Kilka lat temu Małgorzata Rejmer zadebiutowała świetną „Toksymią”, powieścią o Polsce, której się nie udało. O ludziach tkwiących w mentalnej i materialnej biedzie, wykluczonych, niepotrafiących wyzwolić się z traum, utajonych potrzeb i namiętności, zatruwających siebie i innych. Najnowsza książka jest (do pewnego stopnia) podobna, ale jeszcze bardziej dotkliwa niż „Toksymia”. Też jest portretem przestrzeni, ale już nie złej dzielnicy, lecz całego miasta. Złego miasta. „Zapytałam przyjaciół, co jest pięknego w Bukareszcie. Odpowiedzieli: »Bukareszt jest jak ciastko kupowane w niedzielę, niby czekoladowe i słodkie, ale z gorzką polewą. Nie znajdzie się tu łatwego piękna«”. „Bukareszt. Kurz i krew” jest próbą zrozumienia fenomenu metropolii, w której dziejach kumulują się spektakularne nurty historii, krzyżują wpływy rzymskie i azjatyckie, wielkie dwudziestowieczne „izmy” i utopie, akty niewiarygodnego barbarzyństwa i estetycznego szaleństwa.
Bukareszt wymyka się ocenie tak jak konstrukcja wielowątkowej książki Rejmer, kolażu eseju, reportażu i prozy fabularnej. Epoką, która ukształtowała współczesną Rumunię, była dyktatura Ceausescu. Bohaterowie Rejmer mówią o sobie „dzieci dekretu” – wprowadzonego w 1966 r. zakazu aborcji, którego złamanie karano więzieniem. Ich stosunek do dyktatora, epoki komunizmu i krwawego powstania 1989 r. jest ambiwalentny. Mimo że przez blisko pół wieku doświadczyli cierpień, upokorzeń i eksperymentów społecznych, które w innych demoludach na masową skalę miały miejsce tylko w okresie stalinizmu. Autorka z uwagą i wnikliwością życzliwego, ale krytycznego przybysza z zewnątrz obserwuje zmagania Rumunów z historią, teraźniejszością, Europą i rumuńskością. Można zasmakować w turpistycznych obrazach i rytmie tej niekonwencjonalnej prozy.
Bukareszt. Kurz i krew | Małgorzata Rejmer | Czarne 2013 | Recenzja: Cezary Polak | Ocena: 5 / 6