Kiedyś był buntownikiem i burzycielem, dziś stał się klasykiem. Podczas tegorocznej edycji Warsaw Summer Jazz Days John Zorn w doborowym towarzystwie świętował 60. urodziny. Retransmisja na TVP 2.

Jego mieszkanie w Nowym Jorku to mały pokój wypełniony po brzegi książkami i płytami. Nie ma w nim miejsca ani na regały, ani na telewizor, ani nawet na kuchnię. John Zorn całe życie poświęcił muzyce i ludziom, z którymi pracuje – jak nie komponuje w domu, to jest na próbie albo gra koncert. – Pracuję właściwie 24 godziny na dobę, nawet kiedy śpię, to pracuję. Kiedy wstaję rano, to od razu siadam do komputera. Odpisuję na e-maile i idę na lunch. Kiedy rozmawiam z kimś, to o muzyce albo o sztuce. Ewentualnie idę do muzeum albo do galerii. Kiedy jadę taksówką, to też ciągle siedzę na telefonie i załatwiam swoje sprawy – tłumaczy artysta. – Czasem ludzie się dziwią, że byłem w stanie tyle zrobić. To bardzo proste, wystarczy pracować. Nie jeżdżę na wakacje, nie interesuje mnie to.

Jego dorobek to ponad 200 płyt nagranych z muzykami prawie z całego świata – część to składy improwizujące (m.in. z Fredem Frithem, Yamataka Eye), a część to regularne zespoły (m.in. Painkiller, Naked City), oraz z wykonaniami jego kompozycji z księgi zatytułowanej Masada czy do filmów przez różne składy – od kwartetów smyczkowych po wielkie orkiestry. Prawie wszystkie ukazały się w założonej przez niego wytwórni Tzadik. Do tego dochodzą jeszcze setki występów w Europie i Azji oraz w kierowanym przez niego kultowym klubie Stone.

Z każdym rokiem Zorn wydaje i pracuję coraz więcej. Jak czuje się jako 60-latek? – Skończyły się jakiekolwiek wątpliwości, wszystko stało się jasne, wiem dobrze, co robię... Nie pasuje mi tylko to, że nie mogę mieć znów 20 lat – mówi.

Przez ostatnie czterdzieści lat żadna inna osoba nie budziła takiego zainteresowania i kontrowersji na scenie jazzowej jak ten nowojorski artysta. Najpierw dał się poznać jako bezkompromisowy improwizator, którego free jazz bardziej przypominał punk rocka. Potem zabrał się do kompozycji, w których łączył tematy z westernów i kreskówek z surf rockiem i metalem, a do tego jeszcze dodawał dysonanse i zgrzyty muzyki współczesnej. Wprowadził też nietypowe zasady gry między muzykami na scenie w projekcie Cobra. W końcu postanowił przywrócić do życia muzykę żydowską i tchnąć w nią jazzowego ducha. Część krytyków zupełnie odrzucała jego twórczość, uważając, że żaden z niego jazzman, a jego utwory nie są pisane na poważne. Dzięki sukcesywnej pracy nie tylko rosła jego zła sława, lecz także scena downtown. Od początku byli z nim Cyro Baptista, Joey Baron, Fred Frith, Marc Ribot, Mark Feldman, Erik Friedlander, a nawet Mike Patton. Ich miejscem stał się – nieistniejący już – klub Tonic. – To mocne środowisko, takie jak w latach 50. tworzyli muzycy be-bopowi albo egzystencjaliści w Paryżu, albo abstrakcyjni ekspresjoniści w lata 40. w Nowym Jorku. Oni spotkali się, rozmawiali o sztuce, która ich nawzajem inspirowała i tworzyli dzieła, które miały silny wpływ na społeczeństwo – tłumaczy Zorn. – My robiliśmy to samo. Mieszkaliśmy w tej samej okolicy, spotykaliśmy się ciągle, dyskutowaliśmy i działaliśmy razem.

W parze z bezkompromisową muzyką szła również odważna i niezależna postawa w pracy i w życiu. Polegała ona na stworzeniu dla środowiska własnego wydawnictwa, działającego poza głównym obiegiem, bez większej promocji, z zaporowymi cenami płyt oraz na zamknięciu się na media. John Zorn do dziś znany jest z tego, że nie udziela wywiadów, ewentualnie udziela ich rzadko i kończą się one z reguły zruganiem dziennikarza. Podczas koncertów też łatwo jest go zdenerwować, gdy ktoś nie słucha go uważnie, o czym wiele lat temu przekonał się jeden z fotografów na Warsaw Summer Jazz Days. Kiedy artysta zobaczył, że wśród publiczności w Sali Kongresowej ktoś robi mu zdjęcia, przerwał koncert i kazał dziennikarzowi „wypier…”. Czy podczas 60. urodzin też da się tak łatwo wyprowadzić z równowagi? Tym zobaczymy m.in. „Song Project”, „Iluminations”, „The Holy Visions”, składy The Dreamers i Electric Masada oraz takich znakomitych muzyków jak Mike Patton, Marc Ribot, John Medeski, Joey Baron, Ikue Mori. Jak podkreśla artysta: – Zawsze staram się dostarczyć słuchaczom coś ekscytującego i stymulującego, co da im do myślenia. Wychodząc z moich koncertów, nie tylko ma im się wydać, że myślą o mojej muzyce, ale naprawdę mają o niej myśleć. Ona ma im nie dawać spokoju, zaprzątać ich umysł i nie dawać im zasnąć.

Zorn at 60 | TVP 2 | godz. 23.40