W starym dowcipie Radia Erewań pada pytanie o to, czym się różni demokracja od demokracji socjalistycznej – tym, brzmi odpowiedź, czym krzesło od krzesła elektrycznego. Totalitaryzmy zawsze umiały wybebeszać słowa ze znaczeń, a nawet nadawać im znaczenia całkiem przeciwne od pierwotnych. „Życie stało się lepsze, towarzysze, życie stało się weselsze”, mawiał Józef Stalin po wymordowaniu milionów obywateli ZSRR, a naziści mogli nazywać Holocaust „ostatecznym rozwiązaniem”, nie tracąc dobrego samopoczucia. Oczywiście wojna na znaczenia trwa w każdym czasie i ustroju (weźmy choćby nasze lokalne wojny o „lustrację” czy „gender”), niemniej istotą rządów totalitarnych jest praktyka absolutystycznego narzucenia własnej interpretacji – za jej podważanie można zapłacić głową – i takiego manipulowania semantyką, by zmusić ludzi do desperackiej, irracjonalnej wiary w kłamliwą iluzję.
Kiedy czołgi wojsk Układu Warszawskiego rozjechały w 1968 roku Praską Wiosnę, nowa ekipa z błogosławieństwem Moskwy szybko zaczęła stosowne prace porządkowe – niewygodnych ludzi wyrzucano z pracy i zmuszano do emigracji, czyszczono szeregi partii komunistycznej, prześladowano Kościoły, rozwiązywano organizacje kulturalne i społeczne, zapatrzonym w Zachód gówniarzom siłą obcinano włosy, wzmocniono też cenzurę. Tę wszechstronną pacyfikację czechosłowackiego społeczeństwa określano osobliwie „normalizacją”. Owszem, w PRL-u również przydarzały się okresy dokręcania śruby, ale „normalizacja” była niezwykle długim (1968–1989) i traumatycznym okresem stagnacji, dwiema dekadami, podczas których historię Czech i Słowacji pisały przeważnie, na spółkę, konformizm, powszedni marazm i tajna policja. Samobójcza śmierć studentów Jana Palacha, Jana Zajíca i Evžena Boučka – wszyscy trzej podpalili się w 1969 roku na znak protestu przeciw „normalizacji” – niewiele mogła zmienić.
„Celem undergroundu na Zachodzie jest zniszczenie establishmentu. Celem undergroundu u nas jest stworzenie drugiej kultury. Kultury, która będzie zasadniczo niezależna od oficjalnych kanałów komunikacji, społecznych ocen i hierarchii wartości, którymi rządzi establishment. Kultury, która nie może obrać za cel destrukcji establishmentu, ponieważ w ten sposób sama wpadłaby mu w ramiona” – pisał w 1975 roku w głośnym manifeście „Rzecz o trzecim czeskim odrodzeniu muzycznym” Ivan Martin Jirous (1944–2011), poeta, publicysta, krytyk i spiritus movens najsłynniejszego czeskiego zespołu rockowego lat 70., The Plastic People of the Universe. Jirous, zwany „Wariatem”, był dla Plastików – kapeli zrewoltowanej, prześladowanej przez bezpiekę, dającej pokątne, nielegalne koncerty w wiejskich chatach i gospodach – tym, kim Andy Warhol dla The Velvet Underground: menedżerem, ideologiem i przywódcą. Był też nieformalnym liderem całego muzycznego podziemia. Spędził w sumie osiem i pół roku w więzieniu, zatrzymywany i sądzony ze specjalnych, normalizacyjnych paragrafów: za brak stałego zatrudnienia, naruszanie porządku publicznego, włóczęgostwo i żebractwo. „Nic z tego, co robimy, nie może się podobać przedstawicielom oficjalnej kultury, nie da się tego bowiem użyć do stworzenia wrażenia, że wszystko jest w porządku. Nic nie jest w porządku” – stwierdzał Jirous, który początkowo odżegnywał się zresztą od jakichkolwiek związków undergroundu z polityką, z ruchem dysydenckim. „Walczyłem sam o siebie, nie walczyłem o żadne wasze prawa człowieka. Każdy musi sam walczyć o swoje prawa. Pierdolę waszą wolność, walczyłem tylko o swoją własną”. Ale dla reżimu była to deklaracja w zupełności wystarczająca, by środowisko skupione wokół The Plastic People prześladować i infiltrować. W ten sposób – komuniści zawsze umieli przejmować władzę, ale jej inteligentne sprawowanie wychodziło im co najmniej średnio – niechcący popchnęli ku sobie niezależnych muzyków i raczkującą opozycję. Porozumienie „Karta 77” (sygnatariuszami byli m.in. przyszły prezydent Czech Václav Havel, wybitny filozof Jan Patočka, dramaturg i prozaik Pavel Kohout) powstało przecież w akcie protestu przeciw postępowaniu reżimu wobec Plastików.
Undergroundowych, długowłosych buntowników otoczył nimb legendy. Problem w tym, że każda legenda ma w sobie coś z idealistycznej utopii. Kiedy w 1984 roku w prowadzonym przez Pavla Tigrida emigracyjnym kwartalniku „Svědectví” („Świadectwo”) ukazała się pierwsza część debiutanckiej powieści „...Będzie gorzej” Jana Pelca, pierwszą reakcją był szok. „Emigranci, zwłaszcza ci, którzy wyjechali zaraz po roku 1948, byli wstrząśnięci, a jakiś rząd na wychodźstwie ogłosił nawet, że oficjalnie pozbawiają mnie przynależności narodowej” – wspomina Pelc. – „Oni nie potrafili zrozumieć tego, co czytali, zdawało im się, że w Czechosłowacji piękna, młoda i wykształcona młodzież walczy z reżimem, że są tu jakieś tajne organizacje i że nie chodzimy na piwo, ale na strzelnicę”. Książka wyszła w całości rok później w wydawnictwie Index w Kolonii – a Pelc został podwójnym zdrajcą: po pierwsze dlatego, że podpadł komunistom, po drugie z tej przyczyny, że nie okazał się prawdziwym patriotą. Skąd to zamieszanie? W dużej mierze autobiograficzne „...Będzie gorzej” burzy mit o szczęśliwym życiu poza systemem – i to burzy go spektakularnie. To opowieść o Olinie, nastolatku z północnoczeskiego miasteczka, który w połowie lat 70. rzuca szkołę i pracę, by dołączyć do grupy lokalnych hippies. Jest to zarazem zejście na margines: nie ma żadnej innej możliwości, by uzewnętrznić swój bunt – istnieje tylko wybór pomiędzy potulną, grzeczną i nijaką egzystencją zgodnie z regułami gry ustalonymi przez reżim a świadomym stoczeniem się na społeczne dno. Świat małomiasteczkowego podziemia trwa w trójkącie knajpa – więzienie – szpital psychiatryczny, buntownicy przepijają swoją frustrację hektolitrami piwa i rumu, a czas wypełniają im apatyczne, jałowe orgie seksualne i próby zdobycia jakichkolwiek pieniędzy. Pelc mówi jasno: nie było żadnego undergroundu, była rozpacz, walka o przeżycie każdego kolejnego dnia, szczeniacka poza i totalny brak perspektyw.
Niewykluczone, że „...Będzie gorzej” to najodważniejsza książka współczesnej czeskiej literatury – nie tylko dzięki obosiecznemu ostrzu społecznej krytyki, lecz także ze względu na kwestie obyczajowe i język. Zarzucano Pelcowi wulgarność, pornografię, skrajną niemoralność, tylko dlatego, że zdecydował się opowiedzieć tę historię językiem jej bohaterów i spojrzeć na nią ich oczami. Istotnie, ta estetyka (czy też właściwie antyestetyka) mogła być szokująca – bo w sumie nadal jest, zwłaszcza dla tych, którzy zwykli kojarzyć czeską kulturę z niespieszną idyllą i pogodnym pragmatyzmem. Nic z tych rzeczy: u Pelca leją się krew, sperma, wódka i łzy. I chociaż w swoim czasie uznano tę książkę za skandal, była ona w gruncie rzeczy także politycznym manifestem, splunięciem w twarz „normalizacji”. W przeciwieństwie do pokrętnych i fałszywych manipulacji słowem, w których specjalizowała się totalitarna dyktatura, u Pelca ból jest bólem, cierpienie cierpieniem, a dupa po prostu dupą. Nic bardziej nie irytuje władzy – jakiejkolwiek władzy – niż mówienie prawdy.
...Będzie gorzej | Jan Pelc | przeł. Jan Stachowski | Czarne 2014 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 5 / 6