Riddick – cyniczny zabójca, zbiegły więzień, mistrz przetrwania w ekstremalnych warunkach – to jedna z najciekawszych postaci kina science fiction ostatnich lat. Aż dziw, że twórcy nie potrafią tego wykorzystać. „Riddick” – trzecia (lub czwarta, jeżeli policzymy animowaną „Mroczną furię”) odsłona serii – miała w zamierzeniu twórców być powrotem do korzeni. Zamiar powiódł się do pewnego stopnia: w znacznej mierze film jest bowiem fabularną powtórką otwierającego cykl „Pitch Black”, tyle że pozbawioną jego klimatu, energii i wściekłości.
Riddick zostaje porzucony przez swoich wrogów na bezludnej planecie. Niczym Robinson Crusoe konstruuje broń i narzędzia, zastawia pułapki, oswaja nawet hienopodobnego stwora, ale przede wszystkim próbuje przetrwać osaczony przez żądne jego krwi potwory. Jednak choć odrąbuje macki i odnóża na lewo i prawo, z ekranu wieje nudą. Seans ożywia się dopiero w drugiej godzinie, gdy do akcji wkraczają także dwie ekipy łowców głów polujących na Riddicka.
Wydarzenia nabierają tempa, a scenarzyści niespodziewanie wykazują poczucie humoru i dystans do całej historii. Za późno, niestety, i na próżno. Efekt jest bowiem gorszy nawet od „Kronik Riddicka” (2004) – te, choć nieudane, próbowały przynajmniej pokazać bohatera w zupełnie nowych realiach i odmiennym otoczeniu. „Riddick” jest zaś jedynie prostackim powtarzaniem sprawdzonego schematu, opierającym się na zgubnej wierze, że całą tę historyjkę mogą udźwignąć charyzma Vina Diesela (wszak ledwie jej starcza dla niego samego) i wątpliwej jakości efekty specjalne.
min | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 2 / 6