W połowie lat 80. w przeprowadzonych przez „New York Times” badaniach Amerykanie mieli wskazać najsłynniejszych Japończyków. Godzilla zajął trzecie miejsce, ustępując jedynie Hirohito i – cokolwiek błędnie rozpoznanemu – Bruce’owi Lee. Dziś, sześć dekad po premierze filmu Ishiro Hondy, od którego zaczęła się godzillomania, wynik mógłby być niekorzystny i dla cesarza, i dla pochodzącego z Hongkongu. ]
Godzilla jest jedną z największych ikon popkultury. Nawet jeśli nie widzieliście żadnego z filmów zrealizowanych przez japońską wytwórnię Toho, imię gigantycznego jaszczura budzi automatyczne i bardzo konkretne skojarzenia. Z grubsza wiadomo więc, czego po produkcji Garetha Edwardsa się spodziewać. Brytyjski reżyser nie próbuje wymyślać prochu na nowo. Dostał do dyspozycji sprawdzony temat, musiał tylko – za pomocą gigantycznego budżetu – dostosować go do wymogów zachodniej widowni. Jak pamiętamy, w 1998 roku próbował już tego Roland Emmerich, ale jego „Godzilla” to film, o którym nie warto pamiętać, policzek wymierzony fanom kaiju (czyli wielkich potworów). Edwards szczęśliwie uniknął błędów popełnionych przez poprzednika. A przede wszystkim uszanował to, co jest motywem przewodnim całej serii: Godzilla nie jest ani dobry, ani zły. Jest ucieleśnieniem żywiołów, przebudzonym na skutek testów z bronią atomową (w nowym filmie tajemnica jego pochodzenia została wyjaśniona nieco inaczej, ale potęga atomu wciąż odgrywa tu kluczową rolę). Staje w obronie ludzkości, walcząc z innymi potworami, ale nie dlatego, że obchodzi go los homo sapiens, lecz dlatego, że jest pierwotną siłą natury, prymitywnym bogiem, którego zadaniem jest utrzymanie w świecie równowagi. Przedrostek „god” w angielskim imieniu potwora jest przypadkowy (to skutek transkrypcji oryginalnego słowa „gojira”), ale w filmie Edwardsa bohaterowie wprost mówią o Godzilli jako o bóstwie, które ma wybawić ludzi z kłopotów.
Godzilla jest taki, jakiego można było oczekiwać. Imponujący, nieokiełznany, budzi respekt, ale nie przerażenie. Ale jednocześnie budzi tęsknotę za aktorami poprzebieranymi w gumowe kostiumy, demolującymi precyzyjnie wykonane makiety Tokio. William Tsutsui w świetnej książce „Godzilla on My Mind” poświęconej fenomenowi potwora z wytwórni Toho pisał: „Godzilla to stan umysłu”. Podkreślał, że umowność efektów specjalnych ma nie tylko campowy urok, lecz także zmusza do skupienia się na przesłaniu, jakie filmy o „Godzilli” ze sobą niosły. Perfekcja wygenerowanych komputerowo efektów specjalnych sprawia, że widowisko staje się ważniejsze od treści. Tsutsui odnosił się co prawda do „Godzilli”, ale w gruncie rzeczy ta zasada działa także w przypadku filmu Edwardsa.
Inna sprawa, że treści zbyt wiele tu niestety nie ma. Ludzcy bohaterowie – może z wyjątkiem granego przez Bryana Cranstona naukowca obsesyjnie poszukującego prawdy o katastrofie w japońskiej elektrowni atomowej – to marionetki służące nie tyle budowaniu napięcia, ile objaśnianiu widzom tego, co się dzieje. Liczba klisz kina katastroficznego (dzieci i zwierzątka w niebezpieczeństwie, naukowiec pouczający armię, dowódcy ignoranci itp.) zbliża się do granicy śmieszności. Ale Godzilla jeszcze raz ratuje sytuację. Sceny, w których się pojawia, są nie tylko świetnie zrealizowane, lecz także pełne emocji. A przede wszystkim pokazują, na co naprawdę byłoby stać Garetha Edwardsa, gdyby Brytyjczyk nie był skrępowany wymaganiami wielkiego hollywoodzkiego studia.
Godzilla | USA, Japonia 2014 | reżyseria: Gareth Edwards | dystrybucja: Warner | czas: 123 min. | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 3 / 6