Minął kilkudziesięcioletni okres karencji, podczas którego dzienniki nie mogły być drukowane. Niektórzy liczyli na skandal, sensację towarzyską albo literackie objawienie godne Joyce’a. Przeliczyli się wszyscy, chyba najmniej wierni miłośnicy prozy Mirona. Najpierw poznawaliśmy tę prozę fragmentami drukowanymi w „Odrze”, „Gazecie Wyborczej”, kilka lat temu ukazało się wreszcie „Chamowo”. To były literackie fajerwerki spełnione w amorficznej strukturze, tymczasem „Tajny dziennik” w całości nie przedstawia się tak świetnie. Wygląda jak brudnopis, w którym upchnięto wszystko. Fragmenty błahe osłabiają znakomite. Bogactwo „gotowych” utworów Białoszewskiego obnaża drugorzędność dziennika. „Melancholia półfabrykatu” z „Chamowa” została zastąpiona melancholią dupereli. Pierwszy wpis w „Tajnym dzienniku” pochodzi listopada 1975 roku, ostatni z kwietnia 1983. „Listy do Eumeid” kończą się z kolei 28 maja 1983 roku. Białoszewski umarł kilkanaście dni później. Dziennik zbudowany z trzech integralnych części – „Dokładane treści”, „Nadawanie”, „Pogorszenie” – nie jest kompletny, brakuje na przykład czterech zeszytów zapisków Mirona z 1981 roku, które znalazły się w posiadaniu Leszka Solińskiego. Nigdy ich nie odnaleziono.

Równolegle ukazał się tom „Człowiek Miron” Tadeusza Sobolewskiego, wzruszające, warte osobnego omówienia, wyznanie miłości przyjaciela Białoszewskiego do mistrza. Potężny, liczący dziewięćset stron „Tajny dziennik” nie wytrzymuje porównania z najważniejszymi osiągnięciami rodzimej diarystyki, na przykład wydany niemal równolegle trzeci tom „Dziennika” Iwaszkiewicza nie tylko literacko deklasuje autora „Pamiętnika z powstania warszawskiego”. Białoszewski jest oczywiście kimś zupełnie innym. Nie ma w nim sarkazmu Dąbrowskiej ani Iwaszkiewczowskiego zgorzknienia (sięgając tylko po najwyższą półkę literacką), Miron pozostaje bystrym obserwatorem, przetwarzającym doraźność w poezję. Nie krytykuje kolegów po piórze, nie bawi się w intrygi: pisze życie. Miejscami owo „życiopisanie” jest rzeczywiście arcydzielne. Chodzi o zginanie, naginanie słów tylko po to, żeby spoza gigantomanii skojarzeń wychynęła gałązka niekoniecznie bzu, jakiś krzaczor, farfocle. To, co najważniejsze.

„Tajny dziennik” Białoszewskiego bywa irytujący, całymi partiami przygnębiająco monotonny, mimo wszystko wyłania się zeń postać wyjątkowa, która z braku szablonu uczyniła szablon. W najlepszych partiach dziennika – fenomenalne „Listy do Eumeid”, czyli Marii Janion, Marii Żmigrodzkiej i Małgorzaty Baranowskiej – Białoszewski na matrycy prozy tworzy poezję. Oto historie jego życia. Informacje na temat dziwactw. Styl bycia. Frazeologia. Zapiski. Plotki. Poezja, poezja, poezja. Pamiętnik z powstania – wypieki na twarzy. Ciasto z kruszonką – wypiek pierwsza klasa. Gdziekolwiek spojrzeć – tam Miron. „Szumy po szumach”, po nich kolejne „szumy”. Jego, moje, nasze, wspólne.

Maria Janion pisała, że tylko Białoszewski potrafił zamienić biografię w egzystencję, Sandauer widział w nim polskiego Geneta, inni lingwistę, piewcę codzienności albo nadzwyczajności, nowatora języka teatralnego (Teatr Osobny, Tarczyńska). Znamy Białoszewskiego wspinającego się wysoko, żeby zrobić zdjęcie, i pasywnego bohatera „Leżeń” („leżenie zapuszcza korzenie”). Białoszewski uroczy i złośliwy, żywiący się tylko herbatą i zajadający łapczywie ciastka. Natomiast w „Tajnym dzienniku” rozmawiamy z Mironem samoobnażającym się, cierpiącym i bardzo samotnym: wśród ludzi, wśród przyjaciół; Mironem gejem, bez uników piszącym o doświadczeniu homoseksualnym; Mironem optymistą cierpiącym na pesymizm.

Białoszewski wyłaniający się z dziennika odbija się w profilach znajomych. W depresji Jadwigi Stańczakowej, w energii jego młodych przyjaciół, w złośliwych uśmieszkach sąsiadów, w chorującej mamie, w cherlawej rzeczywistości, która od czasu do czasu przenika również na karty dziennika. Stan wojenny, jakieś odnotowane pożary, nocne Polaków rozmowy. Miron wśród ludzi. Miron siedzący z babami. Słuchający tych bab. Recytujący wiersze, Miron piszący. I Miron bardzo samotny, przyznający się do tego stanu niepewnie, między wierszami, między girlandami pięknych słowotwórczych skojarzeń, które tworzyły szarą, nagą jamę uników. Jednak nawet te pyszne słowotwórcze girlandy po pewnym czasie stawały się w lekturze uciążliwym balastem. Za dużo niezwykłości w zwykłości mironaczarni. Zbyt wiele byle jakiej prozy życia w ekstrakcie poezji. Po setnym odnotowanym spotkaniu z Leszkiem, po dwusetnym spacerze, trzechsetnym westchnieniu, u czytelnika pojawia się nuda. Nie znika. Nigdy bym siebie nie podejrzewał o taką reakcję.

Zdaję sobie sprawę, że będę w mniejszości. Że mój sceptycyzm wobec tej książki wynika prawdopodobnie z nadmiernych oczekiwań. W trakcie długiej, zarezerwowanej na wiele wieczorów lektury zrozumiałem po raz kolejny, że nie wolno zakochiwać się w cudzych, nawet najpiękniejszych opiniach, wszystko jedno – literackich czy filmowych. Warto rozmawiać z każdym dziełem na sucho, bez kanonady cudzych skojarzeń w głowie, bo jedynie wtedy prawdziwe zakochanie w słowie jest możliwe. Czytając Białoszewskiego prywatnie, rozmawiając z Białoszewskim siedzącym w gejowskim kinie w Bostonie albo pukającego do hałasujących sąsiadów na Saskiej Kępie, miałem wrażenie imitacji czegoś, co w legendzie wydawało się o wiele lepsze, wspanialsze, mądrzejsze. Popełniłem błąd krytyczny. Zacząłem lekturę na kolanach. Efekt jest bolesny.