Polskiej transformacji ustrojowej towarzyszyło mnóstwo afer, lecz w żadnej nie zniknęło bez śladu tyle milionów dolarów jak podczas krótkich dziejów FOZZ. I w żadnej nie było tylu zagadkowych zgonów.

Pierwszy milion trzeba ukraść – miał odpowiedzieć John D. Rockefeller zapytany o to, jak zostać właścicielem wielkiej fortuny. Spostrzeżenie najbogatszego człowieka swojej epoki stało się niezwykle aktualne wiek później nad Wisłą. Upadek komunizmu i otwarcie na gospodarkę wolnorynkową uczyniły Polskę w 1989 r. państwem oferującym, jak Ameryka stulecie wcześniej, wprost nieograniczone możliwości ludziom, którzy potrafili z nich skorzystać. Także zdolności do egzekwowania prawa bardzo przypominały realia Dzikiego Zachodu. To powodowało, iż chcących ukraść swój pierwszy milion nie brakowało. Najbardziej obrotni i zdeterminowani szybko udowodnili, że to tylko skromny początek.
Ojcowie matki wszystkich afer
„Statut (Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego – aut.) daje tyle możliwości, że gdyby rzeczywiście powierzono mi jej (instytucji – aut.) prowadzenie, przy odrobinie szczęścia mógłbym «wydusić» z polskiego długu dodatkowo ok. 500 mln dol. rocznie. Warunki: niekonwencjonalne działania, dobry zespół specjalistów. Uzyskałem wstępnie zgodę i zacząłem się do sprawy przygotowywać” – tak reklamował się w lutym 1989 r. w notatce skierowanej do szefostwa Zarządu II Sztabu Generalnego WP Grzegorz Żemek. Kooperację z wywiadem wojskowym PRL rozpoczął już 14 marca 1972 r., gdy w kawiarni Nowy Świat podpisał przedłożone mu zobowiązanie do dobrowolnej współpracy. „Pomimo młodego wieku rokuje nadzieje na dobrego współpracownika. Zna dobrze cztery języki (ma w tym kierunku specjalne uzdolnienia) oraz posiada należyte przygotowania fachowe” – zachwalał Żemka sześć dni wcześniej w swym raporcie oficer Zarządu II ppłk Zdzisław Nowak.
Współpraca okazała się bardzo korzystna dla obu stron. Grzegorz Żemek, absolwent warszawskiej Szkoły Głównej Planowania i Statystki, piął się po szczeblach kariery, mogąc pochwalić się m.in. funkcją zastępcy attaché handlowego w Brukseli, a od 1983 r. posadą zastępcy dyrektora Banku Handlowego International w Luksemburgu. Placówka ta była własnością państwowego Banku Handlowego z siedzibą w Warszawie i zajmowała się kredytowaniem polskiego eksportu. Doświadczenie zawodowe Żemka oraz operatywność sprawiały, że kierownictwo partyjne oraz szef Zarządu II Sztabu Generalnego gen. Roman Misztal widzieli w nim specjalistę od międzynarodowych rynków finansowych. Taka osoba idealnie pasowała do wielowarstwowej układanki – powoływanego do życia Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego.
W latach 80. redukcję zadłużenia przez podstawione firmy doskonaliły kraje Ameryki Południowej. Ten sposób miał jeszcze jedną zaletę: dawał członkom skorumpowanych reżimów olbrzymie pole do malwersacji
Jego narodziny nastąpiły w nadzwyczajnym pośpiechu. Na początku lutego 1989 r. Żemek uczestniczył w dyskretnych naradach, jakie prowadzili oficerowie wywiadu PRL, członkowie kierownictwa PZPR oraz urzędnicy Ministerstwa Finansów. Właśnie zaczynały się negocjacje przy Okrągłym Stole. Każdy czuł, iż nadciągają wielkie zmiany, lecz nikt nie potrafił określić ich ostatecznego kierunku. Tak czy inaczej należało się do nich przygotować. Dobrym pretekstem okazał się rosnący za sprawą naliczania odsetek dług zagraniczny. Jako że Polska na początku lat 80. utraciła finansowe zdolności do regularnego spłacania rat, kredytodawcy wystawiali zaległe wierzytelności na sprzedaż. Jeden dolar polskiego zadłużenia kosztował czasami marne 17 centów, acz średnia cena oscylowała w okolicach 30 centów. Jednak sam dłużnik nie miał prawa skorzystać z promocyjnych ofert. No, chyba że potrafił zorganizować wykupienie swoich należności za pośrednictwem słupa, czyli podstawionej „niezależnej instytucji finansowej”. W latach 80. ten nielegalny sposób redukowania zadłużenia doskonaliły stale balansujące na krawędzi bankructwa kraje Ameryki Południowej. Pomysł miał jeszcze jedną zaletę: dawał członkom skorumpowanych reżimów olbrzymie pole do malwersowania funduszy pochodzących z budżetu państwa.
W PRL twarzą przedsięwzięcia zostali Andrzej Wróblewski, minister finansów w rządzie Mieczysława F. Rakowskiego, oraz jego zastępca Janusz Sawicki, notabene po godzinach pracy również współpracownik wywiadu wojskowego. To oni wzięli na siebie rolę pomysłodawców przyjętej przez Sejm 15 lutego 1989 r. ustawy. Powoływała ona do życia państwowy fundusz celowy FOZZ – uzbrojony w bardzo niestandardowy statut. Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego miał bowiem, owszem, radę nadzorczą, na której czele stanął wiceminister finansów Janusz Sawicki, jednak dyrektor generalny otrzymał prawo do działania w sekrecie przez radą. Tym dyrektorem generalnym został Grzegorz Żemek.
Grube ryby i cenne płotki
„FOZZ uzyskał w latach 1989–1990 z budżetu państwa gigantyczną dotację sięgającą w ocenie inspektorów NIK kwoty 9,8 bln zł” – wylicza Antoni Dudek w monografii „Od Mazowieckiego do Suchockiej. Pierwsze rządy wolnej Polski”. Przy ówczesnym kursie złotego dawało to kwotę ok. 1,7 mld dol. Po wielu latach śledztwa udało się ustalić, że na nielegalny skup polskich długów istniejący przez niecały rok fundusz wydał marne 69 mln dol. Natomiast dwa razy tyle, czyli ok. 140 mln dol., wytransferował na bankowe konta w rajach podatkowych lub przelał spółkom zarejestrowanym w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych. Wszystkie operacje finansowe łączyła jedna cecha – państwo polskie definitywnie traciło kontrolę nad wyasygnowanymi przez siebie środkami i szansę na ich odzyskanie. Jak ładnie ujął to były członek Rady Nadzorczej FOZZ prof. Dariusz Rosati, zeznając w 2003 r. podczas procesu Żemka: „FOZZ był nową instytucją i nie było ustalonych reguł księgowania operacji, które miały charakter nietypowy w polskiej praktyce”. Kradzież pierwszych 150 mln dol. okazała się więc niezbyt trudna.
Statut FOZZ jasno wskazywał, że funduszowi od samego początku przypisano rolę narzędzia służącego do szybkich, stwarzających pozory legalności transferów wielkich sum. Do czyich kieszeni trafiały one ostatecznie, nie wiedziała najprawdopodobniej nawet jego dyrekcja. Dziesiątkami milionów dolarów najpewniej podzielili się szefowie polskich i radzieckich tajnych służb oraz pierwsze pokolenie rosyjskich oligarchów. Było to możliwe choćby za sprawą podpisanej w grudniu 1987 r. przez rządy PRL oraz ZSRR umowy jamburskiej, w myśl której Polska miała się dołożyć do rozbudowy sowieckiej infrastruktury gazociągowej, w zamian otrzymując obietnicę przyszłych dostaw gazu. Autor pomysłu, minister przemysłu gazowego ZSRR Wiktor Czernomyrdin, tą drogą wyegzekwował od Warszawy w ratach ok. 700 mln dol. Ostatnią transzę przekazano w połowie 1989 r. nie z budżetu rodzącej się III RP, lecz z FOZZ. W tym samym czasie Czernomyrdin zadbał, żeby jego ministerstwo przekształciło się w państwową spółkę paliwową – Gazprom (jest to rosyjski skrót słów „gazowy przemysł”), po czym sam mianował się jej prezesem.
Gdy gracze wagi ciężkiej zaspokajali swe potrzeby, dyrektor generalny Grzegorz Żemek zadbał również o siebie oraz najbliższych przyjaciół – Janinę Chim i Dariusza Przywieczerskiego. Wspomniane osoby biznesowe szlify zdobywały w peerelowskich centralach handlu zagranicznego. Przywieczerski został w 1985 r. dyrektorem CHZ Universal, zaś Chim robiła karierę w CHZ Elektrim. Dobierając sobie współpracowników, Żemek uczynił Janinę Chim swoją zastępczynią, zaś Przywieczerskiemu zaoferował dyskretne stanowisko doradcy. Także ten ostatni był zresztą tajnym informatorem, acz pracował nie dla wojska, lecz dla zajmującego się kontrwywiadem Departamentu II MSW.
Trójka przyjaciół przez rok na różne sposoby transferowała pieniądze do firm, nad którymi kontrolę zdobywał Przywieczerski. Jedynie z Universalem zawarto ok. 80 umów finansowych. Zdobywszy środki do działania, dyrektor Universalu zabrał się za przekształcanie go w spółkę z o.o., a następnie został jej prezesem. Stał też za powstaniem Banku Inicjatyw Gospodarczych sfinansowanym przez spółkę Transakcja. Ta zaś należała do Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej (SdRP).
Po wyprowadzeniu sztandaru
„Szanowne Towarzyszki i Towarzysze! Chwila to szczególna. Przyjęliśmy uchwałę o zakończeniu działalności partii” – ogłosił 29 stycznia 1990 r. z mównicy XI Zjazdu PZPR jej I sekretarz Mieczysław F. Rakowski. Prawie 1,2 tys. delegatów obecnych w Sali Kongresowej PKiN wstało i odśpiewało „Międzynarodówkę”. Widząc ich niewesołe miny, ostatni I sekretarz starał się pocieszyć obecnych słowami: „Zamykamy tylko pewien rozdział w historii, pogmatwanego wprawdzie, ale także bogatego w twórcze osiągnięcia polskiego rewolucyjnego ruchu robotniczego”. Na miejsce rozwiązywanej PZPR uczestnicy zjazdu postanowili powołać Socjaldemokrację Rzeczypospolitej Polskiej, na której czele stanęli dotychczasowi działacze partyjni, tyle że o pokolenie młodsi od Rakowskiego. Przewodniczącym Rady Naczelnej został Aleksander Kwaśniewski, a sekretarzem generalnym Leszek Miller.
Nowa partia próbowała przejąć schedę po PZPR, jednak 9 listopada 1990 r. Sejm przyjął ustawę mówiącą, iż z uwagi na brak następcy prawnego oraz uwarunkowania moralne i historyczne cały majątek Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (z wyłączeniem kwot pochodzących ze składek członkowskich) przechodzi na własność Skarbu Państwa. Dla mającej ambicję walczyć o odzyskanie władzy partii było to spore zagrożenie.
O zapewnienie jej bazy finansowej Leszek Miller zadbał już zawczasu – w styczniu 1990 r. – negocjując w Moskwie z szefostwem istniejącej jeszcze Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego pożyczkę w wysokości 1,2 mln dol. To była jednak kropla w morzu potrzeb. O wiele lepszą inwestycją okazała się spółka Transakcja. Założyli ją jeszcze w 1988 r. członkowie KC PZPR, a jej głównym udziałowcem uczynili… Komitet Centralny. Oficjalnym prezesem spółki został Wiktor Pitus, absolwent ekonomii Uniwersytetu Warszawskiego, zaś członkami zarządu młodzi, obrotni działacze średniego szczebla, m.in.: Marek Siwiec, Jerzy Szmajdziński i Wiesław Huszcza. Pieniądze przekazał im państwowy koncern prasowy RSW „Prasa Książka Ruch”.
Początkowo Transakcja zajmowała się handlem z odbiorcami w Związku Radzieckim, lecz prawdziwy sukces finansowy zapewniała jej współpraca z Przywieczerskim. Będąca własnością KC PZPR spółka w czerwcu 1989 r. wzięła na siebie rolę inwestora strategicznego w Banku Inicjatyw Gospodarczych (BIG). Następnie prezes Universalu wykonał manewr, który sam nazywał potem „napoleońskim”. Najpierw, korzystając z braku regulacji prawnych, zaoferował każdemu możność zakupu akcji swojej firmy po 2 zł za sztukę. Nim minął 1990 r., sprzedał 9,8 mln akcji. Jednocześnie Universal zaciągnął w BIG kredyt w wysokości 300 mln zł, po czym odkupił… Bank Inicjatyw Gospodarczych od Transakcji za 1,7 mld zł. „Główny udziałowiec spółki, SdRP, zarobiła na tej operacji – przy wartości nominalnej zbywanych akcji 150 mln starych złotych – ponad dziesięciokrotnie” – napisali w książce „Piąta władza, czyli kto naprawdę rządzi Polską” dziennikarze tygodnika „Wprost” Piotr Gabryel i Marek Zieleniewski. „Edward Kuczera, obecny skarbnik partii Oleksego i Millera (książka ukazała się w 1998 r. – red.), zawiaduje pustymi kontami, bo znaczna część finansów SdRP pochodzi z innych źródeł. Ich wpływem rządzi Dariusz Przywieczerski” – dodawali. W tle zaś przepływały niedostrzegalne dla zwykłych oczu kwoty niegdyś wyprowadzone z FOZZ.
Jeden kłopotliwy kontroler
„Pięć i pół roku temu, w październiku 1989 r., nikomu nieznany komisarz Izby Skarbowej w Warszawie Michał Tadeusz Falzmann przeprowadził rutynową kontrolę PHZ «Universal». Wykrył wówczas fakt ukrytego wycieku z Polski ogromnych sum dewiz, który odbywał się za pomocą bardzo skomplikowanego mechanizmu kombinacji handlowych i całego łańcucha pośredników. I tak zupełnie przypadkowo trafił na trop gigantycznej afery Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego” – opowiadał podczas sejmowego wystąpienia 17 marca 1995 r. poseł KPN Wojciech Błasik. „Jak to było możliwe, że przez cztery lata śledztwa nie można było ustalić podstawowych faktów, które Falzmann potrafił ustalić w ciągu półtora roku?” – pytał przysłuchującego się jego wystąpieniu prominentnego działacza SdRP Jerzego Jaskiernię, ówczesnego ministra sprawiedliwości.
Dla Grzegorza Żemka oraz jego zastępczyni Janiny Chim pojawienie się Falzmanna było fatalnym zbiegiem okoliczności. Nadgorliwy urzędnik warszawskiej izby skarbowej uparł się, żeby skontrolować księgi finansowe Universalu. To, co znalazł, stanowiło dla niego wielki szok, podobnie jak reakcja przełożonych ze skarbówki. Ci bowiem nie zamierzali zareagować na transfer milionów dolarów z funduszu do Universalu. Falzmann opublikował więc we wrześniu 1990 r. swoje wnioski z kontroli na łamach powstałego jeszcze w podziemiu tygodnika „CDN – Głos Wolnego Robotnika”. Nie ukrywał przy tym, iż jego zdaniem głównym beneficjentem pieniędzy „wysysanych” z FOZZ są wysługujące się polskimi kolegami po fachu radzieckie służby specjalne. Acz namacalne dowody ogromnych malwersacji, jakie znalazł, dotyczyły głównie trzech konkretnych osób. „Pan Żemek podpisuje umowę z panem Przywieczerskim, dyrektorem przedsiębiorstwa Universal, o tym, że nie będą dokonywali wymaganej prawem dokumentacji umów na piśmie. Następnie Fundusz udziela pożyczek, udziela gwarancji, udziela poręczeń, a Universal zaciąga długi, płaci zobowiązania i ekspediuje pieniądze (już tym razem jako prowadzący działalność handlową) na prywatne konta poza granicą Polski” – opisywał Falzmann.
Proceder zawiadywany przez Żemka i Przywieczerskiego obejmował stopniowo kolejne spółki, nad jakimi przejęli kontrolę: BIG Bank, Dolta, Ad Novum, Dukat. „Nikt nie jest w stanie chałupniczymi metodami (głowa, długopis, papier i dwie szafy przepisów, które obowiązywały w ciągu minionych dwóch lat) dociec, ile miliardów dolarów wysłano, czyje to były pieniądze, komu, za co i po co je przekazywano?” – podkreślał Falzmann.
Jego rewelacje zwróciły uwagę nielicznych, acz w grudniu 1990 r. transfer publicznego grosza został wreszcie zablokowany za sprawą ustawy o zniesieniu i likwidacji niektórych funduszy. Na listę obejmującą aż 16 podmiotów Ministerstwo Finansów wciągnęło FOZZ. W styczniu 1991 r. kontrolę w likwidowanym funduszu rozpoczęła NIK. Jej ówczesny prezes gen. Tadeusz Hupałowski, który urząd objął w 1983 r. z nadania gen. Jaruzelskiego, skonfliktował się z byłym zwierzchnikiem. Ten usiłował go nawet odwołać pod koniec 1988 r., lecz zbuntował się przeciwko temu coraz mniej ufający kierownictwu PZPR aparat partyjny. Generał Hupałowski kierował więc nadal NIK, choć jego sześcioletnia kadencja dobiegła końca w 1989 r. Co ciekawe, to za jego rządów – pod koniec marca 1991 r. – szefostwo NIK zaproponowało Michałowi Falzmannowi posadę inspektora.
Dziwna czarna seria
„Uważam, że powinienem wymówić pracę w NIK-u. Dalsza praca to osobiste śmiertelne niebezpieczeństwo. Szans na sukces nie widzę żadnych” – zapisał pod datą 21 kwietnia 1991 r. Falzmann. Zaledwie trzy tygodnie wcześniej dołączy do grupy kontrolerów badających dokumenty, jakie pozostawił po sobie Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Wedle wspomnień żony żył w ciągłym stresie. Bał się, że ci, którzy wyprowadzili miliony dolarów z FOZZ, postanowią pozbyć się niewygodnego inspektora. Ostatecznie nie porzucił pracy w NIK i kontynuował śledztwo.
Tymczasem Sejm 23 maja 1991 r. wybrał nowego prezesa NIK. Został nim prawnik, internowany w stanie wojennym działacz demokratycznej opozycji prof. Walerian Pańko. W tym czasie Falzmann coraz bardziej się rozpędzał. Chciał nawet przeprowadzić kontrolę w Narodowym Banku Polskim (żądał tego pismem z 27 maja). Jednocześnie o dotychczasowych wynikach swojego dochodzenia informował zaprzyjaźnione media związane z „Solidarnością Walczącą”. Nowy prezes NIK odsunął go wówczas od sprawy FOZZ, którą oficjalnie przejęła warszawska prokuratura wojewódzka.
Żemek i Chim zostali aresztowani. Przy tej okazji wyszło na jaw, że zastępczynię dyrektora generalnego FOZZ i prezesa Universalu łączył nie tylko biznes. „Ona – wówczas 41-latka, matka dwóch dorosłych córek, od dwóch lat wdowa, była w drugim miesiącu ciąży. Wypuścili ją z aresztu na dwa tygodnie przed narodzinami syna Aleksandra. Zamieszkała wraz z nim u starszej córki, 22-letniej Urszuli. Regularnie – raz, dwa razy w tygodniu odwiedzał ich Przywieczerski” – opisywała Bianka Mikołajewska w reportażu pt. „Najbogatsi Polacy na listach gończych. Gdzie oni są?” opublikowanym w 2010 r. na łamach „Polityki”.
W połowie lipca Michał Falzmann nagle źle się poczuł i trafił do szpitala. Zmarł 18 lipca 1991 r. w wieku 38 lat. Wedle aktu zgonu wskutek ustania akcji serca. Wdowa po nim Izabella Brodacka-Falzmann po latach wspominała, że lekarze przekonali ją, by zrezygnowała z domagania się sekcji zwłok.
Jesienią prezes NIK został zobowiązany do zaprezentowania Sejmowi wyników kontroli przeprowadzonej w FOZZ. Cztery dni przed zaplanowanym posiedzeniem parlamentu 6 października 1991 r. rządowa lancia wiozła go wraz z żoną oraz dyrektorem Biura Informacji Kancelarii Sejmu Januszem Zaporowskim „gierkówką” z Warszawy do Katowic. Nieopodal wsi Słostowice samochód bez hamowania nagle skręcił, przebił się przez barierki na przeciwległy pas ruchu i zderzył z BMW. Prezes NIK i dyrektor biura informacji zmarli po przewiezieniu do szpitala. Po długim śledztwie za winnego wypadku uznano kierowcę lancii, na co dzień funkcjonariusza Biura Ochrony Rządu.
„Dwaj policjanci z piotrkowskiej drogówki, którzy jako pierwsi przyjechali do wypadku, utonęli później na rybach” – napisał Wojciech Cieśla w reportażu „Na kłopoty – FOZZ” opublikowanym przez „Gazetę Wyborczą” w maju 2003 r. W tym samym czasie: „Marcin Dybowski, wydawca pierwszej książki o FOZZ-ie, został w tajemniczych okolicznościach zatrzymany i pobity przez policję. Z jego samochodu zginęły dokumenty o aferze” – opisywał Cieśla.
Kiedy wreszcie w lutym 1993 r. prokuratura przekazała akt oskarżenia w sprawie FOZZ sądowi, ten po pół roku odesłał go do uzupełnienia. Uzupełnianie trwało aż do stycznia 1998 r.
Niezdolny do uczciwości
Zniknięcie milionów dolarów i kolejne zgony zupełnie nie odbiły się na biznesowej karierze Dariusza Przywieczerskiego. W przeciwieństwie do dwójki swoich przyjaciół zręcznie zszedł z linii strzału. Starannie też dbał o to, żeby media dały mu święty spokój. Jeśli tylko gdzieś łączono jego nazwisko ze słowem FOZZ, natychmiast pojawiał się prawnik. W krótkim czasie prezes pozwał o naruszenie dóbr osobistych ponad 30 dziennikarzy, odbierając reszcie ochotę do zajmowania się jego osobą. Wprowadzony w lipcu 1992 r. na parkiet warszawskiej giełdy Universal święcił triumfy, a akcje stale szły w górę. Od 1,05 zł na początku notowań do aż 67 zł w marcu 1994 r. Każdy szczęśliwy posiadacz papieru mógł się wówczas pochwalić ponad sześćdziesięciokrotnym zyskiem, zaś ubóstwiany przez akcjonariuszy prezes Przywieczerski znalazł się na 32. miejscu listy najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost”. Nikomu nie przeszkadzało wówczas, że giełdowa spółka notorycznie uchylała się od publikowania ważnych dla inwestorów informacji, zatajając nawet kolejne zaciągane kredyty. Popyt na jej akcje nakręcały kolejne efektowne inwestycje, m.in. nabycie 20 proc. akcji Polsatu oraz większościowych udziałów w produkującej prezerwatywy firmie Unimil. W udzielanych prasie wywiadach Przywieczerski chwalił się, że w skład jego Grupy Kapitałowej Universal SA wchodzi aż 65 przedsiębiorstw.
Szczyt powodzenia stał się początkiem klęski. Akcjonariusze w połowie 1994 r. postanowili zacząć realizować zyski. Kiedy ruszyła wyprzedaż akcji Universalu i kurs spadał, na jaw wychodziły kolejne fakty ukrywane przez prezesa. Jak się okazało, największą słabością Przywieczerskiego było to, iż nie potrafił w uczciwy sposób prowadzić żadnego interesu. Nie FOZZ, lecz wiadomości o drugorzędnych malwersacjach i zatajanie informacji przyniosły pęknięcie bański spekulacyjnej, w jaką zamienił się koncern Universal SA. Do maja 1998 r. notowania firmy na GPW spadły do 8 zł. Jednocześnie liczne skargi rozwścieczonych akcjonariuszy sprawiły, że Komisja Papierów Wartościowych oraz zarząd giełdy w końcu zdecydowali, iż spółkę należy definitywnie usunąć z parkietu. Biznesowa kariera jej prezesa legła w gruzach. Na wczesnym etapie śledztwa w sprawie FOZZ zdołał jednak czmychnąć za granicę i nie wysłuchał wyroku w procesie, który w pierwszej instancji zakończył się dopiero 29 marca 2005 r. Przywieczerskiego skazano zaocznie na 2,5 roku więzienia za przywłaszczenie środków i obecnie odbywa karę po ekstradycji z USA, na którą polski wymiar sprawiedliwości czekał do 2018 r. Janinę Chim skazano na sześć lat. Grzegorz Żemek za defraudację dostał dziewięć lat pozbawienia wolności. Całej afery nie udało się rozwikłać aż do dziś.