Dlaczego kiedyś w Polsce mieliśmy najlepszy repertuar na świecie i jakich perełek z przedwojennego kina nam brakuje – opowiada miłośnik dawnego kina Stanisław Janicki.

W najnowszej książce „Odeon. Felietony filmowe” wspomina pan o jednych z pionierów kina na naszych ziemiach. Bracia Krzemińscy pokazywali filmy już w kilka lat po premierze kinematografu braci Lumière nie tylko w Polsce. Ze swoją epopeją kinową doszli nawet do granicy rosyjsko-chińskiej. Jak to możliwe, że tak pięknej historii jeszcze nikt w Polsce nie sfilmował?

Cztery lata temu napisałem scenariusz z dobrym chyba pomysłem na opowieść o nich, i to takim, który wcale nie wymaga wielkich pieniędzy. Nie ma tam inscenizacji sprzed I wojny światowej, bo nikt nie byłby w stanie tego finansowo udźwignąć. Był już nawet producent, wszystko na dobrej drodze, ale nagle okazało się, że koszty są za duże. A może trochę w obliczeniach przesadzono? Bardzo żałuję, bo to fascynująca opowieść o początkach naszego kina.

Przeczytaj recenzję książki "Odeon. Felietony filmowe" / Media

Czy mogłaby spodobać się widzom także za granicą?

Krzemińscy to jest nasza sprawa, nikt na świecie specjalnie o nich nie wie i pewnie by się tym tematem nie zainteresował. Poza tym liczba filmów i seriali o tych bohaterach, jakie przechodzą przez nasze ekrany, jest taka, że trudno byłoby je przebić. Pomysłów powinniśmy szukać u nas. Pasjonująca jest na przykład historia Poli Negri, ale nie jej życie w Hollywood, tylko okres polski, młodość, początek kariery. To są wspaniałe tematy dla naszego kina.

Pana kinowe początki sięgają rodzinnego Skoczowa na Śląsku Cieszyńskim. Tam widział pan swój pierwszy film?

Tam widziałem swój pierwszy film po wojnie, był nim sławny „Znachor”. Ale w ogóle pierwszym moim kontaktem z kinem była „Królewna Śnieżka”. Oglądałem ją jako sześciolatek w Warszawie. Projekcja odbyła się w sali w dzisiejszym teatrze Roma. To było jeszcze przed wojną. „Królewna Śnieżka” była wtedy wielkim światowym przebojem.

Od tego czasu ile razy widział pan swój pierwszy film?

Staram się nie być nadmiernie sentymentalny. Nie lubię powracać do tego, co kiedyś bardzo przeżywałem – film, książkę czy jakieś szczególne zdarzenie albo też miejsce. Wolę zatrzymać pierwsze wrażenie. Ale kiedy 10 lat temu obchodziłem jubileusz 70 lat w Katowicach, otrzymałem od pewnego dziennikarza prezent. To była właśnie „Królewna Śnieżka”. W domu obejrzałem ten film ponownie, ale czar był już znacznie mniejszy. Nie należy tego robić, lepiej zachować w pamięci i uczuciach dawny odbiór.

Powiedział pan, że przedwojenne kino polskie nie stworzyło wielkich dzieł. Z drugiej strony w telewizji i książkach mówi pan w zasadzie wyłącznie dobrze o filmach z tamtego okresu.

Jak wiadomo, nie były to arcydzieła sztuki filmowej, ale ja nie jestem od krytykowania. To działka specjalistów. Ja jestem popularyzatorem, gawędziarzem, opowiadam o filmach. W każdym z polskich filmów sprzed wojny znajdzie się scena lub kreacja aktorska zasługująca na uwagę. Takie perełki można znaleźć np. w dialogach. W melodramatach sposób odzywania się mężczyzn do kobiet i odwrotnie. W komediach te cudowne podchody podczas manewrów miłosnych. To są perły językowe. Lubię takie detale i wprawiają mnie one w zachwyt. Uważam, że tak trzeba te obrazy oglądać. Nie jak wielkie dzieło filmowe, tylko mniej lub bardziej zręczną opowieść natury rozrywkowej. Choć w ostatnich latach przed wybuchem wojny również wartościowe, ciekawe filmy, przede wszystkim adaptacje utworów literackich się pojawiały.

Jak to się stało, że o tych detalach zaczął pan opowiadać w telewizji?

Trafiłem tam przez przypadek. Dla mnie telewizja mogła w latach 50. czy 60. nie istnieć. W kinie królował neorealizm, nadrabialiśmy zaległości amerykańskie, francuskie, co mnie mogło do tv przyciągnąć? Miałem co prawda telewizor Wisła, ale jedynym wydarzeniem, które pasowało do telewizji, było lądowanie człowieka na Księżycu. Ja trafiłem na mały ekran za sprawą koleżanki, która nagle musiała zastąpić chorego prowadzącego. Tym sposobem przeprowadziłem rozmowy ze Stanisławem Różewiczem, z Jerzym Passendorferem, Jerzym Kawalerowiczem, Lucyną Winnicką. Spociłem się przy tym niemiłosiernie, równie przez nerwy co liczbę świecących lamp. Po tym epizodzie myślałem, że sprawa jest skończona. Okazało się jednak, że program tak się spodobał, że zaproponowano nam zrobienie autorskiej audycji o dawnych filmach, nie tylko polskich. Zamawialiśmy do niej filmy, które przyjeżdżały w metalowych pudłach. Siadałem w montażowni, wybierałem fragmenty i tworzyłem godzinny program. Szkopuł w tym, że o polskim filmie nie miałem szczególnego pojęcia. Wprawdzie prof. Jerzy Toeplitz, u którego byłem na specjalizacji filmowej, zrobił dla studentów przegląd filmowy, trochę taki, jaki ja robiłem później w telewizji czy na zajęciach w katowickiej szkole filmowej. Kino polskie w pigułce. Przyznaję, że nie odróżniałem wtedy Smosarskiej od Barszczewskiej. Wiedziałem, że takie aktorki istnieją, ale nie rozpoznawałem ich. Więc najpierw musiałem nauczyć się rozpoznawać aktorów. Następnie dobrze poznać treść filmów. Z czasem zacząłem zwracać uwagę na to, jak ludzie w nich wyglądają, jak rozmawiają. Jak wyglądało np. pierwsze spotkanie kochanków, jak się oświadczano, jak kłócono – i to mnie wciągało. Mimo woli trochę wmówiłem przy okazji widzom, jakie to wspaniałe są te polskie filmy, bo przecież wybierałem tylko najlepsze sceny.

Ogląda pan dzisiaj telewizję?

Do dzisiejszej telewizji mam zupełnie inny stosunek. Choć wciąż dla niej pracuję. Tym razem w Kino Polska za sprawą programu „Seans w Iluzjonie”. Kiedy podejmowałem współpracę, zdarzyło się coś zabawnego. Otóż kiedy wychodziłem po uzgodnieniu wszystkich szczegółów, już w drzwiach uświadomiłem sobie, że nie uzgodniliśmy jednej rzeczy: czy mam występować w ciemnych, czy jasnych okularach? Dziś światła są zupełnie inne i niepotrzebne mi są ciemne okulary. W TVP oglądam przede wszystkim „Teleexpress”. Krótko i do rzeczy. Z zagranicznych stacji i programów cenię programy informacyjne, dokumentalne, ale i czasami fabularne w ZDF, Euronews, BBC, Nippon Hoso Kyokai, RTR. A w ogóle lubię wieczorem poskakać po kanałach. W niemieckim ZDF-Info z zainteresowaniem oglądam też cykl filmów historycznych o II wojnie światowej z rewelacyjnymi materiałami archiwalnymi. Może dlatego, że sam przeżyłem wojnę...

Podczas wojny zaginęło wiele kopii polskich filmów, których z nich żałuje pan najbardziej?

Na pewno pierwszych produkcji. „Antosia po raz pierwszy w Warszawie”, jak twierdzą niektórzy, czy też „Powrotu birbanta”, który jest według mnie pierwszym polskim filmem fabularnym. Na szczęście z tego ostatniego mamy przynajmniej kilka zdjęć. Żałuję bardzo obrazu „Dzikie pola” Józefa Lejtesa. Z opisów i recenzji wynika, że był to niezwykły, jak na tamte czasy, film. Poza tym szkoda, że zaginął „Testament profesora Wilczura”, trzeci z sagi „Znachor” z 1937 r. i „Profesor Wilczur” (1938). Zresztą niedługo w Kino Polska ukaże się zapis mojej rozmowy z Józefem Kańskim. Widział on ten film po wojnie, choć już w czasie działań wojennych można go było obejrzeć na terenie Generalnej Guberni. Kański doskonale go pamięta. W filmie tym występuje zresztą sam autor książkowego pierwowzoru Tadeusz Dołęga-Mostowicz. Jako dziennikarz przeprowadza rozmowę z Jemiołą (Jacek Woszczerowicz). Zaskakujące i cenne byłoby także odnalezienie pierwszej adaptacji „Potopu”, do której realizacji przystąpili w 1913 r. polscy filmowcy, ale dokończyli ją już Rosjanie i to z samym Iwanem Mozżuchinem w roli Kmicica. Próbowałem swego czasu odnaleźć kopię tego filmu w Centralnym Archiwum Filmowym w Moskwie, ale bez rezultatu. Może jednak warto spróbować jeszcze raz?

Był pan członkiem Filmowej Rady Repertuarowej. Jak dobierała repertuar do polskich kin? Nie było problemu z dostępem do filmów, wyjazdami na festiwale?

Wyjazdy na festiwale zagraniczne i działalność Filmowej Rady Repertuarowej to dwie sprawy. Na festiwale wyjeżdżali dziennikarze filmowi poszczególnych redakcji, na ogół zapraszani przez organizatorów tychże festiwali. Filmowa Rada Repertuarowa, która powstała w połowie lat 50., miała jedną zasadę: wprowadzamy 50 procent filmów z krajów socjalistycznych (w tym polskie), a 50 z pozostałych. Decydowali o tym członkowie rady, krytycy, reżyserzy, scenarzyści, oczywiście kilku urzędników i przedstawiciel wydziału kultury KC. Codziennie odbywały się pokazy nawet czterech filmów. Jeśli dobrze pamiętam, to w historii FRR zdarzył się tylko jeden zgrzyt. Chodziło o „Milczenie” Ingmara Bergmana. Oczywiście wyjściem dla wielu podobnie awangardowych (również obyczajowo!) filmów były pokazy w kinach studyjnych czy DKF-ach. Dzięki temu podziałowi fifty-fifty mieliśmy najlepszy repertuar na świecie. Na Zachodzie mieli swoje filmy, na Wschodzie swoje, a my mieliśmy wszystkie, w dodatku pieczołowicie przez fachowców wyselekcjonowane.

W latach 80. napisał pan książkę o kinie japońskim. Dlaczego u nas ta kinematografia jest niemal nieobecna?

Myślę, że nie jesteśmy gotowi na jej przyjęcie, jesteśmy zanadto skoncentrowani na własnych sprawach, za mało otwarci na inne kultury, inne światy. A ponadto dystrybutorzy boją się, że to kino jest za bardzo egzotyczne. Tak było za czasów Kurosawy, Ozu i Mizoguchiego, tak jest i dzisiaj. Choć kino japońskie się zmieniło (vide Kitano), jest dzisiaj inne od tego z czasów Kurosawy, więc na pewno warto by spróbować je poznać.

Skąd wzięła się fascynacja Japonią?

Od filmu „Ukrzyżowani kochankowie” Mizoguchiego, który zobaczyłem w gdańskim kinie Leningrad (dzisiaj Neptun), i to na stojąco. To było na przełomie lat 50. i 60. Pracowałem wtedy w gazecie „Żołnierz Wolności”; zostałem wysłany na reportaż do Gdyni. Wracając do Warszawy, miałem kilka godzin wolnego czasu. Poszedłem do kina i trafiłem na jeden z klasycznych, najwybitniejszych filmów japońskich, owych „Ukrzyżowanych kochanków”. Zostałem porażony i doznałem iluminacji. I tak się zaczęło. Kiedy do Polski przyjechał znakomity awangardysta filmowy Nagisa Ōshima (notabene z piękną żoną aktorką), redakcja „Filmu” już wiedziała, kogo ma do niego wysłać. Przeprowadziłem z nim niezwykle ciekawą rozmowę w swoim mikroskopijnym mieszkaniu (24 mkw., ale Japończycy i tak uważali je za wielkie), którą genialnie tłumaczył młody wówczas orientalista Mikołaj Melanowicz. Dzięki Nagisie Ōshimie nawiązałem kontakty z ludźmi filmu i telewizji z Japonii i zacząłem tam wyjeżdżać.

Spotkał pan na swojej drodze masę gwiazd kina. Które z tych spotkań uważa pan za najważniejsze?

Te, w których brałem udział nie z obecnymi, ale dawnymi, prominentnymi ludźmi naszego kina, filmu. Wymienię, nie hierarchizując: z Elżbietą Barszczewską, Mieczysławą Ćwiklińską, Lidią Wysocką (razem prowadziliśmy też program sylwestrowy w Jedynce TVP), wdową po Witoldzie Zacharewiczu, Ludwikiem Sempolińskim itd. Ci związani byli kiedyś z dawnym kinem na co dzień. Wspaniałymi przeżyciami były także spotkania ze współczesnymi ludźmi naszego filmu: reżyserami Andrzejem Wajdą, Andrzejem Munkiem, Jerzym Kawalerowiczem, Stanisławem Lenartowiczem, aktorami Tadeuszem Łomnickim, Gustawem Holoubkiem, Zbyszkiem Cybulskim, operatorami Stanisławem Wohlem i Jerzym Wójcikiem, scenarzystą pisarzem Jerzym Stefanem Stawińskim, kompozytorem Andrzejem Markowskim. Ale czuję, że zamieniam się w książkę telefoniczną... A ludzie spoza filmu: prof. Władysław Tatarkiewicz, pisarz Tadeusz Konwicki, astronom prof. Włodzimierz Zonn. Zresztą po mojej książce „Odeon. Felietony filmowe”, która powstała z inicjatywy Magdaleny Wojewody- Mleczko z RMF Classic i dyrektora Wydawnictwa BoSz Bogdana Szymanika, przystępuję do pisania kolejnej książki (choć nie jest to moje ulubione zajęcie), w której chciałbym opowiedzieć o moim „życiu telewizyjnym” i właśnie o tych wszystkich niezwykłych spotkaniach ze wspaniałymi ludźmi, związanymi bezpośrednio lub pośrednio z X muzą.