Bono, który był pomysłodawcą scenariusza, marzyło się stworzenie filmowego arcydzieła. Niestety, oczekiwania przerosły rzeczywistość

Million Dollar Hotel” miał być w zamyśle jednym z bardziej spektakularnych przedsięwzięć muzyczno-filmowych końca XX wieku. Na czele projektu stanął wyjątkowy duet twórców: Wim Wenders i Bono. To irlandzki wokalista był pomysłodawcą scenariusza, napisanego przez Nicholasa Kleina. Tytułowy hotel istniał naprawdę. Mieścił się w Los Angeles, a pod koniec lat 80. grupa U2 zagrała na jego dachu, kręcąc teledysk do piosenki „Where Streets Have No Name”.

Miejsce urzekło Bono na tyle, że już wtedy zapragnął stworzyć o nim film. Potrzebował tylko dobrego reżysera. Zaprzyjaźniony z muzykiem Wenders miał być gwarantem artystycznej jakości projektu, do filmu zaangażowano zaś plejadę hollywoodzkich gwiazd. W rolach głównych wystąpili m.in. Jeremy Davies, Milla Jovovich i Mel Gibson, który został także koproducentem obrazu. Nie był to koniec atrakcji. Wejściu „Million Dollar Hotel” na ekrany kin towarzyszyła premiera płyty ze ścieżką dźwiękową, której autorami byli częściowo Bono i U2. Na krążku znalazł się cover piosenki Lou Reeda „Satellite of Love” w wykonaniu Milli Jovovich. Utwory instrumentalne skomponowała specjalnie powołana supergrupa Million Dollar Hotel Band, w której składzie znaleźli się m.in.: Brian Eno, Daniel Lanois, Bill Frisell i Jon Hassell.

Mimo ambitnych planów i szumnych zapowiedzi wyprodukowany w 1999 r. film Wendersa nie odniósł oczekiwanego sukcesu. Niektórzy mówili nawet o porażającej klapie. Obraz, którego budżet wyniósł 8 mln dolarów, podczas premierowego weekendu w USA zdołał zarobić ledwie 30 tysięcy. Krytycy również przyjęli go chłodno. Pisano, że jest pretensjonalny, przekombinowany, a aspirując do wybitnego dzieła, w gruncie rzeczy okazuje się tanim kiczem. Recenzent magazynu „Rolling Stone” przekonywał, że scenariusz według wydumanego pomysłu Bono musiał pogrążyć nawet najlepszą ekipę aktorską. „Gdyby chociaż jedna z postaci choćby w połowie potrafiła poruszyć widza tak, jak chciałby tego Wenders, film mógłby się wydać w miarę uroczy” – ironizował dziennikarz „Entertainment Weekly”. Sprawę miał pogrążyć Mel Gibson, który podobno wstydził się filmu, a w jednym z wywiadów, nie przebierając w słowach, wypalił, że obraz „jest nudny jak psi tyłek”. Aktor tłumaczył potem, że niefortunne sformułowanie wyrwało mu się pod wpływem zmęczenia i chwilę potem gorzko go pożałował. Kiepskie wrażenie jednak pozostało.

Nawet jeśli „Million Dollar Hotel” nie okazał się arcydziełem, nie jest też tak zły, jak przedstawiali to najzłośliwsi krytycy. Ma swój senny, narkotyczny klimat, my zaś po latach możemy go odczytać jako sentymentalną wyprawę w lata 90. ubiegłego wieku. Tytułowy hotel to miejsce po trosze baśniowe, osobliwy przytułek dla dziwaków, wykolejeńców, prostytutek, ludzi z półświatka. W tej galerii niecodziennych postaci znajdziemy m.in. 70-letnią narkomankę, faceta podającego się za piątego członka grupy The Beatles i Indianina, który w poczuciu artystycznej misji z zapałem pokrywa płótna smołą. Monotonną egzystencję bohaterów zakłóca tajemnicze morderstwo jednego z pensjonariuszy hotelu. Na pytanie, kto zabił, próbuje odpowiedzieć ekscentryczny detektyw Skinner, grany przez Mela Gibsona. Ten ostatni, mimo rezerwy wobec filmu i cierpkich komentarzy, spisał się całkiem nieźle, a w wielu miejscach potrafi być naprawdę zabawny.