„Obławę” otwiera bardzo mocna scena. Kamera podgląda ukryte w lesie ziemianki, słyszymy dwóch mężczyzn sprzeczających się o jakiś przedwojenny mecz. Trochę sobie docinają, trochę nerwowo żartują. Wreszcie widzimy, że jeden z nich to śląski esesman, skazany przez AK na śmierć, zaś drugi jest żołnierzem, który ma wykonać wyrok. To kapral Wydra (kolejna wybitna rola w dorobku Marcina Dorocińskiego), który wkrótce w pobliskim miasteczku poprowadzi na śmierć kolejnego skazańca – niejakiego Kondolewicza (przekonujący Maciej Stuhr), dzięki kolaboracji starającego się okupacyjną zawieruchę przeżyć względnie spokojnie. Obaj znali się jeszcze przed wojną, ale nigdy nie utrzymywali bliskich kontaktów. Są też kobiety, które odegrają znaczącą rolę: sanitariuszka Pestka (Weronika Rosati), chamsko podrywana przez Wydrę, oraz Helena (Sonia Bohosiewicz), żona Kondolewicza, odtrącona przez męża, gardząca nim, ale niezdolna od niego odejść.
Ojciec reżysera, Adam Krzyształowicz, ps. „Wydra”, był AK- -owskim partyzantem i pierwowzorem postaci granej przez Dorocińskiego, ale twórca „Obławy” zastrzega, że to nie jest historia oparta na faktach. Jednak dzięki ojcowskim wspomnieniom udało mu się z pewnością uchwycić część prawdy o wojennych losach. Jednak reżyser nie od razu wykłada karty na stół. W retrospekcjach i pomieszanych planach czasowych odsłania kolejne elementy układanki, odkrywa sekrety i tajemnice, które pozwalają zmienić punkt widzenia na postępowanie każdego z bohaterów. Zadbał także o postaci z drugiego planu – to nie statyści, ale pełnokrwiste postaci, także koncertowo zagrane.
Jest w „Obławie” posępny klimat antywesternu – Krzyształowicz debiutował wszak przed jedenastu laty westernem „Eucalyptus”. Jednak o ile tamten film był łatwą do zapomnienia zgrywą, o tyle „Obława” nie jest już żonglerką konwencjami. To film spójny stylistycznie, przemyślany, wyrastający ponad gatunkowe schematy. W jednym z wywiadów Krzyształowicz powoływał się także na „Armię cieni” Jeana-Pierre’a Melville’a. Niebezpodstawnie – podobnie jak we francuskim arcydziele, tak i w „Obławie” nie oglądamy prostych, czarno-białych podziałów. Tu nic nie jest oczywiste, nie mamy do czynienia z manichejskim pojedynkiem dobra i zła. Ten dobry może okazać się zdolny do bestialskich czynów, ten zły zachował w sobie uczucia i godność. Bohaterstwo idzie w parze z zawiścią, nikczemnością i prymitywną żądzą zemsty. Motorem działań wszystkich postaci jest zdrada – między przyjaciółmi, małżonkami, ale także zdrada wielkiego kalibru – ojczyzny i towarzyszy broni. Ale Krzyształowicz szczęśliwie unika wielkich słów. Jego bohaterowie nie walczą już dla sprawy, nie wymachują sztandarami, walczą po to, by przeżyć, jednak z pełną świadomością, że zostało im już właściwie wyłącznie czekanie na śmierć. Bo za każdą zdradę muszą zapłacić najwyższą cenę.
Najpierw wybitna „Róża” Wojciecha Smarzowskiego, teraz film Krzyształowicza – polskie kino znów opowiada o wojnie wnikliwie, bez martyrologii i patosu. I nie potrzebuje do tego astronomicznych budżetów i spektakularnych sekwencji bitewnych, bo w obu tych filmach ważniejsze jest to, co dzieje się w głowach bohaterów i co zostaje w głowach widzów.
OBŁAWA | Polska 2012 | reżyseria: Marcin Krzyształowicz | dystrybucja: Kino Świat | czas: 96 min