Lista śpiewanych przez Bodo evergreenów to historia polskiej rozrywki w najlepszym wydaniu. „Całuję twoją dłoń, madame”, „Ach, śpij, kochanie”, „Już taki jestem zimny drań”, „Sex appeal to nasza broń kobieca”, „Ach, te baby”, „Umówiłem się z nią na dziewiątą” – aż trudno uwierzyć, że wszystkie te szlagiery wykonywał najpierw Bodo. Przystojny, przesadnie elegancki, szarmancki, muzykalny i dowcipny. Taki portret Eugeniusza Bodo znamy z setek fotografii oraz z licznych seansów „W starym kinie”. To obraz prawdziwy, ale niepełny. Był największą gwiazdą przedwojennego kina. Aktor, piosenkarz, reżyser, tancerz, producent. Czego się nie dotknął, zamieniało się w złoto. Niestety szczęśliwa biografia artysty zamyka się wstrząsającą pointą. Bodo umierał z wycieńczenia w archangielskim łagrze.

Naprawdę nazywał się Bogdan Eugene Junod – ojciec Bodo, szwajcarski inżynier Teodor Junod, był jednym z pierwszych propagatorów kinematografu w Polsce, założycielem słynnego łódzkiego kina „Urania”. Artystyczny pseudonim „Bodo” pochodził z pierwszych sylab imienia własnego aktora oraz uwielbianej przezeń matki (Dorota). Jeszcze jako nastolatek Eugeniusz trafił do najlepszych przedwojennych kabaretów: „Qui Pro Quo”, „Morskiego Oka”, „Cyrulika Warszawskiego”. Szybko debiutował w kinie, przed wojną wystąpił w ponad 30 tytułach (!). Publiczność pokochała go za role komediowe oraz występy w filmach muzycznych, ale sprawdzał się również w dramatach. Błyskawicznie się uczył. Aktorstwo szybko przestało mu wystarczać. Zaczynał od pisania scenariuszy, potem zajął się także reżyserią. W 1933 roku założył prywatną wytwórnię filmową „Urania-Film”, w której wyprodukował większość przedwojennych filmowych szlagierów z własnym udziałem. Mówił biegle po włosku, francusku, rosyjsku i angielsku, otworzył w Warszawie popularną kawiarnię, był zapalonym filatelistą, występował w reklamach. Kiedy wybuchała wojna, miał podpisany kontrakt z dużą amerykańską wytwórnią. Światowa kariera stała przed nim otworem.

Szalone ambicje Bodo, jego tytaniczna praca oraz powszechny szacunek widzów nie zawsze szły w parze z osobistym szczęściem. Ryszard Wolański przypomina na przykład, że w 1929 roku aktor, prowadząc samochód, wpadł w ciemnościach na górę kamieni. W wyniku wypadku zginął wówczas przyjaciel artysty Witold Roland. Bodo miał również niestabilne życie uczuciowe. Ten czarujący dżentelmen z charakterystycznym uwodzicielskim błyskiem w oku był nieustannie otoczony wianuszkiem wielbicielek, pozostał jednak wierny jedynie ukochanej matce oraz psom – okładkę monografii Wolańskiego zdobi zdjęcia Bodo z niemieckim dogiem, ukochanym Sambo. Nazwisko aktora łączono wprawdzie z Norą Ney czy z egzotyczną Tahitanką Reri, która dla Bodo przeniosła się do Polski i zagrała w filmie „Czarna perła”, jednak żaden z tych związków nie przetrwał próby czasu. Monografia Ryszarda Wolańskiego to jednak nie tylko skrupulatnie odnotowane i atrakcyjnie opisane anegdoty, lecz także, a może przede wszystkim, dokładny raport z wstrząsających wojennych losów artysty.

W PRL-u oficjalne biografie aktora informowały, że Bodo został rozstrzelany przez Niemców po ich wkroczeniu do Lwowa. Było inaczej. W 1941 roku w lwowskim mieszkaniu Bodo zostaje zaaresztowany przez NKWD, trafia do więzienia w Moskwie, następnie do łagru w Kotłasie. Dwa lata później umiera z głodu. Był wówczas strzępem człowieka. Złamany, ciężko chory, kompletnie upokorzony (przez dwa lata chodził w jednym płaszczu, nie miał innego ubrania), został pochowany w zbiorowym grobie... Wolański w ostatnim rozdziale cytuje znaną myśl Henry’ego Becque’a: „Wszystko można wytłumaczyć, niczego nie można usprawiedliwić”. Uwielbiany przez tłumy „zimny drań” umierał jak zranione zwierzę.

Eugeniusz Bodo. Już taki jestem zimny drań | Ryszard Wolański | Rebis 2012 | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 4 / 6