Kino pozwala przecież wkroczyć w obszar transcendencji, daje poczucie kontaktu z tajemnicą i pozwala głębiej zrozumieć otaczającą rzeczywistość – mówi Bartosz Konopka, współreżyser dokumentu „Sztuka znikania”

Zrealizowana przez ciebie wespół z Piotrem Rosołowskim „Sztuka znikania” wydaje się filmem przemyślanym w najdrobniejszych szczegółach. Trudno uwierzyć, że pierwotnie miała opowiadać o czymś zupełnie innym.

ikona lupy />
Media

Na samym początku – na zlecenie Instytutu Adama Mickiewicza w Warszawie – mieliśmy nakręcić film o życiu seksualnym w PRL-u. Po pewnym czasie doszliśmy jednak z Piotrem do wniosku, że trudno będzie opowiedzieć w tej kwestii coś nowego, znaleźć oryginalną perspektywę, która wyróżniała wcześniej „Balladę o kozie” czy „Królika po berlińsku”. Wtedy Piotrek przypomniał sobie o zbiorze reportaży Riccardo Orizio, w którym znalazł wzmiankę o Amonie Fremonie, kapłanie wudu sprowadzonym do Polski przez Jerzego Grotowskiego. Uznaliśmy, że to ciekawy temat na film i zgłosiliśmy się do dawnego asystenta Grotowskiego, Leszka Kolankiewicza, który stanowił dla nas nieocenione źródło inspiracji.

Dlaczego to spotkanie okazało się dla was tak ważne?

Profesor Kolankiewicz, były dyrektor Instytutu Kultury Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim, zajmuje się badaniem obrzędów i rytuałów na obszarze całego świata. W ramach swojej pracy kilkukrotnie bywał także w Cazale, rodzinnej wiosce Amona. Profesor jest zresztą niesamowitą postacią, która otwiera ścieżki do rzeczywistości pozamaterialnej i została przez współpracę z Grotowskim wyraźnie naznaczona. Spotkanie z Kolankiewiczem skłoniło nas, aby spróbować czegoś w rodzaju „antropologii odwróconej”. Inaczej niż klasyczni badacze nie wyjeżdżaliśmy przecież do odległego kraju, lecz próbowaliśmy zrekonstruować egzotyczne spojrzenie na naszą własną rzeczywistość.

W ramach przygotowań do realizacji filmu spędziliście jednak trochę czasu na Haiti i wiele dowiedzieliście się o tamtejszej kulturze. Co zrobiło na was szczególne wrażenie?

Piękna kultura duchowa – Haitańczycy są jednym z najbiedniejszych narodów, z tragiczną historią, a mimo to są dumni ze swojego duchowego dziedzictwa, dbają o rozwój wewnętrzny, chodzą z podniesionym czołem, nie próbują wzbudzić litości u turystów, jak dzieje się to w innych krajach Trzeciego Świata. Cieszymy się, że Sebastian Rypson, antropolog, który pojechał z nami na Haiti w charakterze przewodnika, pokazał nam wiele filmów realizowanych przez naukowców zafascynowanych kulturą wudu. Szczególnie utkwił mi w pamięci pewien francuski dokument z lat 70. Znalazły się w nim między innymi sceny pokazujące ludzi poddawanych transowi przez kapłanów i zakopywanych żywcem na kilka dni.

Jak reagowali na to francuscy badacze?

W najciekawszym momencie filmu asystent reżysera zgadza się wziąć udział w przygotowaniach do ceremonii wudu. Przez kilkanaście dni funkcjonuje w izolacji, odżywia się tylko ziołami, które najpewniej są po prostu lokalnymi narkotykami. W pewnym momencie facet wpada nagle w trans, tarza się nago po piasku, a końcu odgryza łeb żywemu kurczakowi. Początkowo wygląda to może śmiesznie, ale ostatecznie ma w sobie coś przerażającego.

Co mogło jednak zainteresować w tych wszystkich obrzędach artystę formatu Jerzego Grotowskiego?

W „Sztuce znikania” ledwo zaznaczamy ten wątek, ale istota haitańskiego transu polega na tym, że w pewnym momencie wchodzi w ciebie duch loa, zaczynasz mówić głosami innych ludzi, pozwalasz, by przemówiły przez ciebie duchy przodków. Otóż właśnie tego szukał w sztuce Grotowski. Interesowało go uchwycenie momentu, w którym odgrywana postać po prostu ożywa w aktorze.

W jaki sposób przyjęcie egzotycznej perspektywy haitańskiego kapłana wzbogaciło twoje własne spojrzenie na PRL?

Praca nad filmem na powrót ożywiła mitologię mojego dzieciństwa. W 1981 r. miałem dziewięć lat. Ogłoszenie stanu wojennego odebrałem jako coś trudnego do wytłumaczenia i przerażającego. Atmosferę niepewności podgrzewała także moja babcia, która przeżyła II wojnę światową i była święcie przekonana, że czeka nas powtórka z tamtych wydarzeń. Mógłbym przytaczać tu jeszcze wiele innych anegdot, ale po pewnym czasie zrozumiałem, że nasze wspólne przeżywanie stanu wojennego ma również swój głębszy sens.

Co masz na myśli?

Wydaje mi się, że groza stanu wojennego na powrót ożywiła drzemiącą w Polakach duchowość. Zaskakująca mobilizacja do walki z reżimem była ważna szczególnie dla mojego ojca, stanowiła dla niego przeżycie pokoleniowe. Ojciec wraz z przyjacielem szczególnie mocno przeżywali wizyty Jana Pawła II. Przy okazji każdej pielgrzymki brali sobie wolne i jeździli za nim na wszystkie msze. Myślę, że przede wszystkim chodziło im o nasycenie się poczuciem wspólnoty i nadziei na przyszłość. W swoich zachowaniach ojciec i jego przyjaciel bardziej niż dewotów przypominali jednak przerośniętych harcerzy. W trakcie przygotowań do pielgrzymek lub wspominania swoich wypraw często pili wódkę i nie traktowali swojej pasji ze śmiertelną powagą. Przede wszystkim chodziło przecież o to, by wyrwać się z codziennej monotonii.

Jak ty sam odnajdywałeś się w tym wszystkim?

Ojciec próbował na mnie wpływać, ale nie był w tym szczególnie inwazyjny. Po prostu kupował papieskie encykliki i opowiadał mi o ich treści. Jako osoba o wykształceniu plastycznym, sam malował nawet portrety papieża. Przyglądałem się temu z zainteresowaniem, ale i dystansem, bo niespecjalnie przepadałem za Kościołem.

O erupcji duchowości, która nastąpiła u schyłku ateistycznego PRL-u, opowiadacie w „Sztuce znikania” z mieszaniną ironii i powagi. W jaki sposób udało wam się pogodzić te dwie perspektywy?

Zdawaliśmy sobie sprawę, że podejmujemy ryzyko. Może się przecież wydawać, że monopol na mówienie o sacrum ma dziś w Polsce wyłącznie radykalna prawica. Nas tymczasem szalenie to interesowało, ale jednocześnie – jak wspominałem – od dzieciństwa byliśmy uczeni, że o duchowości da się rozmawiać bez patosu. Wydaje mi się, że to po prostu dobre dziedzictwo dawnej polskiej inteligencji.

Czy czujesz, że ten zaskakujący, wczesny kontakt z sacrum naznaczył w jakiś sposób twoje późniejsze życie?

Między innymi z tej przyczyny zajmuję się pewnie kręceniem filmów. Kino również pozwala przecież wkroczyć w obszar transcendencji, daje poczucie kontaktu z tajemnicą i pozwala głębiej zrozumieć otaczającą rzeczywistość.

W „Sztuce znikania” przez cały czas balansujecie na granicy prawdy i zmyślenia. Nie obawialiście się, że zdezorientujecie widzów?

Jeszcze kilka dni temu odebrałem e-mail, w którym profesor Kolankiewicz przytacza – opublikowany w „Dużym Formacie” – artykuł o dziejach Polaków na Haiti. Z tekstu wynika, że autorka przyjęła wszystkie informacje ze „Sztuki znikania” jako szczerą prawdę. A przecież w planszy kończącej film zaznaczamy wyraźnie, że nie wiemy, co tak naprawdę stało się z Amonem. Mnie i Piotra rozbawiła świadomość, że udało nam się nabrać część widzów, ale Kolankiewicz był tym odrobinę zaniepokojony. Profesor, jako strażnik prawdy o Grotowskim i Teatrze Źródeł, boi się, by fikcja z naszego filmu nie stała się popularniejsza niż sprawdzona wiedza naukowa. Na pewno nie było to jednak naszą intencją, a skądinąd wiem, że sam film bardzo się Kolankiewiczowi podobał.

Moja absolutnie ulubiona scena w filmie to dożynki na Stadionie Dziesięciolecia sfilmowane przez was w konwencji obrzędu wudu.

Pomysł na tę sekwencję to akurat w całości zasługa Piotrka Rosołowskiego. Piotrek oparł się na wyczytanej gdzieś sugestii, że Amon mógł mieć styczność z dożynkami. Od dawna pracując już nad tekstem i przejmując tok myślenia bohatera, w ciągu kilku godzin zapisał ten fantastyczny pomysł o „odświętnie ubranych młodych kobietach tańczących przed starcami, którym następnie składają dary”.

Domyślam się, że „Sztuka znikania” pozostaje najbardziej skomplikowanym projektem w waszej dotychczasowej karierze?

Paradoksalnie pracowało nam się nad tym projektem łatwiej niż nad „Królikiem po berlińsku”. Tamten film opowiadał przecież głównie o NRD, o którym na dobrą sprawę nie mieliśmy pojęcia. Teraz natomiast bawiliśmy się rzeczywistością, którą obaj dobrze znamy z doświadczenia. Czuliśmy się uprawnieni do tego, tym bardziej że – zgodnie z tytułem naszego filmu – PRL znika, staje się coraz bardziej zależny od naszych osobistych wyobrażeń. Tak już przecież bywa z historią, że im bardziej staje się odległa, tym więcej masz swobody w jej interpretacji.

Jesteś pewien, że możemy mówić o „znikaniu” PRL-u? Osobiście odnoszę wrażenie, że – choćbyśmy się tego zapierali – doświadczenie komunizmu wciąż kształtuje naszą narodową tożsamość.

Paradoksalnie widzę w tym jednak coś pozytywnego. Myślę, że dzięki osiągniętemu w latach 80. przebudzeniu zrozumieliśmy, że są wokół nas sprawy ważniejsze niż codzienne, banalne rozterki. Głęboko wierzę, że tę wrażliwość na sprawy pozamaterialne uda się zachować nawet w epoce rosnącego konsumpcjonizmu. Nadzieję w tej kwestii przynosi choćby Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Dzięki niej każdego roku wielu z nas podporządkowuje się przecież wspólnemu celowi, który dostarcza nam wielkiej dawki energii.

W „Sztuce znikania” udało wam się zbudować pomost pomiędzy romantyzmem a schyłkowym PRL-em. Skąd pomysł, że te epoki mogą mieć ze sobą cokolwiek wspólnego?

Już od czasu zaborów jedyną szansę na przetrwanie przynosiło Polakom pielęgnowanie w sobie wrażliwości na sztukę, emocje i głębokie przeżywanie rzeczywistości. Pewnie to sprawiło, że romantyzm trafił u nas na tak podatny grunt, a jego dziedzictwo może objawiać się w bardzo zaskakujący sposób. Wystarczy zerknąć przecież do książek Marii Janion, która dopatruje się rysów romantycznych choćby u uczestników Powstania Warszawskiego. Młodzi ludzie z 1944 r. byli przecież pokoleniem, które po latach przerwy mogło wreszcie poznać ten aspekt polskiej historii i kultury, na powrót przesiąknąć jego ideologią. Romantyczne lektury okazały się równie ważne dla pokolenia „Solidarności”. Pewnie dlatego tak łatwo było mu organizować wiece, przeskakiwać przez płot i wziąć się do obalania komuny.

Czy właśnie chęć nietypowego spojrzenia na romantyzm sprawiła, że do współpracy przy „Sztuce znikania” zaprosiliście akurat – autora słynnych „Balladyn i romansów” – Ignacego Karpowicza?

Przez pewien czas szukaliśmy kogoś, kto pomoże nam zgrabnie wystylizować domniemane monologi Amona. Piotrek Marecki z „Ha!artu” polecił nam w końcu Karpowicza, który spędził wcześniej trochę czasu w Afryce i posiadł wiedzę o tamtejszych wierzeniach. Z Ignacym współpracowało nam się tak dobrze, że skończy się to pewnie wspólną pracą przy filmowej adaptacji „Balladyn i romansów”. Wiem, że nie jest to najłatwiejszy tekst do przełożenia na ekran, ale wciąż pozostaje bardzo atrakcyjnym wyzwaniem. Pomysł z „Balladynami…” doskonale wpisuje się zresztą w moje poszukiwania twórcze, które coraz bardziej oddalają się od realizmu i chęci prostego odwzorowywania rzeczywistości.

Jednocześnie jednak „Sztuka znikania” wydaje się mieć zaskakująco wiele wspólnego ze znacznie bardziej tradycyjnym „Lękiem wysokości”. W obu filmach opowiadasz przecież o niełatwym wysiłku, który trzeba podjąć, by zrozumieć świat naszych przodków.

Psychoanalityk powiedziałby pewnie, że znowu zdecydowałem się powrót do ojca, choć uczyniłem to w inny, bardziej skomplikowany sposób niż przy okazji „Lęku…”. Opowieść o PRL-u siłą rzeczy musi być dla mnie także powrotem do ojca, bo to on był przecież moim przewodnikiem po tamtej rzeczywistości. Ciekawe, że znalazłem się na Haiti akurat w momencie kończenia prac nad „Lękiem…”. W pewnym sensie przyswoiłem tamtejszą tradycję, według której duchy przodków są obecne na co dzień, czuwają nad nami i dają znaki swej obecności. Być może za sprawą „Sztuki znikania” chciałem ponownie ściągnąć ojca na ziemię, „wskrzesić” go na modłę haitańską. Po części udało mi się to zrobić, bo przecież podczas pracy nad filmem wróciłem do niego za sprawą starych zdjęć i pamiątek z epoki komunizmu.

Mawiasz, że twoim celem przy „Sztuce znikania” było pokazanie PRL-u z perspektywy outsidera, szaleńca, kosmity. Masz jakiś pomysł na to, jak taki kosmita spoglądałby na współczesną Warszawę?

W tym kontekście przypomina mi się twój dawny pomysł o trenerze polskiej kadry, który nie wytrzymuje presji i wymyka się ze stadionu w trakcie meczu „ostatniej szansy”. Wyobrażam sobie, jak ten cudotwórca – dezerter snuje się po Warszawie i obserwuje incognito rodaków zastygających w stanie oczekiwania na przełom. Nie będę jednak zdradzał więcej, bo może jeszcze kiedyś wrócimy do tego tematu.