Odwoływanie się do kwestii obyczajowych nie zawsze pomaga prawicy, a szkodzi centrum. Niekiedy najbardziej progresywne rozwiązania wprowadzają ci, którzy w oczach społeczeństwa uchodzą za wyjątkowo umiarkowanych
Odwoływanie się do kwestii obyczajowych nie zawsze pomaga prawicy, a szkodzi centrum. Niekiedy najbardziej progresywne rozwiązania wprowadzają ci, którzy w oczach społeczeństwa uchodzą za wyjątkowo umiarkowanych
25 lutego 2021 r. w Orlando na Florydzie wystartował CPAC (Conservative Political Action Conference), bodaj najważniejszy w roku zjazd amerykańskich konserwatystów. To tam pojawiają się polityczni weterani i wschodzące gwiazdy, by o sobie przypomnieć i przetestować nowe pomysły. Przez trzy dni przemawiali kongresmani, senatorowie, gubernatorzy. Głos po raz pierwszy od przegranych wyborów zabrał też Donald Trump.
Sytuacja dla amerykańskiej prawicy była niewesoła. Niespełna cztery miesiące wcześniej Partia Republikańska przegrała wybory prezydenckie i nie odzyskała większości w Izbie Reprezentantów. Na początku stycznia okazało się, że straci też większość w Senacie. Co oznaczało, że demokraci mają swojego człowieka w Białym Domu i większość w Kongresie. Mniej więcej w tym samym czasie tłum zwolenników Donalda Trumpa wdarł się na Kapitol, domagając się unieważnienia wyników wyborów prezydenckich. Trwała pandemia, szczepienia dopiero startowały, średnia dzienna liczba zgonów wciąż przekraczała 2 tys. osób, a łączna ofiar pandemii w USA przebiła pół miliona. Nowy prezydent Joe Biden obiecał szybkie uchwalenie pakietu stymulacyjnego dla gospodarki wartego 1,9 bln dol. Twórcy CPAC zdawali się tego wszystkiego nie dostrzegać. „America Uncancelled” – pod takim hasłem zorganizowali swoją konferencję.
Co to znaczy? To nawiązanie do fenomenu „cancel culture”, czyli „kultury wykluczania” – nowego straszaka amerykańskiej prawicy. Przestrzega ona swoich zwolenników, że jeśli nie będą walczyć, lewica i liberałowie zmienią kraj nie do poznania, a ich samych wyrzucą poza nawias. Znikną tradycyjne wartości rodzinne i religijne. Zagrożone będą indywidualne swobody z wolnością słowa i prawem do noszenia broni na czele.
Gdy w marcu Kongres głosami demokratów przegłosował niemal 2-bilionowy pakiet stymulacyjny (dla porównania cały budżet Polski na 2021 r. przewiduje wydatki nieco przekraczające 100 mld dol.), większe zainteresowanie prawicy niż ratowanie gospodarki budziło… wstrzymanie druku kilku spośród kilkudziesięciu książek popularnego autora dla dzieci Dr. Seussa, autora m.in. „Kota Prota” czy „Grincha”. Decyzję tę podjęła założona przez żonę pisarza firma, mająca prawa autorskie do dzieł, m.in. ze względu na obecne w nich stereotypy rasowe. Dla prawicy był to kolejny przejaw terroru poprawności politycznej i ataku na amerykańską kulturę.
Skąd my to znamy?
Te opowieści mogą brzmieć znajomo dla polskiego czytelnika. Podobne lęki próbuje wzbudzać w ludziach także nasza prawica. Weźmy narodowców, którzy podczas marszu niepodległości maszerowali przez Warszawę z hasłami „Chcemy Boga” (tak jakby ktoś chciał i mógł im go odebrać). Albo Jarosława Kaczyńskiego wzywającego do obrony kościołów (choć nikt ich nie szturmuje) i przekonującego, że dla katolicyzmu nie ma w Polsce alternatywy.
Wiele ugrupowań centrowych stara się jak może ignorować spory obyczajowe. Do historii przeszły słowa Alastaira Campbella, rzecznika i szefa kampanii brytyjskiego premiera Tony’ego Blaira. Kiedy jego szefa zapytano o kwestie wiary, doradca szybko się wtrącił, mówiąc: „W Bogu nie robimy” („We don’t do God”)
Z programu PiS, niezliczonych wypowiedzi prawicowych polityków oraz artykułów prorządowej prasy dowiadujemy się, że grozi nam najazd obcych ideologii, które próbują wykorzenić polską tożsamość, kulturę, tradycję. Pojęcie płci kulturowej (gender), prawa osób LGBT, konwencje antyprzemocowe, a nawet walka z pedofilią w Kościele są przedstawiane jako elementy krucjaty zagranicznych ośrodków, które chcą nas pozbawić polskości.
Skłonność części prawicy do ogłaszania, że każda zmiana norm kulturowych pociągnie za sobą apokalipsę, jest nie tylko powszechna, ale i ponadczasowa. W Stanach Zjednoczonych identycznie broniono się w latach 50. i 60. przed ruchem na rzecz praw dla czarnoskórych Amerykanów, a później przed ruchem na rzecz równouprawnienia kobiet, czy praw gejów i lesbijek z prawem do małżeństwa włącznie. Dlaczego prawica spod znaku Partii Republikańskiej tak chętnie korzysta z kulturowych lęków? Powodów jest kilka.
Po pierwsze, analitycy amerykańskiej polityki mawiają, że o ile sprawy ekonomiczne jednoczą demokratów, a dzielą republikanów, to w przypadku spraw kulturowych jest odwrotnie – dzielą demokratów, a jednoczą republikanów. Tak jest i obecnie. Plan ratunkowy Bidena dla gospodarki w przededniu uchwalenia cieszył się poparciem około 75 proc. ankietowanych, a wśród wyborców prawicowych odsetek zwolenników sięgał 60 proc. Trudno prowadzić kampanię przeciwko rozwiązaniom, które popiera niemal 2/3 twoich wyborców. Lepiej odwrócić uwagę ludzi.
Po drugie, odwrócenie uwagi pozwala zamaskować własne braki programowe, a niekiedy przykryć te propozycje, które nie budzą entuzjazmu we własnym elektoracie. W książce „Let them eat tweets” (Niech jedzą tweety) politolodzy Paul Pierson i Jacob Hacker zastanawiają się, jak to możliwe, że Partia Republikańska ma na sztandarach niepopularne postulaty, a mimo to nie traci wyborców. Wzmocnienie kontroli dostępu do broni? Mniej więcej 85–90 proc. Amerykanów jest „za”, ale członkowie partii głosują „przeciw”. Wzrost podatków dla dużych korporacji i najbogatszych Amerykanów? To samo – zdecydowana większość obywateli popiera ten postulat, partia mówi „nie”. Program dostępu do opieki zdrowotnej znany jako Obamacare? Identycznie.
Zdaniem Piersona i Hackera tajemnicą sukcesu konserwatystów jest właśnie ucieczka w retorykę wojny kulturowej. Nie tylko odwraca ona uwagę, ale też uodparnia kontrowersyjne kwestie na krytykę. Dzięki takiemu zabiegowi nawet system podatkowy przestaje być tylko kwestią polityki gospodarczej czy sprawiedliwości społecznej, a staje się sprawą tożsamościową. Z tej perspektywy wysokie podatki dla najbogatszych lub korporacji nie są niesprawiedliwe czy nieracjonalne. One są nieamerykańskie, a więc poza dyskusją.
Po trzecie, strach przed zmianą kulturową jednoczy konserwatywnych wyborców, ale także ich mobilizuje. Mimo że prawica próbuje przekonać swoich wyborców do dwóch sprzecznych poglądów jednocześnie. Z jednej strony ogłasza, że kwestie obyczajowe to niepoważne fanaberie tych, którzy nie chcą lub nie potrafią zająć się sprawami naprawdę istotnymi. Z drugiej ostrzega, że te rzekome kaprysy stanowią fundamentalne zagrożenie dla narodowej tożsamości.
Po czwarte, strasząc tym, co nowe, konserwatyści mogą jednocześnie tworzyć obraz wyidealizowanej przeszłości. Obiecywać, że jeśli tylko uda się zatrzymać przemiany, wrócimy do czasów, gdy społeczeństwo funkcjonowało zgodnie, a życie było prostsze i lepsze. Kłopot w tym, że ta przeszłość jest jedynie produktem wyobraźni, a czasy idealnego spokoju nigdy nie istniały, bo cała historia ludzkości to historia prób emancypacji poszczególnych grup społecznych.
Czy iść w obyczajówkę?
Wiedząc to wszystko, wiele ugrupowań centrowych stara się jak może ignorować spory obyczajowe. Do historii przeszły słowa Alastaira Campbella, rzecznika i szefa kampanii brytyjskiego premiera Tony’ego Blaira. Kiedy jego szefa zapytano o kwestie wiary, doradca szybko się wtrącił, mówiąc: „W Bogu nie robimy” („We don’t do God”).
Kłopot w tym, że tego rodzaju sporów nie da się unikać w nieskończoność. Jeśli bowiem spojrzeć na wojny kulturowe z perspektywy walki politycznej, to okazuje się, że – wbrew powtarzanym niekiedy tezom – nie są to żadne tematy zastępcze, zasłony dymne czy niepoważne wrzutki. To niezbywalny element polityki.
Co więcej, spory tożsamościowe niekoniecznie muszą odstraszać centrowych wyborców. Wiele zależy od tego, jakim cieszą się poparciem. W życiu społeczeństwa często przychodzi taki moment, że sprawy niegdyś uznawane za kontrowersyjne stają się zdroworozsądkowe i z transparentów radykalnych aktywistów trafiają do programów partii głównego nurtu.
Jeszcze kilkanaście lat temu walka ze zmianami klimatycznymi i postulat transformacji energetycznej były uznawane za dziwactwo ekologów, w USA nazywanych pogardliwie „obściskiwaczami drzew”. Dziś prezydent Biden i jego ekipa planują kolejny pakiet inwestycyjny wart biliony dolarów, który ma przestawić amerykańską gospodarkę na zielone tory. Także w Polsce z zamykaniem kopalń pogodziła się już chyba większość zainteresowanych. Dla polityka ważny jest moment uchwycenia tej przemiany – odpowiednio wcześnie, aby wyborcy docenili jego odwagę i odpowiednio późno, by nie wyjść na radykała. Zwykle jest jednak tak, że politycy głównego nurtu okazują się bardziej konserwatywni od swoich elektoratów.
Równie istotne jest to, kto i jak o przemianach kulturowych mówi. Joe Biden powołał najbardziej zróżnicowaną administrację w historii – pierwsza kobieta wiceprezydentka i to w dodatku na poły karaibskiego i hinduskiego pochodzenia; pierwszy zadeklarowany gej i pierwsza rdzenna Amerykanka w rządzie; pierwsza osoba transpłciowa na stanowisku federalnym zatwierdzanym przez Senat; pierwszy czarnoskóry sekretarz obrony itd. Jednocześnie prezydent wprowadza albo zapowiada przełomowe zmiany – podwyżki podatków dla firm i bogatych Amerykanów, reformę systemu wyborczego ułatwiającą głosowanie mniejszościom i biednym, lepszą kontrolę dostępu do broni, powszechny dostęp do przedszkoli, a może i urlopy rodzicielskie (których w USA nie ma).
Nie wszystkie postulaty dotyczą spraw kulturowych, jednak wszystkie byłyby uznane za rewolucyjne, gdyby prezydentem był, powiedzmy, Bernie Sanders czy Barack Obama. Ale do 78-letniego Bidena wizerunek radykała na razie jakoś się nie przykleja. Także dlatego, że wiele z obiecanych reform sprzedaje językiem akceptowalnym dla prawicy. Potężne inwestycje infrastrukturalne to nie zbędne wydatki, lecz element rywalizacji z Chinami o globalną dominację. Z kolei przeciwdziałanie zmianom klimatycznym to nie tylko wynik troski o misie polarne, lecz sprawa bezpieczeństwa narodowego.
Niedawno tygodnik „New Yorker” opublikował nagranie z narady wpływowych prawicowych lobbystów. Uczestnicy narzekali, że ich badania pokazują, jak trudno zniechęcić nawet konserwatywnych wyborców do jednego z projektów demokratów – zmiany prawa wyborczego zmierzającego do ograniczenia wpływu dużych pieniędzy na kampanie polityczne. „Niestety nawet połączenie tej ustawy ze zwrotem «cancel culture» i przedstawienie jej jako uciszającej głosy konserwatystów nie pomogło” – mówi jeden z lobbystów.
Historia polityki uczy, że odwoływanie się do kwestii obyczajowych nie zawsze pomaga prawicy, a szkodzi centrum. Nie warto więc oddawać ich walkowerem. Niekiedy najbardziej progresywne rozwiązania wprowadzają ci, którzy w oczach społeczeństwa uchodzą za wyjątkowo umiarkowanych.
Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współtwórcą „Podkastu amerykańskiego”. Napisał książkę „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS”. Jest członkiem redakcji „Kultury Liberalnej”
Reklama
Reklama