„Kotka na rozpalonym blaszanym dachu” w warszawskim Teatrze Narodowym to mocny kandydat w kategorii rozczarowanie roku.

Smutno, tym bardziej że sromotną klapę spektaklu Grzegorza Chrapkiewicza tak trudno było przewidzieć, jak klęskę naszych piłkarzy na Wembley. Pociecha dla narodowej sceny jest taka, że na przedstawienie bilety rozchodzą się na pniu, a gry reprezentacji za chwilę nikt nie będzie chciał oglądać. W przypadku „Kotki na rozpalonym blaszanym dachu” działa magia gwiazdorskich nazwisk. Kto by nie chciał zobaczyć w jednym widowisku Małgorzaty Kożuchowskiej, Ewy Wiśniewskiej, Janusza Gajosa, Grzegorza Małeckiego, Beaty Ścibakówny i jeszcze kilku innych w mniej znaczących rolach? A że grają w najgorszym od lat spektaklu Teatru Narodowego? Taka refleksja przyjdzie potem – albo i nie przyjdzie. Nie każdy będzie miał z czym porównywać. Kłopoty zaczynają się od Grzegorza Chrapkiewicza. Był niegdyś przyzwoitym aktorem – sam widziałem go w zapadającej w pamięć roli Sade’a w „Marat/Sade”, przygotowanym przez Krzysztofa Nazara w gdańskim Teatrze Wybrzeże. Ostatnio jednak pracuje przede wszystkim jako reżyser, trzaskając przedstawienie za przedstawieniem. Zaglądam do biogramu artysty w programie do „Kotki…” – pracował w Bielsku-Białej, Białymstoku, Gdańsku, Olsztynie, Kielcach, Kaliszu, w Warszawie w Capitolu, Komedii, a ostatnio bez szczególnego sukcesu w Dramatycznym („Romantycy” Levina).

W wystawianym przez niego repertuarze – od Witkacego do Cooneya – trudno odnaleźć jedną linię. Może to wszystko niepotrzebne, ale nie mogę pozbyć się pytania, czy reżyser doświadczony na, umówmy się, pierwszorzędnych scenach drugorzędnych powinien pracować w Narodowym. Inscenizacja dramatu Williamsa wskazuje dobitnie, że nie. „Kotka…” jest przedstawieniem o niczym. Chrapkiewicz odarł ją z ważnego dla amerykańskiego pisarza lokalnego dusznego klimatu, umieszczając wszędzie, czyli nigdzie. Pozbawił postaci społecznego statusu, dlatego o Margaret (Małgorzata Kożuchowska) możemy powiedzieć jedynie, że nie wiedzieć czemu jest rozczarowana, a o Bricku (Grzegorz Małecki) – że nie wiedzieć czemu pije. Wiadomo tylko, że Duży Tata (Janusz Gajos) jest nieprzyzwoicie bogaty, bo komunikuje to wprost. Zawstydzająco pozbawiona gustu scenografia Borisa Kudlički tworzy z salonu bohaterów ekspozycję rodem z salonu Emilia, a co najwyżej z Ikei. Plumkająca bez sensu muzyczka Leszka Możdżera przywodzi na myśl bladą kopię melodii Krzysztofa Komedy z „Dziecka Rosemary” Polańskiego.

Trudno, będę brutalny. Artystom tej klasy nie przystoi odwalać takiej tandety. Brak interpretacji reżyserskiej znać także w bezradności aktorów, którzy ratują się, jak mogą. Najlepiej oczywiście Janusz Gajos, ale i jemu konceptu nie starcza na całą rolę. Coś zaczyna iskrzyć w jego rozmowie z Grzegorzem Małeckim, powraca na chwilę wysoki styl Narodowego, ale nawet od tych wybitnych aktorów otrzymujemy jak na ich możliwości żałośnie mało. Pozbawiona oparcia w reżyserze Małgorzata Kożuchowska sprowadza dramat Maggie do wymiaru telenoweli. Wypada płasko i minoderyjnie, jakby wciąż zabiegała o sympatię widzów. Tymczasem tytułowa bohaterka „Kotki…” to jedna z najbrutalniej scharakteryzowanych przez Williamsa bohaterek. Klęska tej roli powinna być dla zdolnej aktorki sygnałem ostrzegawczym, że jednak trudno żenić „Rodzinkę.pl” z graniem poważnych ról na scenie. Seriale usypiają, odbierają czujność. Gdyby to przedstawienie zdarzyło się we wspomnianej Komedii, nie miałbym większych pretensji. Teatrowi Narodowemu jednak nie przystoi, bo kto, do diabła, ma wyznaczać standardy?

Kotka na rozpalonym blaszanym dachu | Tennessee Williams | reżyseria: Grzegorz Chrapkiewicz | Teatr Narodowy w Warszawie | Recenzja: Jacek Wakar, Polskie Radio | Ocena: 1 / 6