Odpowiedź na pytania, do czego potrzebny będzie wkrótce IPN, brzmi: do niczego. A mogłaby być całkiem inna.
Odpowiedź na pytania, do czego potrzebny będzie wkrótce IPN, brzmi: do niczego. A mogłaby być całkiem inna.
Bezwład i bezradność – te dwa słowa wystarczą, by podsumować rządy kończącego swoją kadencję prezesa Instytutu Pamięci Narodowej. Nie należy jednak przesadzać z jego obwinianiem. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że pięć lat temu nowy obóz władzy wyznaczył na stanowisko szefa wielkiej firmy z oddziałami w każdym województwie specjalistę od pisania bajek dla dzieci. Wprawdzie zawierały one wiele krzepiących treści patriotycznych, ale między pisaniem bajek a codziennym zarządzaniem korporacją zatrudniającą ponad 2 tys. ludzi jest wiele różnic.
Zamysł rządzących – a konkretnie wicemarszałka Sejmu Ryszarda Terleckiego, który był promotorem doktoratu odchodzącego prezesa IPN – jawił się dość prosto. Podobnie jak w przypadku Trybunału Konstytucyjnego szefem ważnej instytucji zostawała osoba, co do której była pewność, że po odebraniu telefonu z góry bez szemrania wykona wydane jej polecenie. Cały kłopot polegał na tym, że przez pięć lat nikt nie zadzwonił. Efektem tego okazał się totalny bezwład, przerywany w rzadkich momentach, gdy prezes zbierał się w sobie i robił coś samodzielnie – np. nominując na dyrektora Oddziału IPN we Wrocławiu miłośnika publicznego epatowania „salutami rzymskimi”.
Skuteczna autodestrukcja
Jest rzeczą wręcz fascynującą, że kierownictwo Prawa i Sprawiedliwości każdego roku zwiększało budżet Instytutu (z 249 mln w 2015 r. do 423 mln w 2020 r.), a jednocześnie niczego od hojnie obdarzanego urzędu de facto nie wymagało. Strumień pieniędzy bywał tak obfity, że aż kłopotliwy: z racji ograniczeń stawianych przez prawo instytucjom państwowym nie dawało się wielkich funduszy legalnie przejeść. Wedle raportu NIK (nr ewid. 142/2020/P/20/001/LBY) w 2019 r. z budżetu wynoszącego 353 mln zł zdołano wydać 340 mln zł. Pomimo że 13 mln zł wróciło do kasy państwowej, w kolejnym roku przekazano IPN jeszcze więcej. A i tak aktywność Instytutu polegała głównie na składaniu wieńców w miejscach pamięci, wydawaniu książek i biuletynów, których prawie nikt nie czyta oraz otwieraniu nudnych wystaw dla nikogo. Obecność IPN w przestrzeni publicznej do tego stopnia przygasła, że nawet lewica, która wcześniej regularnie obiecywała likwidację „prawicowej policji historycznej”, przestała poświęcać jej tyle uwagi. Bo i po co, skoro owa „policja” w procesie autodestrukcji wykazywała się skutecznością, o której posłowie opozycji nie mogli nawet marzyć.
Poza skandalem, jaki wybuchł wokół nominacji dyrektorskiej we Wrocławiu, IPN przypomniał o sobie ostatnio z powodu konieczności dokonania wyboru nowego prezesa. W Sejmie promowany przez Zjednoczoną Prawicę dr Karol Nawrocki odniósł sukces, lecz to, czy jego kandydaturę zaakceptuje Senat, pozostaje sprawą otwartą. Plotki głoszą, że wiele zależy od tego, czy nastąpi powrót do niepisanej tradycji sprzed 2011 r., gdy jednego z wiceprezesów IPN wskazywał szef PSL. Jednak bez względu na to, kto i kiedy stanie na czele Instytutu, przed pytaniem o to, komu ten urząd jest jeszcze potrzebny, trudno będzie uciec. Gdy powstawał IPN, Polska stała przed trudnymi wyzwaniami, mającymi korzenie w PRL-u. Sprawcy zbrodni popełnionych w imieniu komunistycznego reżimu pozostawali bezkarni, przeprowadzenie lustracji wśród elit (przede wszystkim politycznych) okazywało się niezbędne, a społeczna pamięć o totalitarnych czasach działała wybiórczo. Tak szerokie spektrum problemów wymagało instytucji państwowej o licznych kompetencjach. Obejmowały one badania naukowe oraz działalność edukacyjną skierowaną do młodzieży i dorosłych, a także ściganie – jak mówiła ustawa – „sprawców zbrodni popełnionych na narodzie polskim”. Także tych niemieckich i sowieckich z czasów II wojny światowej. Jednocześnie IPN musiał przejąć i zawiadywać olbrzymimi archiwaliami, odziedziczonymi po tajnych służbach PRL.
Biurokratyczne zastygnięcie
Z tymi wyzwaniami radzono sobie przez ostatnie 20 lat różnie i pewnie za jakiś czas stanie się to przedmiotem gorących sporów. Zwłaszcza dotyczących tego, jak wielki wpływ wywarł Instytut na pamięć Polaków o czasach PRL. Jednak prawie każde z tych starych zadań jest już w fazie wygasania – począwszy od ścigania zbrodniarzy, bo tylko nieliczni są jeszcze wśród żywych. W efekcie mamy dziś urząd zajmujący się przeszłością, który zastygł w powtarzalnych, biurokratycznych czynnościach. Nawet Biuro Poszukiwań i Identyfikacji IPN, zajmujące się odnajdywaniem i identyfikowaniem szczątków osób, które „straciły życie wskutek walki z narzuconym systemem totalitarnym lub wskutek represji totalitarnych lub czystek etnicznych w okresie od dnia 8 listopada 1917 r. do dnia 31 lipca 1990 r.”, coraz rzadziej chwali się nowym sukcesem. Oczywiście można przejść nad tym do porządku dziennego i uznać, że IPN będzie po prostu trwać – głównie jako zasób kierowniczych etatów, dając bezpieczną przystań mniej obrotnym członkom obozu władzy, którzy nie sprawdzili się ani w polityce, ani w dyplomacji, ani w biznesie. A gdy Zjednoczona Prawica kiedyś odda rządy, Instytut albo zostanie zlikwidowany, albo potraktowany jako zasób etatów dla nowej ekipy.
Można też popatrzeć na otaczający nas świat i zastanowić się, jaką rolę odgrywają w nim zmagania z przeszłością oraz próby nad nią zapanowania. W Hiszpanii premier Pedro Sánchez wymusił przeniesienie ciała gen. Franco z honorowego grobowca w Dolinie Poległych do skromnej krypty na cmentarzu Mingorrubio. Jeszcze bardziej zaognił tym spór dotyczący pamięci o wojnie domowej i dyktaturze „El Caudillo”.
We Francji wraz z obecnym kryzysem zaczęto przypominać sobie o zbrodniach popełnionych podczas wojny w Algierii. Prezydent Emmanuel Macron od wiosny wybiórczo przeprasza za zamordowanie w latach 50. przez francuskich żołnierzy przywódców algierskiej opozycji. Jednocześnie blokuje powstanie komisji „Pamięć i Prawda”, na forum której przedstawiciele Francji i Algierii mieliby próbować ustalić wspólne stanowisko wobec ludobójstwa, o którym sobie nagle przypomniano.
Swój kolejny skandal dotyczący historii dużo dyskretniej wygaszają Niemcy. W zeszłym tygodniu, po pięciu latach negocjacji, rząd RFN zgodził się wypłacić Namibii 1,1 mld euro. Suma ta jest odszkodowaniem za wymordowanie przez niemieckich żołnierzy na początku XX w. plemion Herero i Nama. Podobne przykłady powracania przeszłości i jej wpływu na teraźniejszość można przytaczać z każdej części świata. Warto też wspomnieć o krajach, którym daleko do demokracji. Jak choćby Rosji, gdzie historię traktuje się jako oręż do indoktrynowania obywateli oraz atakowania państw ościennych. W nowoczesnym świecie każdy prowadzi jakąś politykę historyczną. Kwestią kluczową jest jedynie to, na ile próbuje się pamięcią zbiorową sterować, a na ile jej nieustanna ewolucja zostaje puszczona na żywioł.
Puste zaplecze
Skoro rocznie IPN kosztuje podatnika prawie pół miliarda złotych, a nasz region świata staje się coraz bardziej niespokojny, to wręcz wypadałoby spróbować przekształcić go w instytucję potrzebną państwu i obywatelom. Potencjał Instytutu można wykorzystać na nowych polach. IPN ma możliwości, by pełnić funkcję centrum eksperckiego pracującego nad nowymi metodami nauczania, skierowanymi do pokolenia, które dorasta ze smartfonami w ręku. Do uczniów i nauczycieli mogłoby wychodzić z wiedzą, jak wielkim zagrożeniem dla człowieka są ideologie i państwa totalitarne. Zrozumienie mechanizmów niewolenia ludzi, niszczenia społeczeństw przez komunizm i faszyzm powinny być jak szczepionka chroniąca przed akceptacją nowoczesnych totalitaryzmów. Równie ważne wydaje się rozszerzenie kompetencji Instytutu w zakresie dbałości o wizerunek Polski w krajach mających dla III RP znacznie strategiczne (przede wszystkim USA, Niemcy, Francja, Izrael).
Za tym ogólnym hasłem kryją się bolączki, które narastają od kilku lat. We współczesnym świecie zazwyczaj każdy rodzaj wywierania wpływów na inne państwo – zaczynając od politycznych nacisków, a kończąc na agresji militarnej – obudowuje się uzasadnieniem historycznym. Tak, aby wykazać, że jest ono winne dawnych przewinień, więc musi za nie zapłacić lub ponieść karę. Za każdym razem, gdy dochodzi do wybuchu sporów historycznych, choćby wokół oskarżeń o współudział Polaków w Holocauście, rządowi dramatycznie brakuje zaplecza doradczego. Ekspertów zdolnych szybko upublicznić fakty, dokumenty, relacje świadków, a więc kompetentnie zareagować na wysuwane zarzuty. Podobnie odczuwany jest brak centrum eksperckiego, które umiałoby wypracować strategię promowania polskiej narracji historycznej w kluczowych dla nas krajach, a potem ją realizowało. Gdy dochodzi do sporu o trudne wydarzenie z przeszłości między Polską a którymś z sąsiednich krajów, rząd nie ma zaplecza z dostateczną wiedzą historyczną, które mogłoby mu doradzić, jakie drogi porozumienia byłyby najłatwiejsze do zaakceptowania dla obu stron.
Te wszystkie deficyty powodują, że na arenie międzynarodowej polska polityka historyczna sprowadza się do topornych reakcji. Czyni to z naszego rządu najłatwiejszego chłopca do bicia w tej części świata. Choć ma pod ręką IPN z ogromnym budżetem, to w obecnym kształcie i tak nie podołałby żadnemu z wyżej wymienionych zadań. Uczynienie z niego użytecznego narzędzia dla Polski wymagałoby radykalnej przebudowy. Ale dzięki niej stałby się znów do czegoś potrzebny.
*stały współpracownik DGP, w latach 2011–2014 doradca prezesa IPN, a do 2016 r. jego pełnomocnik ds. udziału Instytutu w Europejskiej Stolicy Kultury 2016
Reklama
Reklama