Jest pan doświadczonym reżyserem i producentem dokumentów muzycznych. Co w muzyce jest dla pana najbardziej pociągające?
Od dzieciństwa muzyka odgrywała bardzo ważną rolę w moim życiu. Uwielbiałem zespoły z lat 60., takie jak The Beatles, The Beach Boys czy The Kinks. Później zainteresowałem się punk rockiem, fascynowała mnie chociażby grupa The Clash. Kiedy miałem 13 lat, sam zacząłem grywać w różnych zespołach. Od kiedy pamiętam, muzyka była dla mnie pewnego rodzaju punktem odniesienia. Przekonałem się, że to świetna droga do tego, by opowiadać bardzo różne historie. Wydaje mi się, że właśnie dlatego w pierwszej kolejności zainteresowała mnie formuła dokumentu muzycznego. Ta różnorodność, która wiąże się z muzyką, jest wprost niesamowita.
„O krok od sławy” to oryginalny projekt, zupełnie inny od tego, co kojarzy się z formułą dokumentu muzycznego. Skąd pomysł, by spojrzeć na muzykę od tej drugiej, mniej znanej strony, czyli opowiedzieć o wokalistach z chórków, a nie o wielkich gwiazdach?
Ważną rolę w tym procesie odegrał producent filmu Gil Friesen, który ze względu na moje wcześniejsze doświadczenia przyszedł właśnie do mnie z tym pomysłem. Doszliśmy do wniosku, że to interesujący punkt widzenia, ale kiedy zaczęliśmy rozmawiać o szczegółach i tym, jak to w ogóle ugryźć, stwierdził, że zostawia to zadanie mnie. Ta rozmowa uruchomiła całą machinę i prawie 3-letni proces zbierania materiałów, poznawania tych tajemniczych drugoplanowych wokalistów. Staraliśmy się spotkać z jak największą liczbą ludzi, przeprowadzić jak najwięcej wywiadów. Szybko zorientowaliśmy się, że to bardzo zintegrowana społeczność. Potraktowałem to wszystko trochę jak podróż, której celem jest oddanie hołdu i przedstawienie światu artystów, którzy zawsze schowani byli w cieniu. To było fascynujące doświadczenie.
Duża jest różnica między realizacją dokumentu o znanym piosenkarzu czy zespole a takim o zwyczajnych ludziach, bo myślę, że śmiało możemy tak nazwać pańskich bohaterów?
Różnica wynika z tego, że znani i lubiani ludzie mają wykreowany pewien wizerunek, który muszą czy przynajmniej powinni podtrzymywać. Czasami to niełatwe, żeby naprawdę się otworzyli i podzielili czymś, co schowane jest głęboko przed opinią publiczną. Mam wrażenie, że zwyczajni ludzie są dużo bardziej skłonni do tego, by się dzielić swoimi doświadczeniami bądź przemyśleniami. A to dlatego, że mają po prostu mniej do ukrycia, bo ich życie nie jest aż tak wystawione na publiczny widok.
Jak wyglądał proces zbierania materiałów? Zakładam, że sam temat na pewno go nie upraszczał.
Kiedy zaczynaliśmy research, szybko zdaliśmy sobie sprawę, że nie ma właściwie żadnych publikacji poświęconych stricte naszym bohaterom. Nie ma filmów, książek, artykułów, tak naprawdę niczego. Wtedy zaczęliśmy działać na własną rękę i przeprowadzać wywiady z możliwie jak największą liczbą chórzystów. To był taki pierwszoosobowy research. Słuchaliśmy historii opowiedzianych przez nich samych i próbowaliśmy dopasować do siebie kolejne elementy tak, by ułożyć naszą opowieść w jedną spójną całość. Początkowo nie mieliśmy żadnego konkretnego planu, rodził się on dopiero w miarę kolejnych rozmów. To był nasz punkt wyjścia. Niesamowite było to, że ilekroć z kimś rozmawialiśmy, dzięki niemu trafialiśmy na kolejną osobę godną uwagi.
Pana bohaterowie chętnie dzielili się swoimi historiami czy długo trzeba ich było namawiać?
Zdecydowana większość ludzi, z którymi rozmawialiśmy, podeszła do projektu z dużym entuzjazmem i bardzo chętnie dzieliła się swoimi historiami. Może właśnie dlatego, że w gruncie rzeczy nikt im wcześniej tego nie proponował.
Jaki był klucz doboru bohaterów? Miał pan bardzo dużo możliwości, dróg, którymi mógł w swoim dokumencie pójść, więc pewnie nie były to łatwe decyzje.
To było dla mnie najtrudniejsze podczas realizacji tego filmu: decyzja o tym, którzy bohaterowie się w nim znajdą, a których będę musiał wyciąć. Rozmawialiśmy z naprawdę wieloma osobami, a każda z nich miała jakąś ciekawą historię do opowiedzenia. Ostatecznie jednak naszym zadaniem było dopasowanie protagonistów do jakiejś większej, całościowej wizji. Zależało nam na takich osobach, które współgrałyby ze sobą, wzajemnie się dopełniały. Chcieliśmy też wprowadzić jakąś równowagę między wszystkimi pomysłami, jakie przyszły nam do głowy, a które chcieliśmy wcielić w życie. Zgromadziliśmy wiele godzin materiału, aż sam już się w tym pogubiłem. Sam montaż trwał blisko rok.
Losy pana bohaterów potoczyły się bardzo różnie. Czy z perspektywy tych rozmów dało się u nich wyczuć zadowolenie i spełnienie, czy raczej rozczarowanie?
Tym, co jest chyba największą wartością, jaką wyniosłem z tego filmu, jest przekonanie, że muzyka to nie tylko dążenie do sławy. Że wielu artystom chodzi raczej o szczerą miłość do muzyki i wewnętrzną potrzebę wyrażenia samego siebie. Wielu z nich jest szczęśliwych, że pozostali w tle, i wdzięcznych za to, że dane im było robić to, co kochają. Muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem bohaterów, z którymi przyszło mi pracować. Imponowała mi ich wewnętrzna siła i zaangażowanie w to, co robili. Trzeba także wziąć pod uwagę fakt, że nie jest łatwo w tym przemyśle przetrwać na dłuższą metę.
Oglądając „O krok od sławy”, mam poczucie, że to nie tylko opowieść o muzyce, ale w dużej mierze o amerykańskiej historii najnowszej, przemianach społecznych, modach. Muzyka jest tu pewnego rodzaju przekaźnikiem.
Właśnie tak jest. Wiele tematów w tym filmie związanych jest także z ludźmi, którzy na co dzień nie zajmują się muzyką. Bo przecież każdego z nas dotyczy to, czy jesteśmy zadowoleni ze swojego życia, czy podążamy za marzeniami i potrafimy przeciwstawiać się przeciwnościom losu. Idee ujęte w filmie są bardzo uniwersalne i odnoszą się do wielu ludzi bez względu na ich pochodzenie, rasę czy status ekonomiczny. Mam wrażenie, że poprzez muzykę mogę dotykać poważniejszych tematów, które są związane z każdym z nas.
W pana filmie jest wiele niespodzianek, jak chociażby sekwencja z rodziną Watersów, która podkładała głosy do takich przebojów kinowych jak „Król Lew” czy „Avatar”.
To prawda. Dla mnie osobiście taką największą niespodzianką, a jednocześnie ogromnym przeżyciem był moment, kiedy kręciliśmy Merry Clayton w tym samym studiu, w którym nagrywała swój legendarny wokal do „Gimme Shelter”. Bycie w tym miejscu, w którym przed 50 laty tworzyła się legenda, było niesamowite.
„O krok od sławy” jest hołdem dla wokalistów drugiego planu, złożonym nie tylko przez pana, ale i przez wielkich artystów – Micka Jaggera, Bruce’a Springsteena, Stinga czy Steviego Wondera. Trudno było ich namówić do wzięcia udziału w tym projekcie?
Sam nie mogę do końca w to uwierzyć, ale wszyscy, z którymi chcieliśmy porozmawiać, zgodzili się. Na pewno to spora zasługa wspomnianego już Gila Friesena, który cieszy się bardzo dużym szacunkiem w branży muzycznej i z wieloma z tych gwiazd łączy go jakaś zażyłość. W moim filmie rozmawiamy z wieloma gwiazdami. Muszę przyznać, że były one bardzo otwarte, szczere i chętne do tego, by opowiadać o chórzystach. Myślę, że zdały sobie sprawę, iż w ten sposób spłacają im pewien dług wdzięczności, że to ich kolej, aby choć na chwilę usunąć się w cień. Byłem pozytywnie zaskoczony i bardzo zbudowany ich postawą.
Pana film to także opowieść o tym, że los lubi być przewrotny. Bohaterami są przecież ludzie o ogromnym talencie, którzy z jakichś powodów nie zrobili jednak solowych karier. I z tego powodu jest to również interesująca refleksja o mechanizmach rządzących branżą muzyczną.
Poznając tych bohaterów, przekonałem się, że każdy z nich obdarzony jest ogromnym talentem. Myślę, że jego skala była tak duża, że pod tym względem śmiało mogliby rywalizować z jakąkolwiek gwiazdą. Ale tak naprawdę ich podejście do kariery było bardzo zróżnicowane. Niektórzy byli zadowoleni z tego, co mieli, woleli pozostać w cieniu, podczas gdy inni chcieli czegoś więcej. Z pewnością wszyscy mieli odpowiedni potencjał, ale dla wielu z nich sława nie była drogą do szczęścia w życiu. Przemysł muzyczny zmienił się bardzo wraz z rozwojem technologii. W konsekwencji zmniejszyła się dziś rola chórków. Ale prawdziwe talenty zawsze świecą pełnym blaskiem. Ci, którzy kontynuują swoją pracę z miłości do muzyki, są bardzo szanowani w branży. Najlepszym przykładem wspomniana rodzina Watersów, których etyka pracy, elastyczność i miłość do śpiewu sprawiły, że mają reputację najlepszych w branży. Niezależnie od zmian oni kontynuują pracę i nagrywają hit za hitem.
Film odniósł ogromny sukces, czego dowodem statuetka Oscara dla najlepszego pełnometrażowego dokumentu. Spodziewał się pan aż tak ciepłego przyjęcia?
Byliśmy z jednej strony zaskoczeni, ale i zachwyceni aż tak pozytywną recepcją naszego filmu. Wiedzieliśmy, że jego mocną stroną jest ścieżka dźwiękowa i to może się ludziom spodobać, ale byliśmy poruszeni faktem, że tak wielu z nich zainteresowało się naszymi bohaterami. To było wspaniałe, gdy obserwowaliśmy, jak widzowie podążali za życiorysami wokalistów, których pewnie nigdy nie widzieli ani też nie znają ich nazwisk, ale których słuchali przez całe swoje życie. To jak ponowne spotkanie z długo niewidzianym przyjacielem.
Czy po tym filmie postrzega pan muzykę nieco inaczej?
Oczywiście. Teraz, kiedy słyszę tylko w jakiejś piosence chórki, natychmiast zastanawiam się, czy śpiewa w nich któryś z naszych bohaterów. I od razu muszę to sprawdzić!