Na początku lat 90. XX w. od znalezienia się na liście najbogatszych Polaków do bycia poszukiwanym listem gończym był często jeden krok.
Na początku lat 90. XX w. od znalezienia się na liście najbogatszych Polaków do bycia poszukiwanym listem gończym był często jeden krok.
Trzydzieści lat temu sezon wakacyjny zapowiadał się na bardzo gorący. Nie za sprawą pogody. Najbogatszych ludzi w III RP czekała iście czarna seria. Nim nadeszła jesień, ci, którzy w zaledwie kilkanaście miesięcy zbudowali ogromne fortuny, albo uciekli z kraju, albo przeszli na więzienny wikt.
Niespełniony strażnik ustroju
Pierwsze miejsce na liście najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost” w roku 1990 r. zdobył przebojem Aleksander Gawronik. „Ja mam temperament faceta, który robi tylko duże interesy” – lubił wówczas mawiać o sobie. Choć zanim zajął się wielkim biznesem, wyrobił sobie markę… mitomana. Tak przynajmniej oceniała go w PRL Służba Bezpieczeństwa.
Pierwszy raz w szeregi SB próbował wstąpić jeszcze jako 24-letni student prawa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. „Chciałbym być jednym z tych, którzy stoją na straży ładu i porządku publicznego” – napisał w podaniu złożonym 8 sierpnia 1972 r. Jesienią jego marzenie się spełniło, bo dostał etat w Wydziale Śledczym Komendy Wojewódzkiej MO. Stróżem ówczesnego prawa był zaledwie trzy miesiące. Z pracy wyrzucono go za nadużycia służbowe, okłamywanie przełożonych oraz zatajenie, że został skreślony z listy studentów. W aktach IPN zachowała się ocena kompetencji byłego funkcjonariusza napisana przez naczelnika Wydziału Śledczego MO ppłk. Bogdana Jelenia. Podwładnego scharakteryzował jako notorycznego kłamcę „nieprzydatnego do pracy (w MO – red.) i SB”.
Gawronik zajął się więc biznesem. Ze swoją pierwszą żoną Aliną otworzył butik i pieczarkarnię. Stare marzenie o staniu na straży musiało jednak wiele znaczyć, bo w 1979 r. wrócił na studia i rok później mógł się pochwalić dyplomem z prawa. Jesienią 1980 r., gdy miliony Polaków wstępowały w szeregi „Solidarności”, on ponownie złożył podanie o przyjęcie do SB. Wrażenie, jakie po sobie pozostawił w Komendzie Wojewódzkiej MO, sprawiło, że od razu je odrzucono. W oczach organów bezpieczeństwa zyskał na atrakcyjności dopiero wówczas, gdy zajął się sprowadzaniem z RFN używanych samochodów i gdy udało mu się nawiązać współpracę z firmą Pockhanser und Kock. Nim wprowadzono w Polsce stan wojenny, zaczął jeździć w interesach do Niemiec Zachodnich. Wówczas też przyjął propozycję zostania tajnym współpracownikiem SB.
Wieloletnia słabość Gawronika do tajnych służb zaprocentowała, gdy pod koniec istnienia PRL zaprzyjaźnił się z Ireneuszem Sekułą. Wicepremier w rządzie Mieczysława F. Rakowskiego uczestniczył w przygotowywaniu projektu nowego prawa dewizowego. W przyjętej przez Sejm 15 lutego 1989 r. ustawie znajdował się rewolucyjny art. 10., który stanowił, iż: „Osoby krajowe mogą prowadzić punkty kupna i sprzedaży walut obcych na podstawie zezwolenia dewizowego Narodowego Banku Polskiego”. Oznaczało to gigantyczną zmianę. Do tego momentu jedynie państwowy bank PKO posiadał uprawienia pozwalające obracać zagranicznymi walutami. Przy czym oferował taki kurs wymiany, że jeśli zwykły Polak nie musiał udokumentować legalnego pochodzenia dewiz, zawsze wolał kupić je taniej od cinkciarza. Proceder nielegalnego handlu walutą kwitł więc w PRL, osiągając ogromne rozmiary. W zamyśle ustawodawcy jego stopniowa legalizacja miała następować pod nadzorem NBP, zaś wydanie zezwolenia dewizowego winna poprzedzić wnikliwa kontrola. Dobrze poinformowany o wszystkim Gawronik przygotowywał się więc do tego, by przy wsparciu przyjaciół przejść ją w sprinterskim tempie.
Król kantorów
Zarządzenie otwierające procedurę składania wniosków o nadanie prawa do obrotu dewizami NBP opublikował 13 marca 1989 r. Trzy dni później Aleksander Gawronik otworzył swój pierwszy kantor w Świecku, obok przejścia granicznego z NRD. Kolejne uruchomił w innych przygranicznych miejscowościach: Świnoujściu, Olszynie Lubuskiej, Zgorzelcu. Dwie dekady później opowiadał, że całą operację udało mu się przeprowadzić tak błyskawicznie dzięki pomocy ministra spraw wewnętrznych Czesława Kiszczaka. Z generałem spotkał się ponoć osobiście, a wsparcie otrzymał w zamian za obietnicę zatrudnienia w kantorach funkcjonariuszy SB.
Nie ma źródeł potwierdzających opowieść Gawronika. Za to oficerowie prowadzący w swych raportach z lat 80. regularnie uprzedzali, że ich podopieczny wykazuje ogromne skłonności do konfabulacji. Ta słabość w epoce błyskawicznie zachodzących w kraju zmian okazała się atutem. Gdy chętni do zajęcia się handlem dewizami dopiero się ustawiali w blokach startowych, Aleksander Gawronik rozbudowywał swoją sieć kantorów walutowych, monopolizując rynek, na którym roczny obrót gotówką szacowano na kilkanaście miliardów dolarów. Dzięki temu w niespełna rok stał się najbogatszym człowiekiem w Polsce. „To bardzo podniecające pomagać ludziom poruszać się po polu minowym gospodarki. To mnie właśnie tak wciągnęło, a nie pieniądze, które na tym zarabiam” – opowiadał w wywiadzie z 1990 r. dla „Wprost”. Wbrew własnym słowom koncentrował się przede wszystkim na zdobywaniu wciąż nowej gotówki i właśnie to zachwiało jego karierą. W sierpniu 1991 r. przyjął od Banku Handlowego-Kredytowego propozycję objęcia stanowiska zarządzającego w spółce Art-B (po tym, jak jej właściciele – Bogusław Bagsik oraz Andrzej Gąsiorowski – uciekli z Polski). W 12 dni dokładnie wyczyścił z pieniędzy bankowe konta spółki, po czym z funkcji zrezygnował. Zatroszczył się także o kolekcję dzieł sztuki zgromadzoną przez Bagsika i Gąsiorowskiego. Obrazy m.in.: Picassa, Malczewskiego, Chełmońskiego, Witkacego trafiły do podpoznańskiej rezydencji biznesmena.
Równie dochodowo zapowiadały się interesy z założycielem przedsiębiorstwa handlowego Elektromis Mariuszem Świtalskim. Zwłaszcza przemyt alkoholu i papierosów przez granicę gwarantował krociowe zyski, czym zainteresował się młody dziennikarz „Gazety Poznańskiej” Jarosław Ziętara. Jego prywatne dochodzenie mocno zaniepokoiło obu poznańskich przedsiębiorców. Próbowali go na różne sposoby zniechęcić do pisania artykułów o ich działalności biznesowej. 1 września 1992 r. Ziętara wyszedł z domu do redakcji i zniknął, a ciała nigdy nie odnaleziono. Czy biznesmeni odpowiadają za zorganizowanie morderstwa, które wykonali ochroniarze z Elektromisu, po 30 latach nadal próbuje rozstrzygnąć sąd.
We wrześniu 1992 r. Gawronik trafił za kratki, jednak nie z powodu zniknięcia Ziętary. Urząd Ochrony Państwa aresztował go pod zarzutem zagarnięcia mienia Art-B na kwotę 7,6 mld i zasilenia swojego konta kwotą 10 mld starych złotych oddanych przez dłużnika Art-B. Wydostanie się z aresztu zajęło mu trzy tygodnie i kosztowało 3 mld starych złotych kaucji. Pieniądze wyłożył w zamian za sieć kantorów Krzysztof Niezgoda (w 1994 r. dziewiąty na liście najbogatszych Polaków „Wprost”). Notabene aresztowany trzy lata później pod zarzutem zagarnięcia 34 mld starych złotych podczas prywatyzacji białostockiej Fabryki Dywanów Agnella S.A.
Tymczasem Gawronik, uboższy o dochodowe kantory, zajął się handlem paliwami, nawiązując współpracę z niemieckim odziałem amerykańskiego koncernu naftowego Esso. Przymierzał się nawet do otwarcia sieci stacji benzynowych. Jednocześnie zadbał o swoje bezpieczeństwo, zdobywając w wyborach parlamentarnych w 1993 r. mandat senatora. Dzięki immunitetowi mógł spokojnie śledzić coraz liczniejsze toczące się śledztwa. Koledzy z Senatu zgodnie głosowali przeciwko wnioskom o uchylenie immunitetu. Odnowił też przyjaźń z Ireneuszem Sekułą, wówczas prezesem Głównego Urzędu Ceł. Licząc na pomoc starego druha na niwie bezcłowego importu, założył Biuro Handlowo-Prawne AG. W 1995 r. chciał nawet wystartować w wyborach prezydenckich, jednak w ostatniej chwili zrezygnował z zarejestrowania swej kandydatury. „Poczucie skromności nie pozwala mi stawać do walki wyborczej z tak licznym i znamienitym gronem” – oświadczył dziennikarzom.
Z interesami nie było najlepiej. Im bardziej były legalne, tym szybciej bankrutowały. W końcu musiał odsprzedać większość swego biznesowego imperium szefowi Banku Staropolskiego Piotrowi Bykowskiemu (aresztowanemu w 2000 r. pod zarzutem wyprowadzania pieniędzy ze swojego banku i doprowadzenia do jego upadłości).
Gawronik został ponownie aresztowany rok po Bykowskim. Oskarżano go już nie tylko o nielegalne przejęcie majątku Art-B, lecz także o wyłudzenie 9 mln zł należnego podatku VAT. Na wolność wyszedł w 2009 r., by sześć lat później znów wylądować w areszcie. Tym razem z powodu podejrzeń o zlecenie zabójstwa Jarosława Ziętary.
Muzycy z pomysłem
„Jedna i ta sama kwota pieniędzy obraca się między jakimiś dwoma elementami w podmiotach systemu bankowego, aby wytworzyć przyrost kapitału w istniejącym systemie finansowym” – wyjaśniali podstawy swojego biznesu na łamach książki „Ścigani. Piotr Pytlakowski rozmawia z szefami ART-B” Bogusław Bagsik i Andrzej Gąsiorowski. Twórcy firmy, której masę upadłościową zagarnął dla siebie Aleksander Gawronik, ćwierć wieku po jej upadku przybliżyli dziennikarzowi założenia finansowego perpetuum mobile, które stworzyli.
Wykorzystywali przede wszystkim możliwości dawane im przez niewydolny polski system bankowy. Po upadku PRL rozpoczynał on dopiero pogoń za nowoczesnym światem. „Kiedy do pierwszego banku trafiała gotówka z Art-B, można było na drugi dzień po jej zaksięgowaniu wziąć czek bankowy mający pokrycie w gotówce i zdeponować go w banku numer dwa. Tam czek księgowano jako gotówkę, nie czekając, aż z banku pierwszego ta gotówka przyjdzie” – tłumaczyli. „Czek ma wartość gotówki, bo jest zabezpieczony pieniądzem i w związku z tym w trzecim dniu mamy prawo wziąć z banku numer dwa czek gotówkowy potwierdzony i zdeponować w banku numer trzy” – opowiadali Bagsik i Gąsiorowski. Z powodu hiperinflacji oprocentowanie lokat wynosiło wówczas ok. 40 proc. miesięcznie i przewożąc czeki z banku do banku, w kilka tygodni pomnażało się początkowy kapitał wielokrotnie. W efekcie obrotni biznesmeni w ramach oscylatora przepuszczali czeki przez ok. 70 banków.
To była prawdziwa sztuka! Cóż, nazwa Art-B to skrót określenia „artyści od biznesu”. Połączyła ich zresztą muzyka. Bogusław Bagsik, absolwent Państwowej Szkoły Muzycznej im. St. Moniuszki w Zabrzu, w latach 80. zajmował się strojeniem fortepianów oraz grywał na organach w kościołach. Andrzej Gąsiorowski, lekarz ze szpitala górniczego w Wałbrzychu, występował z grupami muzycznymi funkcjonującymi przy kościołach ewangelickich. Poznali się w 1985 r. na koncercie Cliffa Richarda w Warszawie. Trzy lata później w Cieszynie Bogusław Bagsik założył spółkę Art-B. Początkowo zajmowała się sprowadzaniem do Polski kawy i bananów z Niemiec Zachodnich, lecz dość szybko przerzuciła się na elektronikę. Do prowadzenia interesów zaprosił z czasem poznanego na koncercie lekarza z Wałbrzycha, bo ten regularnie załatwiał mu lewe faktury. „Przyjechał wtedy, skończyliśmy transakcję, potem na obiedzie dał mi złoty rolex, kluczyki do BMW i 40 proc. udziału w firmie Art-B. Oraz stanowisko wiceprezesa. I tak przestałem być lekarzem” – wspominał Gąsiorowski. „Jak już mówiliśmy, w tamtym czasie każda transakcja przywiezienia czegokolwiek i sprzedania to był przynajmniej stuprocentowy zysk. Gdy przyszedłem, była to firma na wysokich obrotach i miała bardzo dużo zarobionych pieniędzy” – dodawał. Przełom nastąpił, gdy już wspólnie kupili partię tanich telewizorów marki Goldstar. Produkująca je południowokoreańska firma Lucky LG Group, dopiero rozpoczynająca swą międzynarodową karierę (rozrosła się potem w korporację LG), chętnie przystała na bliższą współpracę. Art-B zajęło się więc importem produkowanych przez nią telewizorów, odtwarzaczy VHS, kuchenek mikrofalowych itp. Wszystko to sprzedawało się w Polsce na pniu. Nim minął rok 1990, w Wałbrzychu powstała linia produkcyjna telewizorów pod szyldem LG Art-B.
Wielki sukces dwaj muzycy osiągnęli, ponieważ całą koreańską elektronikę i sprzęt AGD wypuszczali na rynek, maksymalnie zaniżając ceny. „Sprzedając towar poniżej kosztów zakupu, mieliśmy natychmiast gotówkę – ktoś przychodził, brał towar, płacił. Nas nie interesowało, że za rogiem sprzedał ten telewizor za 100 proc. więcej, bo myśmy zarabiali 700 proc. na odsetkach” – tłumaczył Gąsiorowski. Już bowiem rozkręcali swój oscylator, krążąc z czekami bankowymi po całym kraju, używając do szybkiego przemieszczania się zakupionego w tym celu helikoptera. „Banki nie miały ani komputerów, ani systemu wzajemnej łączności. Dokumenty bankowe wysyłano pocztą. Niesprawność systemu bankowego była potęgowana niesprawnością poczty” – tłumaczy sukces Bagsika i Gąsiorowskiego ówczesny dyrektor w Urzędzie Rady Ministrów, a obecnie prezes Związku Banków Polskich Krzysztof Pietraszkiewicz. Tak – zupełnie bezkarnie – szefowie Art-B upchnęli w systemie bankowym ponad 6,2 tys. czeków, zabierając dla siebie żywą gotówkę.
Za dużo rozmachu
„Po wybuchu afery Art-B długo nie było wiadomo, kto jest pokrzywdzony” – zauważała w 2011 r. na łamach „Polityki” w tekście pt. „Bagsik i Gąsiorowski 20 lat po wielkiej ucieczce” Joanna Solska. Stopień komplikacji biznesowego imperium okazywał się tak olbrzymi, że polski wymiar sprawiedliwości nie potrafił sobie z nim poradzić. Wprawdzie za sprawą oscylujących czeków banki wypłaciły Baksikowi i Gąsiorowskiemu ok. 4,5 mld zł (nowych), lecz nastąpiło to bez złamania obowiązującego prawa. Po prostu przekazały kapitał drobnych ciułaczy w ręce dwóch obrotnych ludzi, którzy tryskali pomysłami, jak go użyć.
W roku 1991 r. Art-B skupiło pod swym zarządem ok. 3 tys. podmiotów gospodarczych, których obroty wedle opowieści szefów firmy osiągnęły astronomiczną kwotę 22 mld dol., a zatrudnienie przekroczyło 140 tys. osób. Choć Bagsik uplasował się dopiero na ósmym miejscu listy „Wprost”, zapowiadał się jego szybki awans, bo spółka stale coś przejmowała. Od PZU odkupiono kontrolujący 60 proc. rynku mleka Laktopol. Okrągłe 20 mln dol. kosztowała upadająca fabryka traktorów Ursus. Obrazy największych mistrzów malarstwa – nieco mniej. Dwaj byli muzycy weszli też w posiadanie udziałów w różnych towarzystwach ubezpieczeniowych, BRE Banku oraz nawet największej izraelskiej firmy energetycznej. „Mieliśmy nieograniczoną ilość ziemi w Warszawie i poza stolicą, czasem podpisywałem pięć transakcji dziennie na zakup ziemi. Piaseczno, Wilanów – to wszystko było wtedy za bezcen, a teraz jest warte miliony dolarów” – opowiadał Pytlakowskiemu Gąsiorowski.
Jednocześnie nawiązali zażyłe relacje z osobami ze świata polityki. Bardzo w tym pomagało kupno zabytkowego pałacu pod Warszawą. „W Pęcicach bywali wszyscy. Marszałek Sejmu, Senatu, ministrowie, posłowie, szefowie banków. Potem, gdy Bagsik zaczął kolekcjonować dzieła sztuki, także marszandzi. Wielu tych polityków i bankierów do dziś pełni eksponowane funkcje publiczne. Pytani o znajomość z szefami Art-B, twierdzą, że to pomyłka. Musieli być w Pęcicach przy innej okazji” – pisała 10 lat temu Joanna Solska.
Wspominając tamte szalone czasy, Bagsik i Gąsiorowski twierdzili, że zgłaszali się do nich po pieniądze politycy z rozmaitych ugrupowań. Zatrudniali też w swoich spółkach wiceministrów z czasów PRL, byłych pracowników bezpieki oraz UOP. Wspierali nawet… izraelski Mosad, gdy ten wraz z CIA i polskimi służbami organizował operację „Most” polegającą na ewakuowaniu 40 tys. Żydów z Rosji. Tranzytem przez Polskę trafiali oni do Izraela, w czym finansowo i organizacyjnie pomagała Art-B.
Ze wszystkich inwestycji Bagsika i Gąsiorowskiego ta okazała się najbardziej dalekowzroczna. Tym, skąd mają taki majątek, zaczął się bowiem interesować nawet premier Jan Krzysztof Bielecki. Swoje śledztwo prowadził UOP. Nie sposób stwierdzić, co sprawiło, że bierne przez długie miesiące instytucje nagle zaczęły działać z wielkim zaangażowaniem. Stało się to latem 1991 r., niedługo po tym, jak szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Maciej Zalewski dostał od twórców Art-B pożyczkę w wysokości 40 mld starych złotych. Miała ona dofinansować spółkę Telegraf, której prezesem z ramienia partii Porozumienie Centrum był wcześniej Zalewski. To także on przekazał Bagsikowi i Gąsiorowskiemu ostrzeżenie, iż wkrótce zostaną aresztowani. Jak tłumaczył potem przed sądem (został ostatecznie skazany na 2,5 roku więzienia za wymuszenie pożyczki od Art-B), „Ich ewentualne aresztowanie nikomu nie byłoby na rękę. Po ich ucieczce odetchnęli wszyscy”.
W każdym razie Bogusław Bagsik oraz Andrzej Gąsiorowski wraz z rodzinami 1 sierpnia 1991 r. wyjechali z Polski do Izraela. Jak potem zgodnie twierdzili, na wczasy, a list gończy polskiej prokuratury miał ich zaskoczyć. Dziwnym trafem w wakacyjną podróż zabrali 14 worków wypełnionych banknotami.
Izrael odmówił wydania zbiegów, jednak ich odyseja miała się dopiero zacząć. Im także nie szło w legalnym biznesie. W końcu Bagsik wyjechał w 1994 r. do Szwajcarii, gdzie został zatrzymany i po dwóch latach przekazany polskiemu wymiarowi sprawiedliwości. Potem twierdził, że chciał zostać złapany. „Uważałem, że trzeba skończyć ten temat. Ja już byłem po rozwodzie i stwierdziłem, że najlepsze, co mogę zaoferować swoim dzieciakom, to jak najszybsze zamknięcie tej sprawy, żeby ich nie obciążać moimi problemami” – mówił po latach. Po kolejnych apelacjach więzienie ostatecznie opuścił w maju 2004 r., by powrócić do interesów. A że robił je tak, jak zawsze, to założona przez Bogusława Bagsika firma inwestycyjna okazała się piramidą finansową. Ogólne straty inwestorów oszacowano na 33 mln zł. To kosztowało Bagsika kolejny wyrok – tym razem pięciu lat więzienia. Dużo rozsądniej zachował się Andrzej Gąsiorowski. Ułożył sobie w końcu życie w Izraelu i dziś jest dyrektorem fundacji Helping Hand Coalition. Na swej stronie internetowej informuje, iż jej celami są m.in.: „wspieranie państwa Izrael”, „przeciwdziałanie antysemityzmowi”, „współpraca z izraelskimi agencjami rządowymi i organizacjami w Izraelu oraz na całym świecie”. O zwrocie pieniędzy pozyskanych dzięki oscylatorowi nie ma ani słowa.
Reklama
Reklama