"Dlaczego w Polsce jest brzydko?” – usiłuje dociec w swojej najnowszej książce Filip Springer. I wcale nie odpowiada wprost, za to zadaje przewrotne pytanie: „A dlaczego miałoby być ładnie?”. Springer tropi objawy choroby toczącej polską przestrzeń miejską i wiejską, architekturę i urbanistykę. „Tropi” to może nawet za duże słowo, bo klinicznych przykładów schorzenia jest aż nadto. Do wytropienia kwalifikują się raczej rejony nieskażone wirusem bezguścia, chaosu, urzędniczej niewiedzy albo zwykłego tumiwisizmu oraz odporne na działania kapitału. Czasami wielkiego kapitału – jak w przypadku hotelu Gołębiewski w Karpaczu, zbudowanego niezgodnie z przepisami, którego gigantyczna bryła trwale zeszpeciła pejzaż sudeckiego kurortu. A czasami kapitału mikro – małych sum, które wspólnoty mieszkaniowe albo właściciel posesji dostają za zasłonięcie elewacji banerami lub instalację billboardów w przydomowym ogródku.
Jest śmieszno i straszno. Śmieszno, bo teksty Springera dobrze się czyta. W „Wannie z kolumnadą” zmiksował diametralnie różne formy narracji. Pisze o współczesnej polskiej przestrzeni, jej architekturze, urbanistyce i designie, uciekając do stylizowanego na medyczną rozprawkę reportażu, eseju, encyklopedycznych definicji, dziennikarskiego śledztwa, osobistych impresji czy konceptualnego tekstu, w którym refleksje Josifa Brodskiego zestawił z cytatami z komercyjnego katalogu. Ale jest także straszno, bo konkluzje są ponure. Objawów choroby, którym Springer poświęca książkę, jest kilka. Do wspomnianej samowolki reklamowej, luk w prawie budowlanym i niedowładu urzędów dodaje szaleństwo szatkowania całych połaci miast płatami zamkniętych osiedli (co daje asumpt do rozważań, jak Polacy rozumieją przestrzeń publiczną i prywatną), monstrualnie rozrastające się przedmieścia, pozbawione podstawowej infrastruktury. Na przykładach blokowisk z różnych rejonów Polski opisuje manię malowania elewacji peerelowskich mrówkowców jaskrawymi kolorami. Zjawisko nazywane jest pastelozą, choć ze względu na owczy pęd inwestorów i krzykliwe barwy bardziej adekwatne wydaje się tu określenie „pstrokacizna”.
Autor bierze pod lupę gusta i preferencje architekta oraz inwestora podwarszawskiego kondominium Venezia, wystylizowanego na Serenissimę. Bodaj najbardziej wstrząsający rozdział poświęca rzekom, a właściwie ich unicestwianiu. „Każde polskie, miasto, które ma rzekę, ma też jakiś grzech z nią związany. Najcięższy – zabójstwo z premedytacją”, pisze. W Poznaniu Warta przeszkadzała, więc ją zasypano, przesunięto i umieszczono w betonowym sarkofagu. W Warszawie Wisłę odcięto od miasta trasami szybkiego ruchu. O osiemnastu (!) łódzkich rzekach i rzeczkach – zasypanych, wpuszczonych w rury, zamienionych w ścieki – wiedzą dziś nieliczni mieszkańcy miasta. Najbardziej dotkliwym objawem choroby, którą zdiagnozował Filip Springer, jest samozadowolenie rodaków. Większość z nas nie uważa, że przestrzeń została zdegradowana. Papuzie kolory, którymi maluje się elewacje, demokratycznie wybierają mieszkańcy. Reklamowe anonse, którymi oblepione są słupy, przystanki, rynny, de facto przeszkadzają tylko grupce aktywistów, skrzykujących się na zrywanie ulotek (te zresztą wkrótce wracają). Bez wykonania pracy organicznej zabiegi o oczyszczenie polskiej przestrzeni będą walką z wiatrakami. Przez dziesięć lat podstawówki i gimnazjum polskie dzieci spędzają na lekcjach plastyki 255 godzin. Młodzi Łotysze na analogicznym szczeblu kształcenia – 800 godzin, Czesi 636, Węgrzy 600, Rumuni 550. Jeżeli chcemy dogonić sąsiadów, praca u podstaw nad kształtowaniem estetyki Polaków powinna się zacząć już w przedszkolu.
Wanna z kolumnadą | Filip Springer | Czarne 2013 | Recenzja: Cezary Polak | Ocena: 4 / 6