PRL-owska polityka równouprawnienia miała wzloty i upadki, a po transformacji powrót do tradycyjnego pojmowania ról płciowych miał oznaczać powrót… do normalności.

Z Katarzyną Stańczak-Wiślicz rozmawia Konrad Wojciechowski
Katarzyna Stańczak-Wiślicz, adiunkt w Instytucie Badań Literackich, współautorka książki „Kobiety w Polsce 1945–1989. Nowoczesność, równouprawnienie, komunizm”
W książce „Kobiety w Polsce 1945–1989. Nowoczesność, równouprawnienie, komunizm” pada zdanie, że komunizm nie inwestował w koncepcję równości płci, tylko głosił równość klasową. Czy dyskryminował kobiety?
Porządek polityczny w Polsce po 1945 r. od samego początku był fundowany na zasadzie równości płci, tylko że dla komunistów miała ona być logiczną konsekwencją równości klasowej, a właściwie budowy bezklasowego społeczeństwa. Przede wszystkim chodziło o zrównanie praw chłopów, robotników, słowem: emancypację wcześniej upośledzonych warstw społecznych. To miało automatycznie za sobą pociągnąć wyzwolenie kobiet. Jeśli natomiast mówimy o komunizmie jako o systemie politycznym panującym w Polsce po 1945 r., musimy pamiętać, że od początku oparty był on na obietnicy równouprawnienia kobiet.
A nie na, powiedzmy, dość nieatrakcyjnym wizerunku płci żeńskiej?
Odnosi się pan do wyobrażeń kobiet z okresu stalinizmu. Ale – pamiętajmy – stalinizm w Polsce trwał ledwie kilka lat. Używanie hasła „kobiety na traktory” dla zdyskredytowania całego okresu po 1945 r. jest krzywdzące. Kobiety bardzo krótko zachęcano do zasiadania na traktorach. I bardzo niewiele z nich pracowało w męskich zawodach. Panie w waciaku, chuście na głowie, z kielnią w ręce, na traktorze wcale nie miały być mniej kobiece. W ten sposób powtarzamy poodwilżowy stereotyp. Socrealistyczne kobiety miały być ładne i atrakcyjne, tylko obowiązywał inny kanon urody. Nie od razu zresztą. W późnych latach 40. na Zachodzie wchodzi New Look Christiana Diora, który eksponuje kobiecość: talię i biodra, co może szokować, zważywszy na to, że zaraz po wojnie nie było się w co ubrać, co jeść i panowała bieda. Ale tak wyglądała też oferta ówczesnych czasopism kobiecych w Polsce. Na łamach „Mody i Życia Praktycznego” oraz „Przyjaciółki” prezentowano odważne sukienki i garsonki, czyli modę wzorowaną jeszcze na dwudziestoleciu międzywojennym, a potem właśnie na New Looku. Bo po wojnie wszystko miało wrócić do normy, więc i kobiety miały być kobiece.
Na jak długo?
Za chwilę wchodzi stalinizm, którego podstawowym hasłem jest aktywizacja zawodowa kobiet. Kobiety mają pracować. Pracować mają mężatki i to jest zasadnicza zmiana. To nie ma być zwiewna, wiotka inteligentka, tylko silna, zdrowa, krzepka robotnica zdolna do ciężkiej pracy fizycznej – tak wygląda ideał urody doby stalinizmu. Dobrze uchwycił go obraz Wojciecha Fangora „Postaci”. Widać tam dwie kobiety. Jedna odchodzi do przeszłości: jest blada, z podkrążonymi oczami, w słonecznych okularach, które zasłaniają twarz; ma na sobie sukienkę w dziwne wzory z napisami w językach obcych i ewidentnie nie przystaje do rzeczywistości. Do nowych realiów pasuje kobieta obok – potężna, ubrana w kombinezon roboczy i oparta o szpadel; ona śmiało patrzy w przyszłość, ku nowo wznoszonym domom. Socrealistyczne cover girls z okładek „Przyjaciółki”, „Mody i Życia Praktycznego” czy „Nowej Wsi” z lat 1948–1954 są zwykle przedstawiane przy pracy. Ale mogą się podobać – lekko umalowane, siedzą na traktorze w bluzeczce z falbankami, mają piękne wstążki we włosach. Są atrakcyjne według estetyki, która zakłada siłę, zdrowie, solidność. Powojenne społeczeństwo było wyniszczone, panowała gruźlica, bieda, niedożywienie i mało kto był silny, krzepki i zdrowy. Ale ideał urody zakładał, że takim trzeba być. I to dotyczyło nie tylko kobiet, również mężczyzn. Piękny mężczyzna doby stalinizmu też ma być silny i zdolny do pracy fizycznej. Odbieranie stalinowskim kobietom seksapilu jest powtarzaniem opinii Leopolda Tyrmanda, który pisał w swoich dziennikach o babochłopach, które nie miały za grosz uroku.
Kiedy zaczęła się ta przemiana wzorów kobiecości i czy miała ona stać w opozycji wobec „imperialistycznych” wzorców zza żelaznej kurtyny?
Przełomem jest końcówka 1948 r. Od tego czasu następuje oficjalne wprowadzenie doktryny o realizmie socjalistycznym i początek stalinizmu w Polsce, a miejsce zwiewnych kobiet w ładnych sukienkach na okładkach czasopism zajmują ciężko utrudzone robotnice. Polki mają być inne niż kobiety na Zachodzie, które są przedstawiane z jednej strony jako próżne i zajęte pogonią za modą, a z drugiej – jako nieszczęśliwe, ponieważ nie dostąpiły takiego równouprawnienia, jak kobiety w socjalistycznej Polsce i całym bloku demokracji ludowej. Edwarda Orłowska, która była przewodniczącą Wydziału Kobiecego KC PZPR, pojechała na wycieczkę do ZSRR pod koniec lat 40. i opublikowała relację z tej podróży. Napisała, że kobieta radziecka potrafiła zamienić pończoszki, sukienki i fatałaszki na narzędzia pracy, na książkę, na żądzę wiedzy i nauki. I to powinien być wzór dla Polek.
Już parokrotnie użyła pani określenia „równouprawnienie”. Dziś również domaga się go wiele kobiet w Polsce. Niedoprowadzenie tego procesu do końca było porażką PRL?
Musimy odróżnić nośne hasło od równouprawnienia, które de facto realizowano. W tytule naszej książki znajduje się „równouprawnienie” – nie emancypacja. Bo emancypacja jest kojarzona z pierwszą falą feminizmu i z walką o prawa wyborcze kobiet, a w 1945 r. kobiety w Polsce mogły już głosować – od 1918 r. Równouprawnienie leżało u podstaw powojennego projektu modernizacyjnego. Komuniści obiecywali, że polskie kobiety w nowym ustroju dostąpią równouprawnienia tak jak kobiety w Związku Radzieckim. I rzeczywiście wprowadzono wiele rozwiązań prawnych w zakresie prawa małżeńskiego, rodzinnego, zrównujących status kobiety i mężczyzny, np. od 1945 do 1950 r. na mocy zmienionych przepisów o opiece nad dzieckiem kobieta staje się pełnoprawnym i jedynym opiekunem dziecka w przypadku śmierci męża lub kiedy porzuca on rodzinę. Nowe prawo rodzinne daje obojgu rodzicom takie same prawa. Oczywiście temat równouprawnienia jest cały czas żywy w prasie. Co drugi artykuł w „Przyjaciółce” czy „Modzie i Życiu Praktycznym” jest temu poświęcony. Podkreśla się w nich, że równe prawa przyznane kobietom oznaczają równe obowiązki – tak jak mężczyźni muszą więc pracować dla odbudowy ojczyzny czy wnosić wkład finansowy w utrzymanie rodziny. O równouprawnieniu mówi też Konstytucja PRL z 1952 r.
Na ile zrównanie praw było trwałym projektem socjalistycznego ustawodawstwa?
Polityka równouprawnienia miała wzloty i upadki. Wraz z odwilżą nastąpił jej widoczny odwrót. Już w latach 60. grupa socjolożek pisała w alarmistycznym tonie, że socjalistyczne równouprawnienie jest niedokończone; równe prawa występują na papierze, a nie w życiu codziennym. Ten nurt krytyki był bardzo ostry. Z badań nad budżetem czasu kobiet i mężczyzn wynika, że kobiety były bardziej obciążone obowiązkami domowymi i nie miały praktycznie czasu wolnego, który przysługiwał mężczyznom i młodzieży, a nie matkom i mężatkom. Pisano o podwójnym obciążeniu – pracą zawodową i w gospodarstwie domowym, podkreślano, że taki podwójny etat to niesprawiedliwość niezgodna z ideami socjalistycznymi. Krytyka niedokończonego równouprawnienia była krytyką systemu, który obiecał równość, ale nie dotrzymał słowa. Kobiety na tych samych stanowiskach zarabiały mniej niż mężczyźni i ta różnica była znacząca, a dostęp do awansów miały bardzo ograniczony. Nawet wysoka pozycja ich przedstawicielek w politycznej hierarchii doby stalinizmu dotyczyła nikłego ułamka populacji kobiet. W większości przypadków zatrudniano je w przemyśle na nisko płatnych stanowiskach niewykwalifikowanych robotnic. Do równouprawnienia było daleko.
Liberalizacja ustrojowa w czasach poststalinowskiej odwilży nie przyniosła liberalizacji w sprawach kobiet?
Stalinizm był okresem, kiedy w liczbach bezwzględnych kobiet było najwięcej we władzach partyjnych. Ale zajmowały drugorzędne stanowiska. Orłowska sprawowała funkcję zastępczyni członka KC PZPR i szefowej Wydziału Kobiecego KC o raczej drugorzędnym znaczeniu. Ważny jest 1953 r. Wtedy Wydział Kobiecy został zlikwidowany, ponieważ uznano, że cele zostały osiągnięte – kobiety zyskały równouprawnienie. Na fali odwilży partyjne towarzyszki wysokiego szczebla poszły w odstawkę. Zostały zapomniane. Zmitologizowano jedynie Julię Brystygierową, opowiadając o jej rzekomych „zasługach” dla ustroju jako bezwzględnej śledczej przesłuchującej AK-owców. Ale na to nie ma dowodów. Brystygierowa przetrwała w zbiorowej świadomości jako emblematyczna postać tamtych czasów, ponieważ kobieta u władzy traktowana była jako wynaturzenie. Obśmiewano natomiast hasło „kobiety na traktory”. Odwilż jest powrotem do tak zwanej naturalnej kobiecości.
Czyli do czego?
Odwilż jest krokiem wstecz, jeśli chodzi o realizację równouprawnienia. Zachętą do zostania w domu i pracy chałupniczej. Kobiety są obarczane winą za chuligaństwo nastolatków. Dlaczego nasza młodzież jest tak źle wychowana? – pytano retorycznie. Odpowiedzi nasuwały się same: kobiety pracują i nie mają czasu zająć się dziećmi, zaniedbując rodzinę. Ideałem stalinizmu była kobieta pracująca. Najlepiej, gdyby kupowała obiad w stołówce, zostawiała dziecko w świetlicy, a czas dzieliła między pracę zawodową i udzielanie się w organizacjach społecznych. Odwilż wytyczyła inne priorytety: rodzina, dzieci, mąż. Mimo wszystko uzawodowienie kobiet, zwłaszcza mężatek, rosło.
Bo „kobieta pracująca żadnej pracy się nie boi” – jak przekonywała bohaterka grana przez Irenę Kwiatkowską w serialu „Czterdziestolatek”?
Kobiety cały czas pracowały, taka była konieczność ekonomiczna. Nie dało się utrzymać rodziny z jednej pensji robotniczej. Kościół katolicki na początku wypowiadał się bardzo negatywnie na temat pracy zawodowej kobiet. Najpierw prymas Hlond, a później Wyszyński tego nie pochwalali, ale wiedzieli, że nie ma innego wyjścia. Stąd słowa w homiliach, że jeżeli kobieta już musi pracować, to niech pracuje, ale w zawodach kobiecych – w ochronie zdrowia, w szkole, w usługach opiekuńczych. Jednocześnie prymas Wyszyński zgłaszał postulat zatrudniania kobiet na pół etatu, ale z pensją za cały z uwagi na mnogość obowiązków domowych. Wszyscy się zgadzali co do tego, że nie było możliwości zupełnego odwrotu od aktywizacji zawodowej kobiet.
Czy rządzący przez całe lata 70. Edward Gierek ulżył kobietom?
Razem z gierkowską polityką pronatalistyczną i zwrotem w stronę rodziny pojawia się ustawodawstwo, które ułatwia kobietom godzenie ról rodzinnych z zawodowymi. Wydłużają się urlopy macierzyńskie. Do lat 70. robotnicom przysługiwały krótsze urlopy niż kobietom pracującym umysłowo, nawet w tej samej fabryce. Epoka gierkowska to zrównała. Każda matka dostaje dni wolne na opiekę nad dzieckiem – najpierw jeden, później dwa w roku. Często mówi się, że za Gierka kobiety udomowiono i trudno z tym polemizować, ale trzeba podkreślić, że w tamtym czasie uzawodowienie mężatek osiąga najwyższy poziom w całych powojennych dziejach Polski. W dodatku państwo zapewnia działania osłonowe. Ludność wiejska zostaje objęta ubezpieczeniem zdrowotnym, co oznacza bezpłatną opiekę okołoporodową. W latach 70. powstaje więcej żłobków i przedszkoli.
I kobiety nie miały powodów, aby protestować?
Ależ protestowały, ale nie podnosiły haseł feministycznych. Ich demonstracje przybierały inny charakter. Piszemy w książce o strajku kobiet jako o pewnej specyficznej formie protestu, który miał miejsce już na przełomie lat 40. i 50., a potem w 1971 r. w łódzkich fabrykach włókienniczych. Kobiety pracowały tam w fatalnych warunkach, na przedwojennych albo nawet XIX-wiecznych maszynach. To był teoretycznie przemysł lekki, więc nie przysługiwały im przywileje, jakie gwarantowano zatrudnionym w przemyśle ciężkim...
Ale te protesty nie rozlewały się na ulice, jak obecne.
To prawda. Nawet kiedy trwała dyskusja na temat liberalizacji prawa o dopuszczalności przerywania ciąży, nie było w tej sprawie żadnych demonstracji. Nikt też nie wychodził na ulicę, domagając się zrównania płac kobiet i mężczyzn. Kobiety podnosiły postulaty bytowe i pracownicze. Żądały wprowadzenia bufetów w zakładach pracy, aby miały gdzie kupić drugie śniadanie; albo oficjalnej przerwy śniadaniowej, żeby nie jeść tego śniadania w biegu. Protestowano w sprawie podwyżek cen, zwłaszcza mięsa, domagano się poprawy zaopatrzenia w sklepach czy budowy przyzakładowych żłobków i przedszkoli. W 1981 r. odbyły się tzw. marsze głodowe kobiet – w Łodzi, w Lublinie i wielu innych miastach Polski. Kobiety z wózkami i małymi dziećmi niosły transparenty, z których krzyczały: „Jesteśmy głodne. Nie mamy czym nakarmić naszych dzieci”. Wykorzystywały w ten sposób status matek jako narzędzie walki politycznej.
Ile z postulatów sierpniowych dotyczyło poprawy sytuacji kobiet?
Wśród pamiętnych postulatów nie znajdziemy takich, które dziś określamy jako domaganie się praw kobiet. Poruszano natomiast tzw. kwestię kobiecą, w tym trzyletnie urlopy macierzyńskie i zdecydowane obniżenie wieku emerytalnego. Te postulaty dotyczyły kobiet, ale w ich rolach rodzinnych. Znowu widziano w nich kury domowe. Taka narracja pobrzmiewała z obu stron – i rząd, i opozycja wskazywały kobietom miejsce przy garach. Wraz z kolejnymi etapami reformy gospodarczej, mającej wyprowadzić Polskę z kryzysu, pojawiły się nawet postulaty, aby zwalniać z pracy mężatki, ewentualnie redukować im etaty. W podobnym tonie dyskutowała Solidarność. Jest takie duże wydawnictwo podziemne „Kobieta polska lat 80.”. W tekstach zgromadzonych w tej książce bardzo wyraźnie napisano, że kobieta jest umęczona kryzysem, dbałością o rodzinę i jeszcze pracą zawodową. Najlepiej, gdyby wróciła do swojej naturalnej funkcji – rodzicielskiej i rozrodczej.
Od razu przychodzi na myśl Danuta Wałęsowa – matka ośmiorga dzieci, która miała na głowie cały dom, podczas gdy mąż robił politykę.
A te matki siłaczki musiały jeszcze przez kilka godzin stać w kolejkach – po wszystko. Wyszło na to, że jeśli kobiety przestaną pracować, to będą miały czas czekać w ogonkach na kawałek wędliny czy papier toaletowy. Wystawać pod sklepem, prać, sprzątać, gotować, a jednocześnie pracować? Jak to pogodzić? Cóż, sytuacja kryzysowa w rozpadającej się gospodarce socjalistycznej sprzyjała powrotowi do wyidealizowanych tradycyjnych ról. Było koszmarnie trudno. Naprawdę ktoś musiał w tych kolejkach stać.
Dlaczego w PRL-u nie objawiła się wyrazista postać, rzeczniczka kobiecych spraw, tak jak dziś Klementyna Suchanow i Marta Lempart z Ogólnopolskiego Strajku Kobiet?
Skoro równouprawnienie kobiet zostało odgórnie zadekretowane, to oficjalnie nie było takiej potrzeby. Mówiąc poważnie: nie było na to szans. Trudno mówić o podmiotowości politycznej w warunkach dyktatury. Po okresie stalinizmu do lat 80. kobiety w sferze publicznej mało się liczyły. Właśnie w latach 80. robią się widoczne. Nie tylko Anna Walentynowicz czy Henryka Krzywonos, ale też dziennikarki Anna Bikont, Joanna Szczęsna czy Helena Łuczywo. Z KOR-em współpracowały m.in. Alina Steinsbergowa, Barbara Toruńczyk, Anka Kowalska. Środowisko intelektualne ceniło Marię Janion, a wiele młodych dziewczyn chciało być jak Agnieszka grana przez Krystynę Jandę w słynnych filmach Wajdy. Ale zgoda, trybunek ludowych, walczących o interesy kobiet, nie sposób się dopatrzyć.
Jaki jest bilans walki o upodmiotowienie kobiet w PRL-u? Czy aby nie mamy do czynienia z „prześnionym” równouprawnieniem?
Wiele rzeczy się dokonało. Obok wspomnianych wcześniej zmian w prawie najwyraźniejszym efektem polityki modernizacyjnej po wojnie jest to, że kobiety są bardzo dobrze wykształcone, nawet lepiej niż mężczyźni, a startowały z zupełnie innego poziomu. Pod koniec lat 40. i na początku 50. w środowiskach wiejskich i robotniczych regułą było, że dziewczyny kończyły tylko szkołę podstawową i nic więcej. A z biegiem lat wykształcenie i praca stały się normą. Ale bardzo wiele kwestii pozostało nierozwiązanych, np. polityka równościowa w miejscu pracy, kwestie awansu zawodowego kobiet.
Dzisiejsze protesty pokazują, że nie wszystko jest w normie.
Jeśli chodzi o kwestie kobiet, partia rządząca jeszcze w latach 80. ustąpiła pola i dyskurs na temat rodziny, dzietności i płodności został zdominowany przez Kościół katolicki. Pod koniec książki odnieśliśmy się do czarnych protestów i Strajku Kobiet, ponieważ prawdą jest, że o równouprawnienie trzeba cały czas walczyć, prawa nie są dane raz na zawsze. Jest wiele do zrobienia. Transformacja ustrojowa spowodowała, że równouprawnienie źle się kojarzyło, z obśmiewanym hasłem „kobiety na traktory”. Powrót do tradycyjnego pojmowania ról płciowych miał oznaczać powrót do normalności po latach panowania komunizmu. Obecne tendencje populistyczne tylko umacniają taki sposób myślenia. I dlatego trzeba podkreślać, że prawa kobiet są prawami człowieka.
Małgorzata Fidelis, Barbara Klich-Kluczewska, Piotr Perkowski, Katarzyna Stańczak-Wiślicz, „Kobiety w Polsce, 1945–1989: Nowoczesność – równouprawnienie – komunizm”, Universitas 2020