za kilka lat wystąpi się na mistrzostwach świata albo przynajmniej w lidze. To okres najpełniejszej fascynacji piłką nożną. Później ta emocja ginie”. Cristiano Ronaldo jest ode mnie starszy cztery lata, Messi dwa, a Lewandowski rok. Być może gdy skończą kariery, we mnie coś się wydarzy. Wielcy piłkarze zawsze byli ode mnie starsi, odpędzam od siebie myśl, że może być inaczej. Oznaczałoby to, że być może ja naprawdę nigdy nie strzelę złotej bramki na finale mundialu. Mam czasem taki sen: Polska gra ważny mecz, podchodzi do mnie trener i prosi, bym podszedł do decydującego karnego. I nigdy nie mogę się w tym śnie zdecydować, czy mam powiedzieć prawdę, że nie jestem piłkarzem, czy jednak podejść do jedenastki i huknąć.
Kiedy ostatnio o tym myślałem, uświadomiłem sobie, że od dziecka bez przerwy gram w domu w piłkę. Niedaleko mnie zawsze leży bala, a mi najłatwiej się skupić, kopiąc ją do wyimaginowanej bramki (służy za nią bądź biurko, bądź wejście do sypialni) czy dryblując między nieistniejącymi przeciwnikami. Wciąż lubię sobie wyobrażać, że mam sytuację sam na sam, z bramki wybiega Barthez, ja go zwodem kładę na murawę, i cyk – tłumy szaleją.
Dlatego nie mogę poniechać treningów. Gdy w końcu dostanę powołanie do kadry, muszę być gotowy.
Nie chodzi o rację
Gdy jako dwudziestoparolatek powróciłem do kibicowania, początkowo robiłem to trochę na siłę, wbrew sobie. Bo tak bardzo chciałem wrócić do tych otrzymywanych kilka razy w tygodniu strzałów dopaminy, czasem nawet endorfin. Umówić się ze sobą, że znowu będę kibicem i nie będę już musiał zazdrościć kolegom, że kilka godzin w tygodniu szaleją w amoku. Mój organizm zapamiętał widać ową zależność futbolu i hormonów. Rozpocząłem więc od bycia kibicem na gapę, pasożytowania na cudzych emocjach, chodzenia na stadiony, gdzie inni żyrowali mi swój szał.
Jakiś czas się wahałem. Z jednej strony rozumiałem umowność i w gruncie rzeczy bezsens kibicowania. Z drugiej uważałem, że mieć swój zespół, kłócić się z innymi dziadami o inne drużyny, posługiwać się całym tym grepsem – to naprawdę cool. Zobaczyłem w tym czasie na garażu w estońskiej Narwie napis kibiców ŁKS: „Jebać Widzew – nawet w Estonii!”. Zobaczyłem i znowu pomyślałem sobie, że to cool.
Tylko dlaczego spodobały mi się przekleństwa napisane na czyimś garażu? Dlaczego odruchy rozjechały mi się z poglądami? Może dlatego, że futbol daje ułudę istnienia w świecie alternatywnym. Na co dzień można walczyć z ksenofobią, nacjonalizmem, rasizmem, ale przestrzeń stadionowa jest eksterytorialna, tu zapomina się o światopoglądzie. Tu w nieczułych na urodę koniunktiwu żołnierskich słowach dowodzę wyższości Polaków nad innymi. W tych mekkach kibicowskiej ummy zatapiam się w polską plemienność, której poza stadionem nie znoszę. Lubię kibicować, bo wtedy bezkarnie i bezkolizyjnie osuwam się w te emocje, które mają nacjonaliści, fundamentaliści, kokietuję te wszystkie niskie odruchy, muskam je, aby po dziewięćdziesięciu minutach porzucić te podwójne standardy.
Problemem są ludzie, którym ta umowna stadionowa manicheistyczna wizja świata wchodzi za mocno i którzy projektują ją na świat pozastadionowy. Jednocześnie drażni mnie dyskurs, według którego przez tych kiboli futbol miałby być sportem barbarzyńców. Równie dobrze można by powiedzieć, że Al-Kaida sprawia, iż barbarzyńska jest religia. Równie mocno drażnią mnie jednak opowieści o futbolu, który miałby być ważniejszy niż życie, czy futbolu, który tłumaczy świat.
Religie i nacjonalizmy odniosły tak wielki sukces m.in. dlatego, że nadają sens przypadkowości. Futbol też stara się to robić. Tak, też zdarzało mi się szukać nieistniającej logiki w piłce – np. przed mundialem w Rosji 2018 r. wykoncypowałem sobie, że Polacy co dwa pokolenia mają szanse na mistrzostwo świata (Polska Wilimowskiego w latach 30., później Lubańskiego w 70. i w końcu Lewandowskiego w 2018 r.). Może dlatego doceniłem historiozofię byłego posła PiS Mariana Piłki, który w rozmowie z „Rzeczpospolitą” tłumaczył przed Euro 2012: „Najpierw kibicujemy Polakom, potem krajom katolickim, wreszcie chrześcijańskim. I tu wolimy prawosławie niż heretyków. Jeśli nie grają chrześcijanie, kibicujemy monoteistom. A na końcu wszystkim, byle nie Niemcom”. I z jednej strony wiadomo, że w futbolu nie ma żadnej logiki, a z drugiej dziw bierze, że w piłkarskim uniwersum nie powstała jeszcze porządnie zrobiona eschatologia.
Jednocześnie z tego bierze się popularność piłki – na piłce trudno się tak naprawdę znać, to jedna wielka gra opinii i trudno mieć w niej rację. W piłce najmniej chodzi o rację.
Moja waluta
Tym trudniej wierzyć, że futbolem kieruje logika, im bardziej widać, że kierują nim pieniądze. Ja jednak nie potrafiłem w kibicowskiej dorosłości ulokować swoich uczuć w dalekich i bogatych drużynach. Być może ci piłkarze Górnika i Piasta, których spotykałem za bajtla na ulicy, być może te peregrynacje z ojcem po kolejnych śląskich stadionach, to wszystko zasiało we mnie ziarno, które po latach zakiełkowało.
Nie mógłbym też kibicować drużynie, której meczu nigdy bym nie widział na żywo – to jak wyprowadzanie pieniędzy do rajów podatkowych. Moją jedyną kibicowską walutą są emocje i wolę płacić kibicowskie podatki u siebie, na Śląsku. Mnie sport potrzebny jest tożsamościowo. Lubię mieć mojego Piasta i Górnika, lubię mieć zespoły „stąd”, „naszych synków”, nawet jeśli są z Hiszpanii czy Słowacji, lubię, gdy ściany dyskontów spożywczych usłane są inwokacjami do jednej bądź drugiej drużyny, gdy hasła negocjują ze sobą przestrzeń. Te wszystkie „Piast Gliwice całe życie” i „Zabrze żebrze”, są główną dekoracją moich miast, ozdobą budek trafo i przejść podziemnych. Piłka osadza mnie w miejscach, w których żyję, jest grepsem, za pomocą którego rozpoznaję swoich.
I chodzę sobie na śląskie stadiony różnych klubów. A jeszcze chętniej chodzę do śląskich barów piwnych, odpowiednika hospód w tym jedynym polskim megalopolis. W tych knajpach, gdzie wchodzący podają wszystkim rękę, wyobrażam sobie, że zgrzebny duch środkowoeuropejskości manifestuje się najmocniej, a psy leżą u stóp swoich panów. To w takich miejscach przesiadują ci sami ludzie, którzy dwadzieścia lat temu na stadionach socjalizowali mnie do piłki i do śląskości. To w takich miejscach musisz znać słownik śląskich pojęć fusbalowych – bala to piłka, elwer – karny, eka to rożny, zaś tor to gol. To w takich miejscach jak bar „Gruszka” miejscowi patrzą na mecz Niemców i mówią – „ja, nosz manszaft”.
Ukryte znaczenia
Buksując między inteligencką pogardą wobec futbolu i wiarą w to, że futbol tłumaczy świat, starałem się go trochę dointelektualizować. Postanowiłem, że sprawdzę, jak wygląda świat, gdy patrzy się na niego przez fusbal.
I znalazłem cały kosmos znaczeń. Pary krajów, którym UEFA zakazuje grać razem z powodów politycznych (obecnie to: mecze Rosji z Ukrainą, Hiszpanii z Gibraltarem, Armenii z Azerbejdżanem oraz Kosowa z Serbią, Bośnią i Rosją). Mistrzostwa świata reprezentacji nieuznanych, na których na moich oczach Abchazja w finale w karnych pokonała Pendżab. Nigeryjczyk Peres Agonga, który opowiadał mi, jak zupełnym przypadkiem utknął na pogrążonym w wojnie Donbasie i również przypadkiem został gwiazdą tamtejszej reprezentacji „Donieckiej Republiki Ludowej”.
Oglądam to wszystko po swojemu, szukam w tym dziesiątek ukrytych znaczeń. I dowiaduję się przy tym też wiele o sobie. Nie mogę uwierzyć, że dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, iż nazwa mojego ukochanego Piasta Gliwice – założonego w 1945 r. na „piastowkich ziemiach odzyskanych” – jest nazwą propagandową. Albo gdy pisałem reportaż o torturowaniu syryjskich sportowców, o więzieniu ich bliskich jako zakładników i wielu innych okropieństwach, jakich dopuścił się reżim, a następnie podczas meczu o awans na mundial dałem się ponieść emocjom i w meczu z Australią jak głupi kibicowałem słabszej Syrii. To na pewno wiele mówi o moich ułomnościach, być może też sporo o ułomnościach kibicowania w ogóle.
Ostatnie takie Ojro
I tak doczołgałem się do Euro 2020 – z szafką pełną kubków piłkarskich i co chwilę brzęczącą aplikacją zawiadamiającą o jakimś golu w Tychach czy Opolu (tak, zamieniłem telegazetę na aplikacje).
Z perspektywy czasu na tegorocznym Euro najbardziej podobało mi się odpadnięcie Polski. Odtąd mogę wreszcie spokojnie oglądać mecze, zamiast żyć doniesieniami o nastroju selekcjonera Sousy i śniadaniu Lewandowskiego. Jako Ślązak pomyślałem nawet, że zmienię sobie teraz reprezentację, postawiłem na Czechów i na dwa ich kolejne mecze jeździłem do Ostrawy, aby tam wraz z miejscowymi przeżywać emocje. Trochę prolongowałem sobie jeszcze w ten sposób udział „swoich” na imprezie. Ale i to się skończyło.
Teraz pozostaje w spokoju obejrzeć finał, to już w niedzielę – ostatni już w moim życiu finał Ojro, na którym moi idole bywają starsi ode mnie.
*Zbigniew Rokita jest reporterem, specjalizuje się w problematyce Europy Wschodniej i Górnego Śląska. Autor książek, m.in. „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” i „Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium”
Reklama
Reklama