Nowa „Anna Karenina” wykorzystuje pomysł stary jak świat. Życie zamienia w teatr, ludzi w aktorów, a budzące grozę i egzekwowane bez litości konwenanse – w absurdalny, zrytmizowany taniec posłusznych kukiełek. Scena jest wszystkim, to na niej terroryzowane widmem upokorzenia marionetki poddawane są niekończącym się próbom. Ta, która powściągnie emocje, wytrwa i tym samym zachowa twarz, może przez chwilę odetchnąć za kulisami. Kara czeka te, które nie potrafią – lub nie chcą – właściwie się zakamuflować.
Historia miłości Anny i hrabiego Wrońskiego mogłaby z łatwością ugrzęznąć w tej aż nazbyt oczywistej symbolice. Jednak reżyser Joe Wright, podobnie jak wcześniej Baz Luhrmann przy okazji „Moulin Rouge!”, potrafi zrobić użytek z tego, co sztuczne, i na tym fundamencie buduje spójność swojego przekazu. W starannie wypreparowanej, zamkniętej w teatralnych dekoracjach rzeczywistości wszystko doskonale do siebie pasuje: towarzyskie podchody i nic nieznaczące konwersacje arystokratek uzupełnione są pomysłową choreografią, a wielkie uczucia rozkwitają tam, gdzie się ich spodziewamy, czyli poza tzw. zwyczajnym życiem. Ta adekwatność formy do odczytanej na nowo treści sprawia, że zdecydowane wepchnięcie „Anny Kareniny” w nawias ironii nie razi pretensjonalnością.
Wspomniana adekwatność zanika, gdy po opuszczeniu sfery konwenansów bohaterowie przenoszą się na poziom intymnych emocji. Tu Wright wraz z autorem scenariusza Tomem Stoppardem wyraźnie tracą równowagę. Trzymając się kurczowo zasady umowności, zezwalają aktorom na pokazanie niuansów, co w oczywisty sposób narusza kompozycję całości. W tym przypadku wybór musi zostać dokonany: albo wizualne szaleństwo i odpowiadająca mu wyrazistość bohaterów, albo powściągliwość formy i psychologiczny realizm. Są w „Annie Kareninie” pojedyncze sceny, gdy Wright skłania się bardziej ku temu drugiemu, co w tym akurat filmie paradoksalnie do niczego nie służy. Być może przysłuży się Keirze Knightley, która w kilku momentach zyskuje możliwość użycia nieco subtelniejszych środków wyrazu i tym samym udowadnia, że nie wyczerpała całego swojego potencjału świetną kreacją w „Dumie i uprzedzeniu”. Zyskuje na tym również Jude Law jako Karenin. W tej interpretacji powieści Tołstoja mąż Anny jest kimś więcej niż jedynie elementem opresyjnego systemu. To człowiek naznaczony tragizmem i autentycznie zakochany w niestabilnej emocjonalnie wybrance.
Law bez kłopotu unosi ciężar tej postaci, jednak jego wysiłek trafia w próżnię, a ostateczny efekt ginie w oszałamiającej feerii barw. Na szczęście dla Wrighta jest jeszcze hrabia Wroński, czyli młodziutki Aaron Taylor-Johnson. On z kolei, mniej lub bardziej świadomie, trafia w samo sedno konwencji: jest przerysowany, egzaltowany i pasuje doskonale do tej Anny, która kieruje się wyłącznie gwałtownymi, nieskomplikowanymi emocjami. Do tej drugiej, subtelniejszej Anny znacznie bardziej pasuje Karenin – i w tym chyba należy upatrywać największej słabości filmu Wrighta.
Anna Karenina | Wielka Brytania, Francja 2012 | reżyseria: Joe Wright | dystrybucja: UIP | czas: 130 min | Recenzja: Anna Kiedrzynek | Ocena: 4 / 6