- Jak jeszcze chodziłem na msze, tata dawał mi dychę na tacę, a jak wracałem, pytał: „I co, przemienienie się udało?”. Z naukowego punktu widzenia to jak najbardziej uzasadnione pytanie. Z Tomaszem Vetulanim rozmawia Mira Suchodolska.

Pan nie lubi Polski? „Czułbym się nieszczęśliwy w kraju, z którego prawem i moralnością się nie zgadzam” – powiedział pan w jednym z wywiadów. A jednak spędza pan tu sporo czasu, dlaczego?
To było dziewięć lat temu, pewnie chciałem trochę sprowokować. Tak naprawdę od śmierci rodziców żyję w szpagacie pomiędzy Holandią a Krakowem, do którego mam olbrzymi sentyment, to wyjątkowe miasto. No i muszę opiekować się naszym krakowskim mieszkaniem, wcześniej robiła to mama.
Po co panu mieszkanie w Krakowie?
Vetulaniowie zawsze byli z Krakowem związani, dla mnie też jest ważne, aby być mocno w Krakowie zakotwiczonym.
Jak się dorasta w takim domu? U boku wielkiego uczonego, jakim był pana ojciec Jerzy Vetulani?
Dobrze. A mój dom… był inny niż pozostałych dzieciaków. Byłem chyba jedyny w szerokim kręgu kolegów, w którego domu była pomoc domowa. Antosia, starsza kobieta, mieszkała w kuchni za szafą. Została zatrudniona, bo moja babcia ze strony taty była inwalidką wojenną i pomoc była niezbędna. Antosia była prostą, samotną kobietą spod Krakowa i jak to dziś wspominam, nie znosiła robót domowych. To był dramat, aż się serce ściska, bo ona nie miała innego wyjścia – musiała harować, sprzątać u obcych ludzi, słać łóżka rozbisurmanionym dzieciom, jakimi byliśmy z bratem. Była więc zgorzkniałą kobietą, tak to dzisiaj widzę. Mieszkaliśmy w dużym, ale trochę nieporęcznym mieszkaniu w sześć osób: dziadek Adam, wybitny profesor prawa kościelnego i historyk prawa powszechnego, babcia Irena, biolożka, córka generała Franciszka Latinika, mama i tato, brat i ja, a w kuchni Antosia. Mieliśmy bardzo dobre dzieciństwo. Dziadkowie byli cudowni, dziadek był nam, chłopcom, bardzo życzliwy, a babcię to nawet moja mama – synowa bądź co bądź – słusznie adorowała.
W czasach PRL-u Vetulanich było stać na zatrudnianie pomocy?
Nie byliśmy nigdy bogaci. Nie było samochodu ani jakiejś willi za miastem. W naszym przypadku pomoc była koniecznością, wszystko jest więc kwestią priorytetów. Dziadek nie był po wojnie zamożny. Był pryncypialny, skonfliktowany z ówczesną władzą. Na przykład Henryk Jabłoński, przewodniczący Rady Państwa, był dziadka osobistym wrogiem, który torpedował wszelkie starania o pozwolenie na wyjazdy zagraniczne. Dziadek był odcięty od świata, pozbawiony przywilejów, a na dodatek przez długie lata inwigilowany, co zostało opisane m.in. przez Ryszarda Terleckiego z IPN-u (syna Olgierda, żeby nie było wątpliwości). Nie przelewało się, ale też biedy nie było.
Mówi pan, że byliście z bratem rozbisurmanieni…
Byliśmy wychowywani bezstresowo przez bardzo wykształcone osoby nielubiące dyscypliny, kochające i szanujące dzieci, nie stawiano nam poważnych barier i byliśmy często po prostu nieznośni.
Nigdy nie dostaliście klapsa w tyłek?
Z dzieciństwa przypominam sobie jeden raz, po kompletnie nieudanym pójściu samopas podczas spaceru w górach, skomplikowanej akcji ratunkowej w wykonaniu bardzo zestresowanego taty. W zasadzie tato jednak nie wierzył w dyscyplinę, oczekiwał, że dziecko samo sobie ustawi granice. Moim zdaniem trzeba te granice stawiać. Ale, generalnie, nie mam traumatycznych wspomnień z dzieciństwa.
Był pan synkiem mamusi czy tatusia?
Chciałem być obojga. Mama, bardzo opiekuńcza i nas kochająca, najbardziej chyba jednak kochała tatę. A ojciec był bardzo fajnym tatą, zajmował się nami, jak miał czas. Jego rzeczywiście pochłaniała, tak samo jak dziadka Adama, praca naukowa. Obaj wychodzili wcześnie rano, dziadek na uniwersytet, tata do Instytutu Farmakologii PAN. Tato wracał bardzo późno, zmęczony, często jeszcze pracował po nocach w domu, zasypiając, słyszałem stukotanie maszyny do pisania. Ale wśród tych obowiązków znajdował czas, żeby być dla nas i z nami. Mam takie miłe wspomnienie: siedziałem na parapecie, miałem może sześć lat, gapiłem się na drzewa w parku i się nudziłem. Wymyśliłem, że aby się rozerwać, będę pluł ludziom na głowy. I jak na zawołanie idzie jakiś facet, ucieszyłem się, że mam na kogo pluć. Ale nie naplułem, bo to był tata, który zupełnie nieoczekiwanie pojawił się w domu w środku dnia. Mówi do mnie: Tomek, w Parku Krakowskim pojawiły się małe łabędzie, chodźmy je obejrzeć.
Pański tata był współzałożycielem Piwnicy pod Baranami, potem zaangażował się w Solidarność. Przez wasz dom musiało się przewinąć mnóstwo ciekawych ludzi…
Piwnicy ani Solidarności do domu, z wyjątkiem urodzin, nie sprowadzał. Rodzice prowadzili dosyć przyjemne życie towarzyskie, odwiedzali nas różni znajomi, było wśród nich wielu obcokrajowców, tata miał szerokie kontakty zagraniczne, więc jak przyjeżdżał do instytutu ktoś znajomy, a nawet nieznajomy, tylko polecony przez kogoś, często lądował u nas – na zasadzie, że trzeba odwiedzić Vetulanich w Krakowie, co było bardzo fajne i często ciekawe. Oboje rodzice mówili po angielsku, my z bratem zresztą po powrocie z USA też. A jak jeszcze żył dziadek, to przychodzili nie tylko koledzy profesorowie, ale też księża, hierarchowie kościelni, nawet biskupi. Jest taka rodzinna anegdota, że raz, jak przyszedł ks. kanonik płocki, to ja, trzylatek, wybiegłem i zakrzyknąłem „kupa, dupa, łupa”. To był jedyny raz, kiedy moja babcia dała mi klapsa. Ksiądz Pieronek, zanim został biskupem, też przychodził, również już po śmierci dziadka, pewnie żeby wyławiać ciekawe pozycje z dziadkowej biblioteki. Był dziwny, jakoś tak nieporadnie oschły. Zresztą kler z natury jest w zasadzie dziwaczny. Naturalnie są wyjątki. Wojtyła wielokrotnie odwiedzał dziadka, choć ja jego wizyt nie pamiętam, ale zdjęcia są. Jedyna porządna rozmowa, jaką jako mały brzdąc z nim przeprowadziłem, odbyła się w kurii na Franciszkańskiej, miałem osiem lat. Poszliśmy tam z dziadkami i mamą, bo tata był w USA i mieliśmy do niego dojechać. Bardzo przyjemnie było, do dziś to miło wspominam, rozmawialiśmy o nartach, opowiadał mi, jak i gdzie na nie chodzi, że nigdy nie wjeżdża kolejką na Kasprowy, tylko bierze narty na ramię i wchodzi pod górę.
Karol Wojtyła udzielił panu chrztu.
Tak, według taty strasznie się darłem. Ochrzcił mnie pewnie dobrze, ale nieskutecznie, bo diabła ze mnie nie wypędził.
Dlaczego uciekł pan z Kościoła?
Ja nie uciekłem, tylko odszedłem, zresztą bardzo świadomie. Co ciekawe, ja się Kościoła i wiary bardzo długo trzymałem. Bardzo chciałem być wierzący, być członkiem wspólnoty, tylko się nie udawało. Tak definitywnie przeszło mi w 1989 r., miałem 24 lata. Taty jako wierzącego nigdy nie znałem, miał bodaj 12 lat, jak przestał być religijny, co jest o tyle interesujące, że został wychowany bardzo katolicko. Tyle że był to intelektualny katolicyzm, gdzie bardzo istotny jest element wolnej woli, a nie straszenie smażeniem się w piekle. Zresztą dziadek i babka w to smażenie w ogóle nie wierzyli, jeśli wspominali nam o piekle, to raczej jako o ciemności i samotności.
W rodzinie Vetulanich było sporo teologów, zakonnica…
Nie, zakonnica to była u Latiników, w linii mojej babki. Oni byli i nadal są przywiązani do Kościoła, bardzo religijni. Tato wspominał, że w czasie wojny „Boże, coś Polskę” śpiewało się w domu co niedziela, takie były patriotyczno-religijne obrzędy za okupacji. Jego o dwa lata młodszy brat Jan był tym, który, jak rozumiem, utrzymywał religijną tradycję. Ja zresztą nie całkiem pojmuję głębokie przekonanie do katolicyzmu mojego dziadka, człowieka o nieprzeciętnym umyśle. Fascynujące jest, jak człowiek, doskonale znający historię Kościoła, mógł być jego gorliwym zwolennikiem. Oczywiście był ukształtowany przez inne czasy i tradycję i pewnie widział piękno i porządek w katolicyzmie, a pewnie też szansę rozwoju, intelektualnej odnowy. Co ciekawe, był bardzo krytyczny wobec klerykalizmu, jednocześnie będąc wraz z kardynałem Wojtyłą motorem powstania tego, co obecnie nazywa się Uniwersytetem Jana Pawła w Krakowie.
Dlaczego pan stracił wiarę?
Nie mam łaski wiary. Trudno mi wierzyć, że Najświętsza Panienka razem ze swoim Synem patrzą na mnie z nieba, a jeszcze jest tam Bóg Ojciec i Duch Święty i wszystko od nich zależy. Jak jeszcze chodziłem na msze, tata dawał mi dychę na tacę, a jak wracałem, pytał: „I co, przemienienie się udało?”. Z naukowego punktu widzenia to jak najbardziej uzasadnione pytanie. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że te kościelne sprawy zupełnie mnie nie dotyczą. Szanuję ludzi, którzy wierzą, wolę jednak koncentrować się na tym, co tu i teraz. Nie udało mi się złapać Pana Boga za to, za co inni go łapią. I już za tym nie tęsknię. Ojciec, kiedy go ludzie pytali, czy Bóg istnieje, odpowiadał, że jego zdaniem jako naukowca raczej nie. Ja także jestem za tym „raczej”. Ale jeżeli istnieje i ma wpływ na to, co się dzieje na Ziemi, to ja nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Lecz pozostaję kulturowym katolikiem. Bardzo sobie cenię to, że miałem okazję mieć do czynienia z duchownymi dużego formatu jak Wojtyła czy Pieronek. Cenię sobie, że przyszły papież mnie chrzcił, że z nim rozmawiałem, zostało mi po tym wspólne zdjęcie i różańce w plastikowych pokrowcach. Znać papieża to jest coś! Jak królową angielską i prezydenta Stanów Zjednoczonych – super sprawa. Ważne jest to, jaki był, że utrzymywał kontakty z moimi rodzicami, choć ojciec nie skrywał, że jest agnostykiem i nie mieli z mamą ślubu kościelnego. Zresztą z tego, co wiem, to oni nie prowadzili rozmów na tematy religijne. Wojtyła był ciekaw newsów z Krakowa, nawet prozaicznych, jak co się w mieście buduje, jaka pogoda. Oglądał zdjęcia moich dzieci, cieszył się, że przyszły na świat. Jednak na starość coraz bardziej się zbliżał do Radia Maryja, uważał, że to bardzo dobra rzecz. Tato obserwował ze smutkiem postępującą chorobę Parkinsona i ogromnie wzrastający wpływ księdza Dziwisza na papieża.
Nie uważa pan, że religia jest potrzebna, choćby dlatego, że jej przykazania to skrót zasad współżycia społecznego?
Mój ojciec twierdził – na podstawie zagranicznych badań – że ludzie mają wbudowaną w siebie moralność. Na przykład dzieci ateistyczne zdają się bardziej altruistyczne, chętniej się dzielą zabawkami czy słodyczami niż te wychowywane w religijnych rodzinach. Często się argumentuje, że gdyby nie religia, tobyśmy się w Polsce pozabijali. A ja myślę, że zabijamy się, czy ona jest, czy jej nie ma. I nie potrzebujemy znać przykazań, by sobie pomagać, by nie kraść i nie pożądać żony bliźniego swego ani jego osła. A wzajemne miłowanie to też kwestia natury, a nie sugestii czy nakazu.
Był pan bardzo uprzywilejowany, jeśli chodzi o poznawanie świata w młodym wieku. Pobyt w USA z rodzicami, potem Izrael, studia w Belgii. Pana rówieśnicy nie mieli takich możliwości.
Niedawno czytałem książkę „Głos”, to wywiad z Wojciechem Mannem, który powiada m.in. o swoich podróżach w młodym wieku. Mam wrażenie, że w Warszawie była spora grupa, która miała dostęp do pieniędzy, paszportów, przywilejów. W Krakowie było takich osób mniej. I ja się faktycznie w tej grupie znalazłem, choć mój ojciec nie był partyjny, a dziadek był aktywnie antypartyjny. Wyjazd taty do USA wynikał z interesu polskiej nauki i przemysłu farmaceutycznego oraz przyjacielskiego poparcia. Tato został zaproszony przez Uniwersytet Vanderbilta, polecony tam przez swojego kolegę i przyjaciela prof. Jacka Spławińskiego. To, że ojciec czy Jacek Spławiński mogli wyjeżdżać, to była sprawa czysto ekonomiczna. Polska była i jest sporym producentem leków, również na eksport, zresztą do dziś cała Azja Środkowa zaopatruje się u nas w leki przeciwbólowe czy przeciwzapalne. Dlatego ich wypuszczali. A tata chciał pokazać swoim synom świat. Pobyt mamy i nasz w USA to było rzeczywiście niebywałe. Udało się nam to, bo dziadek Adam zaręczył słowem honoru szefowi krakowskiego SB, że wrócimy, więc dostaliśmy paszporty. Pokazuje to, jak autorytarny panował w PRL system, ale też ile znaczyło słowo mojego dziadka.
A gdybyście zostali w Stanach, jak mogłoby się potoczyć wasze życie, kariera taty?
Tata był bardzo związany z Polską, z Krakowem. Nie werbalizował sentymentów, ale to w nim siedziało. Katarzyna Kubisiowska pisze teraz dla wydawnictwa ZNAK jego biografię pod bardzo trafnym tytułem „Piękny mózg, dzikie serce”. I faktycznie, to jego serce było dzikie. Szaleniec, zapaleniec, ale jak zawsze mówiła mama, w głębi duszy bardzo dobry człowiek. Emocjonalny, choć w nieoczywisty sposób. Słyszałem komentarze, że wrócił z USA, bo nigdzie nie byłoby mu tak dobrze jak w Krakowie. I faktycznie, było mu dobrze. Ojciec lubił komfort, potrafił go łatwo budować w swoim otoczeniu. Ale to polegało m.in. na tym, że nie chciał niczego posiadać, np. nieruchomości, kolejnego domu, bo to jest kłopot. Trzeba dbać o rynny, ściany, grabić trawę. W krakowskim profesorskim świecie jest powszechne, że się ma jakiś domek w kierunku Myślenic, albo w górach. Rodzice nie mieli, ale mieli wielu przyjaciół z domkami. W Ameryce by sobie poradził, myślę, że byłby topowym naukowcem i pewnie gdyby tam został, to jeszcze by żył.
Ja myślę, proszę wybaczyć, że pana ojciec był freakiem, gościem, który kierował się tyle ciekawością świata, ile emocjami. To widać także po jego metamorfozach politycznych – jako młody człowiek zapisuje się do ZMP, a potem działa w Solidarności.
Dla Solidarności podziemnej tata był o tyle ważny, że miał kontakt z Wojtyłą, jeździł do niego do Rzymu. Podejrzewam, że milicja doskonale zdawała sobie z tego sprawę, że miał do niego najkrótszą drogę, jaką można mieć.
Jak to wyglądało? Dzwonił do Watykanu: Cześć, Karol, tu Jurek?
Nie, nie, tata zawsze się śmiał, że jest z Wojtyłą na ty, ale jednostronnie. Papież mu mówił na ty, a ojciec wił się jak piskorz, żeby uniknąć tytułowania. Notabene, wszelkie spotkania rodziców z papieżem w Watykanie, a także moje jedno w Castel Gandolfo, były umawiane przez księdza Dziwisza.
Jak się poznali?
Dziadek był bliskim współpracownikiem, naukowym mentorem o 20 lat młodszego od niego Wojtyły, który pod jego opieką napisał habilitację. To on czekał na powrót dziadka z uniwersytetu, by przekazać mu wiadomość, że Janek, brat mojego ojca, nie żyje, że utopił się na spływie kajakowym na Dunajcu. Janek był w ekipie młodzieży związanej z Wojtyłą, należał do tzw. Środowiska, grupy duszpasterskiej skupionej wokół niego. Razem pływali na kajakach, wędrowali po Polsce. Fajna historyjka – moja mama na przełomie 1979 i 1980 r. znalazła się w Rzymie. Postanowiła pójść zobaczyć papieża w mieszczącej sześć tysięcy ludzi sali Nerviego. Stała gdzieś z tyłu, przy przejściu. A Wojtyła, już wychodząc z tego spotkania, ją zauważył. Rozpromienił się, zatrzymał. – Marysiu, koniecznie mnie odwiedź – powiedział. I odwiedziła go. Jak już wspomniałem, do spotkań indywidualnych potrzebny był „ksiądz Stasio” – Dziwisz. Dostałem od taty numer do centrali Watykanu, wiedziałem, że mam powiedzieć po włosku „Vorrei parlare con monsignore Dziwisz, sono Vetulani di Cracovia”, czyli: chciałbym rozmawiać z kardynałem Dziwiszem, jestem Vetulani z Krakowa. I tak zrobiłem. I cyk, bez pytania, dostawało się księdza Stasia. Gdyby tata był komercyjnie nastawiony, ile można by było na tym kasy zbić! Fascynująca jest ścieżka kariery księdza Dziwisza. Podobna do ścieżki ministra Wachowskiego u boku Lecha Wałęsy. Sekretarz i kierowca, który wybił się na szczyty bez rozgrzewki i tlenu. Niestety ksiądz Dziwisz wylądował w Krakowie jako biskup metropolita i raczej nie udźwignął ciężaru tej ważkiej funkcji. Ale to są dywagacje zwykłego faceta, któremu się wydaje, że wszystko wie, bo parę razy spotkał się z papieżem i zna języki.
A jak ten zwykły facet powiedział, że nie będzie uczonym, tylko artystą, to jaka była reakcja rodziców?
Pozytywna. Cieszyli się, że mam pomysł na życie. Byli pomocni i wspierali. Zarówno tata, jak i mama. W Krakowie to nie był zresztą żaden wstyd, jak dzieciak szedł na wydział malarstwa, to była całkiem niezła rzecz, artysta w domu, a co później, to się zobaczy. Ja, człowiek, który nie lubił czytać, zacząłem studia na anglistyce, chodziłem na zajęcia, żeby przygotować się do studiów prawniczych, ale to zupełnie nie szło. Nie nadawałem się na studia, na których trzeba było ślęczeć nad książkami i wkuwać. Ale trochę bardziej serio: od dziecka miałem spory talent rysowniczy i prawie obsesyjną pasję ujawniania tego talentu.
Pana tata był też artystą.
Miał pewnie jakieś tam ambicje artystyczne, głównie literackie. Ale to były chwilowe sprawy. Tato już w dzieciństwie stał się pasjonatem przyrody z ogromną chęcią jej poznania. Jako młodzieniec zaangażował się w powstanie Piwnicy pod Baranami, lecz ta była tylko pewnym etapem w jego życiu, kabaretem, w którym się nieźle bawił. Prawdę mówiąc, to ja o Piwnicy wiem mało. Byłem w niej tylko raz, nie bardzo mnie to interesowało, bardziej mój brat tam bywał. Ja w ogóle się trochę różnię od reszty mężczyzn w najbliższej rodzinie. Nie używam narkotyków, nie palę papierosów, lubię wino, a od wyrobów spirytusowych stronię. Bohema to nie moje towarzystwo, nie znam dobrych artystów, którzy by byli członkami jakiejś bohemy.
Jak to było, że postanowił pan przeprowadzić się do Holandii?
Na jakimś przyjęciu kolega po fachu taty z uniwersytetu w Hajfie w Izraelu zapytał, czy nie chciałbym na nim postudiować przez jakiś czas. Z entuzjazmem się zgodziłem. Dostałem przyzwolenie z Akademii Sztuk Pięknych i pojechałem. Pewnego dnia szedłem w deszczu po wzgórzu Karmel, zobaczyłem śliczną dziewczynę. Kasztanowe włosy, szczupła, piękne oczy. Popatrzyliśmy się na siebie. Minęliśmy. Ale parę dni później znów się spotkaliśmy, zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że ona przyjechała do Hajfy z Holandii, nie chcieliśmy się już rozstawać, to była dla nas obojga miłość od pierwszego wejrzenia. Po ukończeniu Akademii pojechałem do niej, do Utrechtu. Nie, nie wzięliśmy ślubu kościelnego, administracyjnie wszystko zostało uregulowane, jak trzeba. Jesteśmy 30 lat ze sobą i całkiem zadowoleni.
A kim się pan bardziej czuje: pragmatycznym Holendrem czy emocjonalnym Polakiem?
W Holandii jestem rozemocjonowanym Polakiem, w Polsce gram rolę wymądrzającego się Pol-Hola. To są konsekwencje wyboru miejsca zamieszkania, ale nie jestem jedyny, takich jak ja jest coraz więcej. I znajdujemy ze sobą często wspólny język. Pol-Hole, Pol-Szwedy, Pol-Włosi, Pol-France itd. Patrzymy na Polskę zarówno od zewnątrz, jak i od wewnątrz. Jest taka grupa ludzi fruwających to tu, to tam, wolnych ptaków. A naturą wolnego ptaka jest to, że jak frunie nad pomnikiem, to może coś na niego spuścić, jak go przepłoszą.
Tak się zastanawiam, na ile pańskie poglądy na życie biorą się z tego, że ma pan kaca po dorastaniu w cieniu ojca.
To chyba nie jest tak. Wyjechałem do Holandii w 1991 r., tata był wtedy oczywiście znany w swojej dziedzinie, ale nie był celebrytą. Ja chodziłem do szkół z synami i córkami celebrytów, trochę im zazdrościłem. Moje nazwisko było znane – w Krakowie przez dziadka, ale on był sławnym naukowcem w swojej, stosunkowo wąskiej dziedzinie, a nie celebrytą. A jeszcze na dodatek umarł, zanim poszedłem do liceum. Natomiast tata się celebrytą stał dopiero w ostatnich dziesięciu latach swojego życia. Tak więc nie miałem powodów do kaca. A jeśli nawet taki kac by wystąpił, to lekarstwem, odreagowaniem była i jest moja sztuka, którą uprawiam z uporem maniaka od ponad trzydziestu lat. Parę owoców tej twórczości można zobaczyć np. w muzeum MOCAK w Krakowie, do 30 maja odbywa się tam wystawa „Artyści z Krakowa”. Jest dla mnie wielkim komplementem, że jestem postrzegany jako artysta z Krakowa. Realizuję się w mojej sztuce, nie muszę przed niczym uciekać.
Tacy „normalni” artyści to albo coś malują, albo rzeźbią. A pan, proszę o wybaczenie, lubi się babrać. Tu jakieś gąbki, tam silikon, a potem walnie pan rzeźbę w brązie.
Tworzę w różnych materiałach, nie mam jakiejś stałej linii technologicznej. Robię to, na co przyjdzie mi chęć i dobrze mi z tym. I myślę, że jakąś cegiełkę dokładam do budynku „Kultura”.
Był pan parę miesięcy temu w Polsce. Uczestniczył pan w strajku kobiet?
Oczywiście. Jestem absolutnym zwolennikiem praw kobiet, praw człowieka, swobody wyborów życiowych. Dałem temu wyraz, wychodząc na ulicę wraz z tymi dzielnymi kobietami, jak zresztą wielu porządnych facetów.
Pana bratanek Franciszek zasłynął tym, że zawiesił tęczową flagę na głowie smoka krakowskiego.
Uważam, że ta akcja była zabawna i bardzo trafiona. Jestem gorącym zwolennikiem praw ludzkich i swobód obywatelskich. Nagonkę na osoby niehetero, demonizowanie ich i prześladowanie, odmawianie im praw obywatelskich przyrównuję do działań inkwizycji. Ta nagonka wynika w mojej opinii z mentalności pogromowej – z nienawiści, braku miłości bliźniego. Mój ojciec publicznie wspierał ruch LGBT. Działanie swojego wnuka na pewno by mocno poparł. Szczególnie że było to bardzo śmieszne!
Jeśli popiera pan strajk kobiet, to ciekawa jestem, jakie konkretnie postulaty?
Już mówiłem, że sytuacja w Polsce bardzo mnie niepokoi, uważam, że nie tylko demokracja jest zagrożona, ale więcej – że to jest działanie na szkodę polskiej racji stanu. Boję się, że to wszystko skończy się polexitem albo – równie prawdopodobnym „polwywaleniem”, a uważam, że wejście Polski do Unii Europejskiej to jest najlepsze, co się naszej Ojczyźnie przytrafiło w ciągu ostatniego tysiąca lat. Nie można tym igrać: naszym bezpieczeństwem, dobrobytem, naszą zagwarantowaną dobrym prawem wolnością. ©℗