To, co okazuje się przebojem, często jest dla mnie najmniej atrakcyjną piosenką na płycie
To, co okazuje się przebojem, często jest dla mnie najmniej atrakcyjną piosenką na płycie
Z Andrzejem Smolikiem rozmawia Konrad Wojciechowski
Czy mówi ci coś termin „zakazane piosenki”?
Kojarzy mi się z piosenkami w czasach okupacji. O to chodzi?
Miałem raczej na myśli piosenki jarocińskie i twój młodzieńczy wybryk, kiedy pojechałeś na festiwal w czasie praktyk studenckich i wyrzucono cię z uczelni…
Faktycznie, tak było. Odbywały się jakieś nudne praktyki portowe na Akademii Morskiej w Szczecinie. Traf chciał, że dziekan przyjechał z wizytacją, a mnie akurat nie było na miejscu. Koledzy z uczelni próbowali mnie namierzyć i powiadomić, ale bezskutecznie. Pewnie gdyby były telefony komórkowe, to wróciłbym i ocalił skórę. A tak dostałem wilczy bilet.
Warto było więc jechać do Jarocina i ryzykować studencką przygodę?
Gdy dzisiaj na to patrzę, nie warto, ponieważ mój zespół Upside Down niczego w Jarocinie nie ugrał, nie zdobyliśmy żadnej nagrody. A mieliśmy fajny, awangardowy projekt: otwarty w formie i treści, trochę w stylu Velvet Underground, nawet tancerze wskakiwali na scenę i robili performance. Kłopot w tym, że śpiewaliśmy po angielsku, a na dodatek organizatorzy festiwalu kazali nam występować z samego rana na małej scenie. Wyszliśmy i obudziliśmy punkowców, którzy odsypiali na ławkach nocną balangę. Po zagraniu dwóch piosenek musieliśmy się ewakuować – w naszą stronę poleciały butelki. Trzeba było uważać, żeby nie dostać w głowę.
Czego tam szukałeś? Przecież nie grasz muzyki, która by wzruszała punków.
Większość jarocińskich zespołów rzeczywiście mnie nie kręciła, ale czekałem na występy Armii, Apteki i Izraela. To były ciekawe zjawiska na polskiej scenie muzycznej. Jarocin w sumie zaważył na mojej dalszej karierze, bo jak zostałem usunięty z uczelni, wróciłem do Świnoujścia, do rodzinnego domu i rozmyślałem, co będę robił dalej z moim życiem. Był pomysł, aby odczekać rok, napisać podanie, pokajać się i może wrócić na studia. Siedziałem w fotelu i rozmyślałem, kiedy zadzwoniła z Warszawy Monika Gawlińska z zaproszeniem na przesłuchanie do Wilków. Gdybym nie był wtedy w domu, tylko na uczelni, pewnie ta wiadomość by do mnie nie dotarła, a na przesłuchania pojechałby ktoś inny.
Słyszałem, że zapowiadałeś się raczej jako dobry filmowiec.
Dorabiałem jako kamerzysta na weselach.
Większość muzyków zaczynała raczej od grania na weselach i potańcówkach.
Mój kolega był fotografem, miał swój zakład. A ja jako jeden z niewielu w Świnoujściu miałem dużą kamerę wideo, którą tata przywiózł z zagranicy. Bardzo lubiłem filmować, montować zdjęcia i podkładać muzykę pod gotowy obraz. Kolega powiedział, że dostaje zlecenia fotograficzne, ale nie ma dobrego sprzętu. Zostałem więc operatorem, a kasą dzieliliśmy się po połowie. Z jednej fuchy weselnej zarabiałem 15 dol. Wtedy to było mnóstwo pieniędzy. Nakręciłem dwa wesela i mogłem sobie kupić płytę kompaktową w Peweksie.
Nie kupowałeś od marynarzy, którzy zawijali do świnoujskiego portu?
Wiesz, nie przesadzałbym z tą tezą, że my nad morzem mieliśmy łatwiejszy dostęp do muzyki. Mity, nic więcej. Dla mojego pokolenia głównym źródłem wiedzy o piosenkach była Trójka. Świnoujście miało tę przewagę, że organizowało FAMĘ. Przyjeżdżało mnóstwo ciekawych kapel. Artyści zostawali w mieście przez miesiąc i dłużej. Mieli fajne instrumenty, byli fajnie ubrani. Podglądaliśmy ich, czasami chodziliśmy na piwo, pogadać. Człowiek żył tym festiwalem przez cały rok.
To był twój muzyczny uniwersytet?
Więcej zawdzięczam ojcu, który przez wiele lat pracował w Ameryce Południowej. Pół roku go nie było w domu, potem wracał na pół roku i przywoził sporo płyt. Dużo muzyki popularnej, ale też latynoskiej czy etnicznej oraz składanek z muzyką filmową, w tym takie perełki jak Lalo Schifrin, Ennio Morricone czy Michel Legrand. Kumple nie mieli takich skarbów w płytotece. Mogłem zaszpanować.
Kiedy przeszedłeś na zawodowstwo?
To nastąpiło wraz z angażem do Wilków. Wcześniej tułałem się po różnych zespołach, ale to ani nie miało związku z żadnymi pieniędzmi, ani nie rokowało na przyszłość. Transfer do Wilków to była duża nobilitacja. Zespół był wtedy wielkim odkryciem, a Robert Gawliński cieszył się taką popularnością jak dziś Dawid Podsiadło.
A kiedy branie w show-biznesie zaczął mieć Andrzej Smolik? Jak zacząłeś komponować dla Katarzyny Nosowskiej?
Na jej pierwszej solowej płycie „Puk.puk” rzeczywiście pojawiły się moje pierwsze numery. Takie, które zobaczył świat. Piotrek Banach poprosił, żebym zrobił ze dwa, trzy utwory. Bardzo się tego bałem. Wiesz, wtedy technologia nie pozwalała na produkowanie muzyki w dzisiejszym rozumieniu, nie było narzędzi. Na szczęście tata kupił mi akurat nagrywarkę – już nie kasety magnetofonowe, tylko z twardym dyskiem. Można było nagrać 12 min muzyki na osiem śladów. O komputerze nikt jeszcze nie marzył.
Czyli zanim zostałeś uznanym producentem muzycznym, byłeś zbieraczem instrumentów?
Zawsze miałem totalny odjazd na takie zabawki, głównie na klawisze. Jeździłem z rodzicami do Warszawy, był taki sklep na ul. Kruczej, gdzie za dewizy kupowało się sprzęt muzyczny. Było tam wszystko. Do tamtej pory instrumenty Mooga, Rolanda czy Oberheima widziałem co najwyżej na Jazz Jamboree lub na teledyskach Kombi. Od patrzenia na wystawę sklepową pękało mi serce. Nawet nie marzyłem, żeby mieć taki sprzęt, ale chociaż dotknąć, sprawdzić, jak działa, bo ceny były horrendalne. Ojciec kupił mi najtańszy profesjonalny syntezator Casio i tak się zaczęło. Gdy przeniosłem się na studia do Szczecina, pojawiło się sporo instrumentów z drugiej ręki. Ludzie wstawiali do komisów różne analogowe wynalazki, bo nastała moda na cyfrowe urządzenia. Tak kupiłem dwa pianina Rhodes czy analogowy syntezator Korga za jakieś śmieszne pieniądze.
Tak trudno było zdobyć porządny instrument, a teraz grasz prawie na wszystkim…
Jest mnóstwo instrumentów, których nie opanowałem. Nie jestem wirtuozem, raczej samoukiem, który chodzi własnymi ścieżkami. Gdyby ktoś chciał mnie wynająć do programu telewizyjnego i przymusił do nauki w ciągu dwóch dni całego materiału muzycznego, który mi nie leży, pewnie nic by z tego nie wyszło. Staram się pracować intuicyjnie, szukać własnego języka i zanurzać w rzeczach, które mnie interesują.
Słyszałem o tobie taką opinię: „pan od ubierania muzyki”. To komplement?
Chyba wiele o mnie mówi. Powtarzam: nigdy nie miałem wirtuozerskich zapędów. Jestem raczej kolorystą. W mojej pracy chodzi o to, aby namalować pejzaż i jak najzgrabniej dobrać interesujące barwy.
I co, przychodzi artysta do Smolika i mówi: „Namaluj mi pejzaż, ale taki, żeby wszyscy chcieli go kupić”? Jest jakaś recepta na przebój?
Pewnie jakaś jest, tylko nie zawsze działa.
W co zatem ubierasz piosenkę, aby się ludziom podobała?
Ja w ogóle nie czuję przebojów. Często przebój jest dla mnie najmniej atrakcyjną piosenką na płycie. Dlatego od wielu lat już nie wyrokuję i nie wypowiadam się, co jest lepszym numerem, a co gorszym. Tyle razy się pomyliłem, że już nie próbuję obstawiać. To ludzie decydują, a nie muzycy.
Przychodzi mi do głowy jedna twoja nietrafiona opinia. Pamiętasz, o której piosence powiedziałeś, że to „lekka żenada”, a ona stała się później hitem?
Pewnie chodzi o „Baśkę”? Ja tej piosenki po prostu nie lubię. Nigdy mi się nie podobała – jako jeden z niewielu kawałków Roberta, który ma na koncie wiele świetnych numerów. Jak Robert zagrał mi „Baśkę” u siebie w domu, chciałem zrezygnować. To kompletnie nie mój świat. Ale co się później stało? Zaczęliśmy grać setki koncertów dla tysięcy ludzi, bo „Baśka” tak zaskoczyła. Kto by się spodziewał…
Ludzie z branży, zapraszając Smolika do współpracy, nie mają przesadnych oczekiwań?
Różni ludzie oczekują różnych rzeczy. Ale nie zgłaszają się po przebój radiowy, jeśli to masz na myśli. Moje piosenki w zasadzie nie radzą sobie wybitnie na listach przebojów komercyjnych stacji radiowych. Raczej stawiam na klimat, zgrabną, fajnie brzmiącą szczerą rzecz.
Zaraz, zaraz, przecież „Close Your Eyes” czy „50 tysięcy 881”, które skomponowałeś, były notowane na pierwszym miejscu Trójki, której słuchałeś jako małolat.
Niby tak, ale dziś już myślę o muzyce w inny sposób. Nie interesuje mnie określone brzmienie, styl, estetyka. Staram się zostawiać za sobą otwarte drzwi i płynąć tam, gdzie poniesie mnie intuicja; bez żadnych założeń. Są piosenki, które zrobiłbym lepiej i wyłącznie mój brak doświadczenia spowodował, że czegoś im brakuje. A są takie, których nie zdołałbym poprawić.
Czytam komentarze na YouTubie pod numerem „T. Time”, ludzie piszą: „Gdyby Smolik urodził się w Ameryce, pewnie zrobiłby wielką karierę”. Czyli źle cię nie oceniają.
Ale jaką karierę? Tam jest mnóstwo muzyków, ogromna konkurencja, niełatwo jest się przebić. Co do „T. Time”, to kawałek, który faktycznie ma zgrabną zwrotkę, zgrabny refren, melodykę i konstrukcję lekkiej, przyjaznej, łatwej do zapamiętania, ale niebanalnej piosenki. Być może poradziłby sobie przy dobrych wiatrach na Zachodzie, bo operuje uniwersalnym językiem, który jest zrozumiały chyba pod każdą szerokością geograficzną. Ale czy to by zaskoczyło? Trudno wyrokować.
Bierzesz wszystkie zlecenia, jak leci, czy często odmawiasz?
Są rzeczy, których nie czuję, nie podobają mi się albo są niezgodne z moimi standardami pracy. I wtedy rezygnuję. A niektóre robię, bo jestem bardzo ciekaw, dokąd mnie zaprowadzą. Słucham muzyki i już wiem, czy chcę w niej być, czy mnie pociąga, czy to tylko strata czasu.
Dlaczego nic nie wyszło z twojej współpracy z Cool Kids Of Death przy nagraniu ich najsłynniejszej piosenki „Butelki z benzyną i kamienie”?
Okazało się, że moja rola byłaby destrukcyjna. Bardziej mogłem zaszkodzić niż pomóc. I wiesz co, moja nieobecność wyszła tej piosence tylko na dobre.
A co cię pchnęło do współpracy z Krzysztofem Krawczykiem? Bo to chyba zupełnie nie twoja bajka?
Niezupełnie nie moja. Decydując się na współpracę z Krzysztofem, nie miałem żadnych oczekiwań. Robiliśmy rzeczy stosunkowo nowe, jak na rynkowe realia. Zachwycił mnie jego głos. Mam chyba dar do pracy z wokalistami, bo potrafię wydobyć z piosenkarzy coś ciekawego. Wielu producentów niechętnie nagrywa same wokale – to ich nudzi, traktują tę robotę jako zło konieczne, wolą się skupić na instrumentach i produkcji. A mnie najbardziej interesuje ludzki głos. Bo zazwyczaj muzyka niesie nie mniej emocji niż właśnie głos. I nawet najzgrabniejsza forma ze słabym wokalem nie zadziała.
Ale Krawczyk był muzycznym dinozaurem, człowiekiem z innej epoki. To ci nie przeszkadzało?
Kompletnie nie. Dla mnie był ikoną z przeszłości, rodzajem wzorca, standardu, który zawsze występował w radiu, telewizji, na płytach. No i musiałem zmierzyć się z legendą. To w zasadzie nie była ciężka robota, tylko swobodna, szczera zabawa. I ludziom się spodobało. Kiedy z kolei pracowałem z Marylą Rodowicz, łudziłem się, że będzie podobnie, ale się przeliczyłem. Ona też jest ikoną, zaśpiewała mnóstwo ważnych dla Polaków piosenek, jej głos zna każdy, wrosła w popkulturę. Mieliśmy iść tą samą drogą co z Krawczykiem. Cofnąć się w czasie. Chciałem zrobić z nią folkowe piosenki na dylanowską modłę. Ale nie wyszło. Nie było aż takiego sukcesu. Wchodziłem do studia z pewnymi założeniami i to był błąd.
A może Maryla sięgnęła po Smolika, bo chciała się odmłodzić, być bardziej nowoczesna?
Pewnie tak. To kwestia wieku i percepcji. Młodzi ludzie mają inne oczekiwania i zapewne moja muzyka nie wydaje im się ani modna, ani na czasie. Starsi z kolei myślą, że cały czas jestem młody i nowoczesny. Istotny jest punkt widzenia – czy patrzysz z podnóża góry, czy z jej szczytu. A ja stoję gdzieś pośrodku. Skłaniam się jednak muzycznie ku klasyce, więc to chyba nie elektryzuje młodych.
Teraz świętujesz jubileusz i wydajesz album zbierający swoje najważniejsze dokonania. Nie za wcześnie na testament?
Żaden testament. Raczej pretekst, bo 20 lat temu rozpocząłem solową działalność, wyszła moja pierwsza płyta autorska. Chciałem teraz ten okres podsumować, trochę się rozliczyć z tamtej działalności i dać ludziom na pamiątkę swoje najlepsze kawałki.
Masz jeszcze coś do zrobienia w muzyce?
Pielęgnuję w sobie mnóstwo wyzwań. Interesuje mnie czysta elektronika, ale też muzyka symfoniczna, orkiestrowa, filmowa. Przez wiele lat zaklinałem rzeczywistość, powtarzając w wywiadach, że chętnie zrobiłbym muzykę do filmu, bo film jest dużo bardziej abstrakcyjną formą niż piosenka. I teraz to się dzieje, bo od kilku lat dostaję takie propozycje. W tym roku będzie premiera komedii gangsterskiej „Najmro”, do której stworzyłem ścieżkę dźwiękową.
Jesteś dzieckiem szczęścia? Wszystko ci się udało?
Jeden sukces jest zawsze okupiony kilkoma porażkami, mnóstwem wyrzeczeń, wątpliwości. Tego nie widać, ale tak jest. To nie tak, że wszystko, czego się dotknę, zawsze się udaje. Często nic nie wychodzi, a człowiek rozbija się o rzeczywistość.
Jakieś przykłady?
Przez całą pandemię pracowałem nad płytą dla pewnej interesującej wokalistki. Zrobiliśmy mnóstwo materiału, który uważam za świetny i jestem z niego naprawdę dumny. Ale pewnego dnia artystka zadzwoniła i powiedziała, że jednak nie będzie tego dalej robić. I zostałem z sześcioma nagranymi piosenkami. Takie rzeczy też się dzieją. Pewnie powstały płyty, o których istnieniu nigdy się nie dowiemy.
Z tego wniosek, że i tobie zdarza się pisywać do szuflady.
Na to wychodzi. Ale może coś z tego kiedyś jeszcze będzie. Może te piosenki opuszczą szufladę i nie pójdą na zmarnowanie, kto wie. ©℗
Nigdy nie miałem wirtuozerskich zapędów. W mojej pracy chodzi o to, aby namalować pejzaż i jak najzgrabniej dobrać interesujące barwy
Reklama
Reklama