Prace nad „Grawitacją” rozpoczęły się dobre kilka lat temu i zastanawia mnie, czy to scenariusz powstawał tak długo?
Nie do końca. Napisałem tę historię z moim synem Jonásem. Bodajże cztery i pół roku temu przyszedł do mnie ze scenariuszem filmu, który chciał wyreżyserować, i poprosił o naniesienie komentarzy i poprawek. Zrobiłem to, ale zastrzegłem od razu, że w zamian ma pomóc mi napisać coś tak dobrego, jak to, co przed momentem przeczytałem. Chodził mi po głowie film, w którego centrum znajduje się jedna tylko postać, a jej emocje są wyrażane poprzez akcję, czyli to, co oglądasz, trzyma cię na krawędzi fotela i jednocześnie angażuje na głębszym poziomie emocjonalnym. Tak naprawdę akcja okazuje się drugorzędna, choć nadal istotna, ale chodzi przede wszystkim o odbycie z bohaterem czy bohaterką duchowej podróży.
Tym razem miałeś spore pole do popisu, metafora kosmosu jest bowiem niezwykle chłonna.
Staram się, żeby to, co widzimy w moich filmach na drugim planie, w jakiś sposób współgrało z bohaterem, oddawało jego stan emocjonalny i również mówiło o nim coś istotnego. Gdy zaczęliśmy prace nad „Grawitacją” – mówię w liczbie mnogiej, bo mam na myśli mojego operatora Emmanuela Lubezkiego – chcieliśmy, aby otaczający Ryan Stone wszechświat był niejako projekcją jej ducha. Rozgwieżdżone, mroczne niebo jest tak samo istotne jak dryfująca w bezkresnej pustce astronautka, uwięziona pomiędzy niekończącym się mrokiem a widoczną w oddali, pełną życia planetą.
Czy ostateczna wersja scenariusza, po tych czterech latach prac, w dużym stopniu przypomina pierwotną?
Scenariusz nie zmienił się nic a nic, jeśli chodzi o samą konstrukcję fabularną, lecz kiedy skontaktowałem się z Sandrą w sprawie roli, jej postać była czystą kartą, nie mieliśmy ani słowa na jej temat. Rzecz jasna wiedzieliśmy, co chcemy z nią zrobić w filmie, ale chcieliśmy też dać Sandy wolną rękę i zobaczyć, jak ona zrozumie to, przez co przechodzi Ryan. Dlatego większość rozmów, jakie odbyliśmy, dotyczyła emocjonalnego ładunku, jaki chce przekazać w danej scenie.
Na planie byłeś w zasadzie skazany na parę głównych aktorów, Sandrę Bullock i George’a Clooneya, musiałeś nawiązać z nimi intymną wręcz relację i podtrzymać ją przez wiele tygodni. Dało ci to w kość?
Nie mogę narzekać. George to wymarzony współpracownik. Dla mnie jako reżysera jego obecność była prawdziwym błogosławieństwem, gdyż poza tym, że jest świetnym aktorem, jest także doskonałym scenarzystą i reżyserem, więc ma pełną świadomość procesu realizatorskiego. No i to zwyczajnie, po ludzku, szczery facet. Panuje powszechne przekonanie, że George to prawdziwy czaruś, którego nie sposób nie pokochać, ale, cholera, to stuprocentowa prawda i podpisuję się pod tym obiema rękami. Jestem pewien, że ma niejednego trupa zamurowanego w swojej piwnicy, bo to niemożliwe, żeby ktoś był tak porządnym człowiekiem, o którym nie da się złego słowa powiedzieć.
Czyli angażował się w prace również na poziomie scenariusza, reżyserii?
Nie myślał jedynie o swojej roli, ale przez cały czas kombinował, jak może usprawnić wszystko inne, pomóc, kiedy mocowaliśmy się z trudnymi scenami, z którymi nie miał nic do czynienia. Zostawał z nami, a mógł po prostu iść na kawę. A jednak sam film był dla niego niezwykle istotny i chciał, żeby wszystko poszło jak najlepiej. Nawet jak już wyjechał z planu, słał do nas e-maile z poprawkami, jak to określał, „w razie czego”. I muszę przyznać, że w dużej części były to doskonałe zmiany, które koniec końców wprowadziliśmy.
Czyżbyś nieprzypadkowo nie zająknął się o Sandrze Bullock?
Broń Boże! Ten film naprawdę powstał wspólnym wysiłkiem. Nawet już podczas preprodukcji i obróbki graficznej Sandra stała technicznym nad głową i pilnowała, czy jej sceny wyglądają tak, jak powinny wyglądać. „Grawitacja” wymagała od nas niesamowitej precyzji – dosłownie, ponieważ Sandra podczas zdjęć była zamknięta w specjalnej skrzynce i żeby nie zepsuć sceny, nie mogła poruszyć się ani o centymetr – i zanim krzyknąłem „Akcja!”, wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. Sandra jest niesamowicie zdyscyplinowaną osobą i nie ustaje w poszukiwaniach najlepszego sposobu, w jaki może wyrazić swoje prawdziwe uczucia w danym momencie, dzięki temu przydaje swoim postaciom wiarygodności. I nie spoczęła, póki nie była zadowolona z efektu.
Za chwilę odniosę wrażenie, że to oni za ciebie nakręcili ten film.
Aż tak fajnie nie było! Zawsze mam niezłą frajdę na planie, ale wyobrażam sobie, że pozostali muszą mieć ze mną skaranie boskie, bo mam pewną wizję, jak wszystko powinno się odbyć, i koniec, rzadko ktokolwiek jest w stanie mi coś przetłumaczyć. Prócz George’a oczywiście. Zresztą jestem geekiem i uwielbiam bawić się różnymi gadżetami, lubię mieć wokół siebie jakieś roboty i dziwne sprzęty, korzystam z nowoczesnych technologii. To jednocześnie moja praca i hobby. Plan „Grawitacji” nie przypominał hali w studiu filmowym, ale ogromny pokój komputerowego maniaka, monitory ciągnęły się rzędami, a przed każdym siedział ktoś z ekipy i coś tam stukał na klawiaturze.
Interesujące – mało który reżyser przyznaje się do bycia geekiem.
Jeśli ktoś, kto naprawdę kocha kino, mówi ci, że nie jest geekiem, po prostu kłamie. Nie można pracować na planie i nie być geekiem. Gdy dorastałem i zacząłem interesować się historią kina oraz technologią wykorzystywaną w kręceniu filmów, uczyłem się też na pamięć dat premier, nazwisk aktorów drugiego planu, takich rzeczy. I to jest, wbrew pozorom, zupełnie normalne. Nie wszyscy nazywają siebie geekami, wolą określać się kinofilami, ale to bzdura. To eufemizm słowa „geek” wymyślony przez smutnych ludzi.
Podobno twoim marzeniem jest nakręcenie horroru?
Trudno mi wyrazić, jak bardzo, ale to bardzo chciałbym to zrobić, lecz wciąż jeszcze myślami jestem przy „Grawitacji” i muszę się zresetować. Nie mogę uwierzyć, że siedzieliśmy nad tym filmem prawie pięć lat. Zostawmy to jednak... O własnym horrorze myślę w kategoriach minimalistycznych. Chciałbym poruszyć widza za pomocą skromnych środków, bez barokowego przepychu. A przy okazji powiedzieć coś ciekawego na temat ludzkiej natury. Na pewno nie nakręcę slashera, bo trudno mi się w podobne filmy wciągnąć bez reszty. Owszem, bawię się dobrze podczas seansu, ale się nie boję, a o to przecież chodzi w filmie grozy. Prawdziwymi arcydziełami gatunku są dla mnie chociażby „Dziecko Rosemary” i „Lśnienie” – tam horror jest tylko i aż tłem dla metaforycznych rozważań. Żeby te filmy w pełni zrozumieć, trzeba ruszyć głową. I do tego dążyłem także w „Grawitacji”.