Patologiczna mizantropia i stałe poszukiwanie ujścia dla niechęci i pogardy żywionej dla świata leżą u podstaw sensu życia Cesara, czterdziestoletniego dozorcy wjednej z miejskich kamienic. Mężczyzna, niczym bohater słynnego opowiadania „Dystrybutor” Richarda Mathesona, całkowicie podporządkowuje się destrukcyjnemu procederowi, poświęcając dnie i noce na uprzykrzanie życia mieszkańcom budynku. Nie kieruje nim żadna inna motywacja prócz socjopatycznej nienawiści wobec zwyczajnych ludzkich przejawów szczęścia. Szaleniec –wświetnej kreacji Luisa Tosara, który nadaje swojej postaci demoniczność godną Normana Batesa z „Psychozy” – za cel obiera sobie młodą kobietę Clarę; po zmroku wkrada się do jej mieszkania, studiuje słabości i uderza.
Oczywiście cały czas kryjąc się za fasadą serdecznego, empatycznego sąsiada, któremu z ust nie schodzi uśmiech. „Słodkich snów”to pierwsze samodzielne dzieło Jaume Balagueró od sześciu lat – przez drugą połowę ostatniej dekady zajmowała go przede wszystkim praca nad serią „[Rec]”, a stołek reżyserski dzielił z Paco Plazą. Hiszpański filmowiec udowodnił wcześniej, tytułami takimi jak „Bezimienni” czy „Ciemność”, że interesują go właśnie podobne, kameralne historie skupiające się na indywidualnym dramacie, przeważnie osadzone w przestrzeni prywatnej, gdzie groza polega na naruszeniu sfery intymnej.
Cesar ze „Słodkich snów” dokonuje na niej gwałtu, jest niczym nocna zmora, inkub, to projekcja bodaj jednego z największych lęków czującego się bezpiecznie we własnym łóżku, pogrążonego we śnie człowieka – Balagueró umiejętnie buduje atmosferę paranoicznego niepokoju. Fabuła „Słodkich snów”może skojarzyć się z niedawnym „Rezydentem”, lecz jest to film lepiej skonstruowany, spójny i gładko poprowadzony. Zamiast postawić na serię brawurowych zwrotów akcji i nagłych wolt, zdecydowano się na konsekwentne budowanie napięcia; nawet finał przypomina raczej implozję niż gwałtowny fajerwerk.