„Z krwi i kości” wygląda jak harlequin zekranizowany przez twórcę o wrażliwości społecznej à la bracia Dardenne.

Fabuła filmu Jacques’a Audiarda z pewnością ma w sobie melodramatyczną niedorzeczność. Autor znakomitego „Proroka” opowiada tym razem historię trudnej miłości ochroniarza z nocnego klubu i kalekiej piękności, która w przeszłości pracowała jako treserka orek. Mimo pozornego efekciarstwa film Audiarda stanowi po prostu kolejny wariant opowieści o uczuciu dwojga ludzi naznaczonych piętnem wyobcowania. „Z krwi i kości” ogląda się jak film zrealizowany przez twórcę bardzo świadomego własnych zamierzeń. Audiard doskonale wie, jak zwrócić uwagę widza ładnie zainscenizowanym kadrem bądź piosenką skradzioną wprost z listy przebojów. Przede wszystkim jednak potrafi nadać opowiadanej historii odpowiednią dynamikę i psychologiczną złożoność.

Audiard podkreśla, że bohaterowie filmu bynajmniej nie zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia. Stephanie i Alain przez długi czas traktują siebie nawzajem w sposób zachowawczy, wręcz wstydliwy. Obawa o autentyzm własnych uczuć może wynikać z tego, że oboje pozostają ludźmi spektaklu. Podczas pracy w oceanarium Stephanie spełniała się za sprawą widowiskowych pokazów dla publiczności, a Alain przez cały czas dorabia do skromnej pensji jako uczestnik nielegalnych walk bokserskich. Relacja między bohaterami podlega jednak ewolucji, a – zgodnie z zamysłem Audiarda – jej najważniejszym motorem staje się miłość fizyczna.

Początkowo uprawiany przez bohaterów seks wydaje się wyłącznie przedmiotem nieformalnego kontraktu. Dzięki erotycznym zbliżeniom Alain zaspokaja swoje biologiczne potrzeby, a Stephanie w niemal terapeutyczny sposób uwalnia uśpioną po wypadku zmysłowość. W filmie Audiarda cielesna bliskość staje się jednak drogą do nawiązania duchowej więzi. Dzięki temu pozornie trywialna love story może zyskać rangę niebanalnej opowieści o dojrzewaniu do życiowych wyzwań i ponownej integracji ze społeczeństwem.

Z krwi i kości | Cinemax | godz. 20.00