Debiutant Matt Whiteley rozpoczął pracę nad scenariuszem filmu, gdy Steve Jobs odchodził z firmy Apple, aby stoczyć ostatnią walkę nowotworem trzustki. Choroba w końcu go pokonała, a reżyser Joshua Michael Stern potrzebował jedynie kilku miesięcy, by ruszyć z produkcją "Jobsa". Film wchodzi na ekrany w niespełna dwa lata po śmierci człowieka, o którym opowiada. Efekt końcowy w żaden sposób nie uzasadnia tego pośpiechu.

"Jobs" od początku był wielką niewiadomą. Niewielkie studio (Open Road Films), reżyser z małym doświadczeniem (Joshua Michael Stern) i debiutujący scenarzysta (Matt Whiteley). Dodajmy do tego skromny budżet (12 mln dolarów) i Ashtona Kutchera, dla którego jest to pierwsza, tak ważna rola. Z tych składników mógł powstać ciekawy film niezależny. W najlepszym przypadku skończyło się na przeciętnej produkcji telewizyjnej.

Podstawowym problemem jest wybór wątków z biografii Steve'a Jobsa. Twórcy skupili się na jego karierze zawodowej, a konkretniej na relacjach wewnątrz Apple'a. Dużo czasu poświęcają skromnym początkom firmy i korporacyjnym przepychankom w późniejszych latach jej istnienia. W pewnym sensie jest to historia zemsty jakiej Jobs dokonał na włodarzach Apple'a, którzy pozbyli się go z firmy w 1985 roku. Z tych wydarzeń wyłania się obraz człowieka samolubnego, bezwzględnego i aspołecznego. Jobs jest postacią, której trudno kibicować. Niezbędne wydawało się więc pogłębienie wątków z jego prywatnego życia. Nie po to jednak żeby go wybielić, ale żeby spróbować go zrozumieć. Jednak Joshua Michael Stern z premedytacją unika trudnych tematów z jego biografii.

Najbardziej symptomatyczny wydaje się sposób w jaki potraktowano relację głównego bohatera z córką Lisą. Jobs nie uznał dziecka, zaprzeczał jednoznacznym wynikom testu na ojcostwo i chciał zrezygnować z prawa do odwiedzin własnej córki. Sceny kłótni z ciężarną dziewczyną i późniejszej odmowy podpisania niezbędnych dokumentów umożliwiających kontakt dosyć jednoznacznie wpływają na ocenę głównego bohatera. Jednocześnie przez cały seans wydaje się, że właśnie ta relacja będzie jedną z kluczowych dla zrozumienia tego człowieka. Nic bardziej mylnego.

Twórcy wyrywają z jego biografii okres między 1985 a 1996 rokiem. Ponownie spotykamy Jobsa, gdy wyrywa marchewki w przydomowym ogródku posiadłości w Palo Alto. Bezimienna żona i dziecko przygotowują śniadanie, a Lisa drzemie w najlepsze na kanapie. Czy w tym czasie u Jobsa nastąpiła jakaś przemiana ? Czy ten wątek nie zasługuje na głębsze wyjaśnienie? Prywatne życie Jobsa wydaje się na tyle ciekawe, że film, zwłaszcza biograficzny, powinien je głębiej przeanalizować.

Trudna przyjaźń Steve'a Jobsa i Steve'a Wozniaka wydaje się bardziej interesować scenarzystę. Ich relacji poświęcono sporo miejsca, ale również tutaj twórcom brakuje chęci lub umiejętności pokazania drugiego dna. Na szczęście Ashton Kutcher i Josh Gad spisują się całkiem dobrze. Kutcher wygląda i zachowuje się jak Jobs, którego znamy z konferencji Apple'a. Aktorowi udało się skopiować manieryzmy i charakterystyczny chód, ale bez ciekawego scenariusze nie jest w stanie stworzyć kompletnej postaci. Jego Jobs płacze, wścieka się, albo wygłasza motywujące przemowy. Nic pomiędzy.

"Jobs" cierpi również na braki budżetowe. Scenografia oddaje klimat lat 70. ale nie jest to szczególnie trudne jeśli większość scen to rozmowy smutnych panów w zamkniętych pomieszczeniach. Miejscami filmowi brakuje rozmachu, który współgrałby z rewolucyjnym charakterem technologicznych zmian, których autorstwo przypisuje się Jobsowi. Ścieżka dźwiękowa jest równie poprawna, ale teksty piosenek w dość irytując sposób próbują przejąć narrację niektórych scen.

Na pewno Steve Jobs, bez względu na to jaki mamy do niego stosunek, zasługuje na lepszy film. Być może zadaniu podoła Aaron Sorkin (Oscar za "The Social Network"), który właśnie pracuje nad scenariuszem do filmu wytwórni Sony Pictures.

Jobs | USA 2013 | reżyseria: Joshua Michael Stern | dystrybucja: Monolith | czas: 128 min | Recenzja: Marcin Rybicki | Ocena: 3 / 6