Bliższa koszula ciału? To dlaczego polski folk bardziej podoba się za granicą?

W 2014 r. Europa zobaczyła panny w kolorowych strojach, z grubymi warkoczami, wiankami i oczywiście przy pracy. Ubijanie masła na oczach milionów telewidzów miało pomóc piosence „My Słowianie” duetu Donatan i Cleo zawojować Eurowizję i przekonać głosujących, że Polska jest dumna ze swojej tradycji. – Chcieliśmy z Donatanem zmienić wydźwięk słowa „wiejski”, które przecież nie musi się źle kojarzyć. „Wiejski” to także wesoły, pozytywny. Nie ukrywajmy, nie wszyscy jesteśmy miastowi. Przecież ze wsi wzięło się nasze dziedzictwo i kolorowa kultura – przekonywała mnie Cleo kilka lat temu, kiedy pytałem, czy ta muzyczna ucieczka na wieś ma paradoksalnie wydobyć polską piosenkę z europejskiego zaścianka. Wtedy wygrać się nie udało, ale rustykalna estetyka zapukała do piosenkowego mainstreamu.
Dwa lata przed występem Cleo i Donatana na Eurowizji Jarzębina – grupa ludowych śpiewaczek z Kocudzy Drugiej w woj. lubelskim – wysforowała się na pierwsze miejsce w konkursie na oficjalną piosenkę reprezentacji Polski podczas Euro 2012. „Koko Koko Euro Spoko” – lekka, skoczna przyśpiewka – nie trafiła jednak do kibicowskich serc. Została zapamiętana jako „obciachowa i przaśna”. Bardziej przekonującą wersją Jarzębiny okazała się Tulia – cztery dziewczyny ze Szczecina znalazły receptę, jak zanieść swoje piosenki pod strzechy: połączyły białe głosy z tradycyjnym instrumentarium i zaśpiewały polskie i zagraniczne przeboje, sięgając m.in. do repertuaru Maanamu czy Metalliki. Naszpikowany hitami debiutancki album w niecałe pół roku rozszedł w nakładzie ponad 30 tys. egz. i zdobył Fryderyka. Tyle że później zapanowała głucha cisza, którą Tulia próbuje teraz przerwać płytą z premierowym materiałem po trzech latach milczenia.
Długa nieobecność Tulii udowadnia, że rynek preferuje artystów spokrewnionych z popem, rockiem czy hip-hopem. Folk w radiowo-telewizyjnym wydaniu w zasadzie nie istnieje – miewa przebłyski, ale nie jest mu pisany długoterminowy sukces. Taki paradoks.
Śledzie w oranżadzie
Folk nie jest w polskiej muzyce zjawiskiem nowym. Pojęciem tym szafowano w dobie gierkowskiej propagandy, przypisując ludowe inklinacje bigbitowcom, takim jak Trubadurzy czy grupa No To Co, którzy udających folklor piosenek nie czerpali z dalekich etnograficznych wypraw – pisali je pod dyktando polityki kulturalnej. Pseudoludowość miała realizować hasło „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki”. Kiedy skończył się PRL, nostalgię za folklorem zastąpił entuzjazm do piosenki biesiadnej, chodnikowej i discopolowej. Ludowa tęsknota odżyła wraz z przyjazdem do Polski Gorana Bregovicia, który promował nad Wisłą skoczne, synkopowe melodie, oparte na chóralnych zaśpiewach i sekcji dętej. Przyśpiewki o Cyganach i Kozakach tak skutecznie trafiły w słowiański temperament Polaków, że pod koniec lat 90., na kanwie Bregoviciomanii, wyrosło wiele rodzimych kapel – folkowych w formie i popowych w treści (Golec uOrkiestra czy Brathanki), które chciały skorzystać na modzie.
Z dala od mainstreamu objawiali się wykonawcy, którzy odklejali folk od cepeliady. Grali muzykę improwizowaną, wieloetniczną, wręcz światową (Osjan), tudzież mocno osadzoną w tutejszych realiach na styku niedostatecznie obadanych kultur (łemkowski, huculski i bojkowski folklor Orkiestry Św. Mikołaja). Potem pojawiła się Kapela ze Wsi Warszawa, która nie chciała być strażniczką kanonu, a bazę – w postaci pieśni poznawanych od wioskowych muzykantów – poddawała twórczej nadbudowie, reinterpretując po swojemu dorobek mistrzów. Jej lider Maciej Szajkowski praktykował na studiach w miesięczniku „Nowa Wieś”, regularnie jeżdżąc po nauki do interioru. Wizyty u wiejskich wirtuozów z okolic Babiej Góry, Lipnicy Wielkiej, Przysuchy, Strykowic Górnych, Kłudna czy Zwolenia zapewniły background. To tymi pieśniami nasiąkła Kapela, która sięgając po inne skale muzyczne, bogatsze instrumentarium oraz nowe aranżacje, dorobiła się unikalnego brzmienia. Tak wiejski folk przeobraził się w miejski punk. I zaczął przyciągać słuchaczy.
– Spotykani przeze mnie gęślarze nie byli chłopami wyrwanymi ze stodoły czy ściągniętymi z traktora – zapewnia Szajkowski. – To muzycy z krwi i kości. Dlatego ich twórczość w naszym opracowaniu zaczęła się podobać na koncertach. Ale początkowo scena folkowa liczyła jakieś 70–100 osób twórców i odbiorców. A my przez pierwsze siedem lat zagraliśmy setki koncertów za same zwroty za podróż. Nawet dziś nie ma z tego wielkich pieniędzy, bo muzyka Kapeli nie próbuje być popularna.
Masowej publiczności pieśni ludowe kojarzyły się z centralnymi dożynkami, a niewidzialna dla polskiego przemysłu rozrywkowego Kapela trafiła na Zachód – popłynęły zaproszenia na koncerty i na festiwale. A każda kolejna płyta robiła większe wrażenie na zagranicznych krytykach niż lokalnych mediach. To efekt uniwersalnego języka muzycznego, w którym słychać echa minimalizmu Steve’a Reicha, fuzję folku z bluesem, funkiem czy soulem, motywy indiańskie i skandynawskie oraz mieszankę tego co polskie z tym co galicyjskie, indyjskie i perskie. Muzycy nie zawahali się nawet zremiksować całej tradycji, przebierając kanoniczne pieśni w hiphopowe spodnie z obniżonym krokiem albo przetwarzając polki i oberki na jamajskie duby.
– Wielkim hitem była wydana m.in. w Wielkiej Brytanii, Japonii, USA, Hiszpanii płyta „Wykorzenienie”. To również jedyny polski album folkowy nominowany do Grammy. Przełom nastąpił, kiedy dostaliśmy nagrodę od brytyjskiej stacji BBC 3. Nasza muzyka przestała być trywializowana, a my przetarliśmy szlaki innym wykonawcom tego nurtu – komentuje Szajkowski. Chociaż ma też zaprzysięgłych krytyków, którzy folkowych eksperymentatorów nazywają barbarzyńcami, ich nowoczesną muzykę „miksowaniem śledzi w oranżadzie”, a wyjazdy na wieś – „poklepywaniem dziadka po łysince”. Jednak akuszerką bratania popkultury z ludowością była TVP, która nakręciła wieloodcinkowy cykl dokumentalny „Szlakiem Kolberga”, a tak znani wykonawcy jak Hanna Banaszak, Anita Lipnicka czy Kamil Bednarek pobierali muzyczne korepetycje na Kujawach, u Kurpiów i w Beskidzie Śląskim.
Niech się uczy Brodka
Wokół Kapeli ze Wsi Warszawa zaczęło się gromadzić środowisko. – Myślę, że obecnie można mówić o czymś na kształt przebudzenia sceny folkowej – uważa Piotr Maślanka, szef niezależnej agencji wydawniczej Karrot Kommando wydającej muzykę z kręgu folku i reggae. – Przybywa zespołów, które penetrują Polskę w poszukiwaniu inspiracji i dawnych melodii. Jest to nasze, dosyć wyjątkowe, w związku z tym nadaje się na eksport. W tej muzyce jest mnóstwo emocji, zaskakujących brzmień, nieznanych instrumentów, nietypowych podziałów rytmicznych. Znacznie łatwiej zaciekawić tym zagranicznego słuchacza niż kolejnym zespołem popowym. To nie przypadek, że za granicą udaje się Kapeli ze Wsi Warszawa czy Kroke, a nieszczególnie wychodzą próby Myslovitz czy Brodki.
Przypadek Kroke jest ciekawy. Zanim grupa trafiła do dużej wytwórni i zaczęła kolekcjonować Złote Płyty, budowała pozycję rynkową przez 10 lat. – Kiedy z pierwszą płytą poszliśmy do ZAiKS-u, usłyszeliśmy, że aby ją wydać, musimy dostać zgodę od wszystkich autorów. Nawet tych nieżyjących… A za granicą nikt tego od nas nie wymagał. Dlatego tam nagrywaliśmy i tam też zrobiło się o nas głośniej – wyjaśnia Jerzy Bawoł, akordeonista Kroke.
Grupa regularnie wykonywała muzykę klezmerską na ulicach Krakowa, aż została zaproszona z ulicy do galerii Ariel, gdzie przesiadywali aktorzy i ekipa głośnej „Listy Schindlera”. Wśród nich żona Stevena Spielberga, Kate Capshaw, która namówiła męża, aby posłuchał Polaków na żywo. Znajomość z reżyserem zaowocowała koncertem Kroke podczas polskiej premiery filmu, a później zaproszeniem od Petera Gabriela na festiwal WOMAD czy współpracą przy soundtracku do filmu „Inland Empire” Davida Lyncha. Pełen sukces? Niezupełnie… W Polsce Kroke nadal smakuje tylko koneserom.
v, którym bliżej do Kapeli ze Wsi Warszawa, szukających dla siebie marginesu w mainstreamie niż – wzorem Eneja czy Brathanków – rozpychania się w radiowych ramówkach. Ludzie ze środowiska zastanawiają się, czy na pewno wypada mówić o istnieniu branży folkowej. – Polski show-biznes to ani żaden show, ani żaden biznes – odpowiada żartobliwie Maślanka. – Naszym artystom nie zależy na mainstreamie, im chodzi o sztukę. Muzyka, którą wydajemy, wymaga od słuchacza więcej wysiłku niż ta, którą grają najbardziej słuchane rozgłośnie. Nie wszyscy mają ochotę na taki wysiłek, a my nie mamy ambicji, aby ich do tego zmuszać.
Ale nie brakuje twórców, którzy wiążą się z dużym wydawcą, ocierają o telewizję w dobrym czasie antenowym, a mimo to zachowują wpływ na swoją twórczość. Tak jak zespół Tołhaje, których lider wynajmował domy na Bieszczadach i traf chciał, że jedno z domostw posłużyło jako plan zdjęciowy dla ekipy filmowej serialu „Wataha” (HBO). Producenci szukali bieszczadzkich artystów, a że Tołhaje byli na podorędziu, to ich folkowa muzyka z elementami jazzu i trip hopu posłużyła za ścieżkę dźwiękową do serialu. Na pamiątkę powstała płyta „Czereda”. – Dzięki tej współpracy ludzie o nas usłyszeli. Bo przecież zespoły folkowe rzadko kiedy trafiają do produkcji komercyjnej. Oto magia telewizji – wspomina ze śmiechem wokalistka Tołhajów Maria Jurczyszyn-Kulik.
Chłopcy Kontra Basia też zostawili ślad w telewizji, przewijając się przez popularny program „Must Be The Music. Tylko muzyka”, ale drogę wskazywała im raczej nagroda na festiwalu Nowa Tradycja. Wokalistka Basia Derlak studiowała religioznawstwo, odwiedzała repatriantki zza Bugu dla doskonalenia warsztatu, a ludowych piosenek uczyła się w dzieciństwie od babci oraz ojca chrzestnego. Debiutancką płytę Chłopcy z Basią nagrywali chałupniczo, dopiero później trafili do dużej wytwórni, ale profesjonalny kontrakt płytowy nie wymagał od zespołu uproszczenia muzyki. Te piosenki są tworzone według unikatowego klucza. Odwołują się do serbskiej obrzędowości, tradycji ukraińskiej oraz białoruskich rytuałów. Jedną z płyt – zatytułowaną „O” – muzycy w całości poświęcili ludowym baśniom, sięgając do wczesnochrześcijańskich apokryfów, eposu perskiego oraz polskich przyśpiewek. A najnowsze dzieło – „Mrówka Zombie” – to rozprawa ze współczesnymi mitami, gdzie strachy znane z telewizji sąsiadują z miejskimi legendami albo są wytworem bojaźliwych plotek na straganach. To zbliża tę muzykę do ludzi, dla których źródłem kodów kulturowych są media społecznościowe.
Z dużym wydawcą jest związana obecna na rynku od prawie 15 lat grupa Dagadana. Ten polsko-ukraiński projekt koncertował już na całym świecie – ma w dorobku udział na legendarnym festiwalu Glastonbury, a na półce z trofeami błyszczy Fryderyk za płytę „Maleńka”. Teraz wychodzi piąta studyjna płyta Dagadany – „Tobie” – przypominająca dawne znaczenie kolęd potraktowanych tutaj tanecznie, jazzowo i wielogłosowo. Gdyby zespół kalkulował, powinien promować kolędy na początku grudnia, a nie w środku wiosny. Ale przecież folk komercji się nie kłania. – Gdybyśmy zapytali większość Polaków, ile znają ludowych polskich pieśni i czy są w stanie je zaśpiewać, pewnie zanucą „Hej, sokoły!”. W związku z tym za środowiskiem folkowym nie stoją duże pieniądze, brakuje możliwości promocyjnych i zainteresowanie jest dużo mniejsze. Nasz zespół próbuje łączyć style muzyczne, nie umniejszając wpływów muzyki zachodniej oraz tradycyjnej. Chcemy zainteresować słuchacza czymś niepodrabialnym, czerpiąc z jazzu, muzyki pop i elektroniki – tłumaczy Mikołaj Pospieszalski, basista Dagadany, dla której przełomowym momentem było wydanie albumu „Meridian 68”. Płyta odbiła się szerokim echem w środowisku world music na całym świecie i trafiła na rynek niemiecki, chiński i japoński.
Na oficjalnej liście Związku Producentów Audio-Video 100 najlepiej sprzedających się polskich płyt w 2020 r. OLiS próżno jednak szukać tytułów z muzyką folkową – dominuje rap, względnie pop. Muzyka ludowa jest więc skazana na sklepowy niebyt. Pisała o tym w „Raporcie o stanie muzyki polskiej” już w 2011 r. Maria Baliszewska, dowodząc, że niskie nakłady firm fonograficznych z dziedziny muzyki tradycyjnej i folkowej to efekt słabo rozreklamowanych i bardzo rozproszonych wydawców, którym trudno przedostać się na półki w Empiku albo do streamingu w Spotify. Zwykle nakłady są śladowe, w okolicach od 500 do 2 tys. sztuk, a w porywach do 3 tys. Kto to kupuje? Garstka pasjonatów, która raczej nie streamuje ulubionych playlist w telefonie.
Karrot Kommando też nie osiąga niebotycznych nakładów. Piotr Maślanka zadowala się nakładem na poziomie 2–5 tys. sztuk, czasem dorzuca 500 kolekcjonerskich winyli. Reszta to steaming. Karrot unika pośredników – sprzedaje muzykę z rąk do rąk, dzięki czemu klienci tworzą wspólnotę słuchaczy, którzy wolą świadomie wspierać i wydawnictwo, i ulubionego wykonawcę. – Słuchalność na platformach streamingowych wskazuje na kilkadziesiąt tysięcy odbiorców – szacuje Maślanka. – Poza wydawaniem płyt organizujemy naszym artystom koncerty. I dopiero kombinacja obu źródeł przychodu jest w stanie zapewnić sensowne zarobki muzykom. Wielu z nich żyje wyłącznie z grania, ale z reguły muszą prowadzić jeszcze kilka projektów plus często wykonywać dodatkową pracę muzyczną na zamówienie.
Oczywiście i na folkowym rynku zdarzały się pojedyncze celne strzały sprzedażowe. Takie jak płyta „OjDADAna” Grzegorz z Ciechowa, która w połowie lat 90. się rozeszła w nakładzie 30 tys. egzemplarzy. Ale po pierwsze – to było przed erą YouTube’a i darmowej muzyki w sieci; po drugie – tradycyjny folk został tu doprawiony rockiem i techno; po trzecie – za całą produkcją stał Grzegorz Ciechowski; a po czwarte – promocji płyty towarzyszył film Jana Jakuba Kolskiego o tym samym tytule. Mniej więcej w tym samym czasie ukazał się też album „Luksus” Szwagierkolaski z piosenkami warszawskiego barda Stanisława Grzesiuka. To też był folk, tyle że miejski, zawadiacki, knajpiany, trochę na modłę reggae i ska, aby uwspółcześnić gwarowe melodeklamacje na przepite głosy do wtóru bandżoli. Ludziom się spodobało. Sprzedano ćwierć miliona kopii, a zespół otrzymał Fryderyka.
– Grzesiuk swoją chropowatością przypominał wczesnego Boba Dylana. Wybraliśmy utwory, w których jest mowa o kobietach, ludziach z marginesu i bandyckiej prawdzie. Klip do „Komu dzwonią” kręcony z lokalnymi kolesiami na Pradze pozwalał poczuć namiastkę tamtej Warszawy. Wszystko na planie było prawdziwe: statyści, wódka i emocje – tak sukces Szwagierkolaski tłumaczy po latach frontman projektu i wokalista Muniek Staszczyk.
Swoje poznajcie
Absolutnym hitem na rynku folk okazała się wydana w 1999 r. wspólna płyta Kayah i bośniackiego kompozytora Gorana Bregovicia. Album „Kayah i Bregović”, z takimi przebojami jak „Śpij, kochanie, śpij” czy „Prawy do lewego”, rozszedł się w nakładzie ponad 700 tys. egzemplarzy i zdobył status Diamentowej Płyty, choć wydawca BMG ostrożnie szacował sprzedaż na poziomie 60 tys. sztuk. Nikt nie przypuszczał, że cała Polska pokocha polsko -bałkański miszmasz folku z popem. Sukces udało się powtórzyć dwa lata później z udziałem Bregovicia i Krzysztofa Krawczyka (hitem była piosenka „Mój przyjacielu” z albumu „Daj mi drugie życie”). Skąd ten fenomen? Profesor Mariusz Czubaj, kulturoznawca z Uniwersytetu SWPS, wylicza przymioty takiego folku. Po pierwsze – jest biesiadny, nieszczególnie wymaga refleksji, więc nie budzi kontrowersji. Po drugie – jest egzotyczny, nie nasz, ale ta „nienaszość” jest też trochę nasza, bo rozbudza mocarstwowy sentymentalizm Rzeczpospolitej (weźmy pieśń o Ukrainie i sokołach). Po trzecie – bezpieczny estetycznie. Dziwaczne produkcje Kapeli Ze Wsi Warszawa, która muzykę wygrywaną na suce biłgorajskiej poddaje dubowym aranżacjom, są dla większości ciężkostrawne. To, że chętniej podrywamy się na parkiet, gdy słyszymy bałkańskiego „Kałasznikowa” czy wzdychające za Ukrainą „Hej, sokoły!”, też ma swoje wytłumaczenie. Rodzimy folk wypomina nam chłopskie korzenie, których się wstydzimy.
To, że chętniej podrywamy się na parkiet, gdy słyszymy bałkańskiego „Kałasznikowa” czy wzdychające za Ukrainą „Hej, sokoły!”, ma swoje wytłumaczenie. Rodzimy folk wypomina nam chłopskie korzenie, których się wstydzimy
– Tak zwany awans społeczny w czasach PRL nie był czymś, czym się szczycili ci, którzy go doświadczali. Utwierdzane było w nich poczucie wstydu i upokorzenia, w symbolicznych wymiarach zresztą dziedziczone. Mamy niewątpliwe przekonanie o arystokratyczności zarówno naszej kultury w wymiarze symbolicznym, jak i wyobrażonej tożsamości. I ta wyobraźnia podpowiada nam, że my z chłopstwem i gnojówką nie mamy historycznych związków. Ten mechanizm wypierania i wymazywania nie jest zresztą tylko naszą specjalnością – uspokaja prof. Czubaj.
Skoro tak, łatwiej zrozumieć, dlaczego słabość do obcych kulturowo ludowych przyśpiewek nie przenosi się na muzykantów z Woli Koryckiej, okolic Kołbiel czy spod Maciejowic, których na albumie „Re:akcja mazowiecka” przypomniała Kapela ze Wsi Warszawa. Zdaniem Szajkowskiego Bregović celowo skomercjalizował bałkańską tradycję, a Kapela nie chce w taki sposób pasożytować na tradycji. – Goran stworzył własne przedsiębiorstwo rozrywkowe, przyoblekając tradycyjne pieśni w popowe hity. Przerobił kody kulturowe na doraźne mody. Takie same płyty z lokalnymi gwiazdami nagrał w Grecji i Turcji. Wedle sprawdzonej sztancy zmultiplikował swój produkt na kilka rynków. Z drugiej strony pieśni w stylu „Śpij, kochanie, śpij” są echem nostalgii za dawną Jugosławią, tyglem pokojowo koegzystujących nacji, których muzyka ma swe źródła m.in. w austrowęgierskich orkiestrach dętych. A sentymentalizm połączony z potęgą orkiestry dętej zawsze daje piorunujący efekt – mówi lider Kapeli.
Co więc czeka polski folk? Main stream mu nie grozi, ale przypływ słuchaczy, choćby wąskim strumieniem, powinien postępować. – Przez całe lata 90. rynek muzyczny był nasycony popkulturą, która czerpała pełnymi garściami z kultury Zachodu. Polacy nie myśleli o poszukiwaniu własnej muzycznej tożsamości. Teraz, dzięki dostępowi do internetu, pojawia się coraz więcej możliwości docierania z kulturą tradycyjną do szerszego grona odbiorców. Ludzie szukają korzeni, chcą być dumni ze swojego pochodzenia – uważa Mikołaj Pospieszalski. A tej wiedzy nie da się zaczerpnąć z popowego radia.