Ostrych słów tej powieści nie szczędził sam Robert McCammon. Na swojej stronie internetowej napisał, że książka jest niemiłosiernie rozciągnięta, rys psychologiczny postaci nadmiernie uproszczony, a wątek miłosny żenująco niezgrabny.

I jeszcze, jakby tego było mało, przyznawał się do jawnej inspiracji „Bastionem” Stephena Kinga. Nie dość, że epigon, to jeszcze mierny? Bynajmniej. Bo to przecież tę cegłę – polskie dwutomowe wydanie liczy sobie tysiąc stron z górką – uznaje się za opus magnum McCammona. Amerykański autor powrócił niedawno do pisania po trwającej niemal dwadzieścia lat przerwie, lecz horroru już ruszać nie chce. A szkoda. „Łabędzi śpiew” to klasyka literatury postapokaliptycznej. Książkę napisano pod koniec lat 80., jeszcze kiedy miliony po obu stronach globu śniły o drżących palcach nad czerwonymi przyciskami. U McCammona spełnia się najczarniejszy ze scenariuszy. Zaledwie kilkadziesiąt minut wystarczy, aby cywilizacja ludzka przestała istnieć. Promienie słońca nie mogą się przebić przez tumany kurzu, a kogo nie zabiła fala uderzeniowa, tego wykończy promieniowanie. Przetrwali nieliczni, choć i oni przeważnie albo powariowali, albo dali upust zwierzęcym instynktom, a po ziemi stąpa, jak się wydaje, sam diabeł. McCammon nie pozbawia jednak ocalałych nadziei – oto uchowała się dziewczynka zdolna tchnąć życie w pustkę. Amerykański pisarz był w ocenie swojej pracy zdecydowanie zbyt surowy. Brakuje mu co prawda umiejętności Kingowskiego gawędziarstwa i faktycznie trafiają mu się dłużyzny, ale stworzył powieść kompletną. Jej lektura należy do tych przeżyć czytelniczych, którą pamięta się latami.

Łabędzi śpiew | Robert McCammon | przeł. Maria Grabska-Ryńska | Papierowy Księżyc 2013 | Recenzja: Bartosz Czartoryski | Ocena: 5 / 6