„Projekt X” zapowiada się źle, ale na szczęście nie jest wyłącznie kolejną komedią o rozwydrzonych amerykańskich dzieciakach.

Wbrew pozorom to nie kolejna impreza w stylu „American Pie”. Ani nawet młodzieżowa wersja „Kac Vegas”, choć reżyser tego filmu Todd Phillips podpisał „Projekt X” jako producent. Punkt wyjścia jest banalny: trzech licealistów postanawia zrobić najlepszą imprezę w historii szkoły. Wszystko po to, by zdobyć popularność: Thomas i jego kumple wyglądają raczej jak bohaterowie „Zemsty frajerów” niż potencjalni idole szkolnych korytarzy. Plan udaje się w stu procentach, a nawet lepiej: balanga zamienia się w chaos nie do opanowania, w którym utopiony w basenie samochód ojca jest najmniejszym problemem. Alkohol leje się hektolitrami, jointy dymią niczym kominy elektrociepłowni, półnagie dziewczyny tańczą na stołach – „Projekt X” przypomina hiphopowy teledysk doprowadzony do absurdu. Bywa nawet zabawny, choć z pewnością nie wszystkim licealny humor przypadnie do gustu.

Melanż jest rzeczywiście epicki, ale debiut Nimy Nourizadeha jest jednocześnie gorzkim przypisem do rzeczywistości. Można go wręcz odczytać jako bardzo złośliwy komentarz do ruchu oburzonych. Bohaterowie „Projektu X” także nie widzą przed sobą przyszłości, frustracje odreagowując nie tylko hedonistyczną zabawą, lecz także agresją – wobec protestujących przeciwko nocnym hałasom sąsiadom, policji, wreszcie mediom. Obawiam się jednak, że większość odbiorców filmu zamiast wyciągać wnioski, będzie raczej marzyć o tym, by i w ich życiu choć raz pojawiła się impreza na taką skalę. Konsekwencje? Jakie konsekwencje?

Projekt X | HBO | godz. 20.10