Zastanawiam się, co by się stało, gdyby mnie jako pisarza zastały czasy stalinowskie. I z ręką na sercu: nie wiem – mówi Eustachy Rylski. Właśnie ukazała się jego nowa powieść „Obok Julii”.

Dlaczego pana wybór padł akurat na rok 1963?

Eustachy Rylski "Obok Julii" - recenzja / Media

Bo to powrót do młodości. Kiedy zacząłem myśleć o tym jednym dniu w połowie 1963 roku, przyszedł mi do głowy upał, nieprawdopodobnie długie lato, wyjątkowe. Optimum możliwości fizycznych – miałem wtedy skończone 18 lat. I to się już nigdy nie powtórzyło, taka lojalność organizmu, jakby to lato wytopiło ze mnie wszystkie toksyny, choroby, niedoskonałości.Do tego romanse z dziewczynami. A przede wszystkim Hemingway. Czytaliśmy go namiętnie.On bardzo korespondował z tym latem, z moją pracą w bazie transportowej, z moimi kumplami, z którymi tworzyliśmy krąg zagorzałych sympatyków tego pisarza. I muszę panu powiedzieć, że kiedy teraz, na starość, wracam do jego książek, to mocno się zastanawiam, dlaczego był dla mnie taki ważny. I sądzę, że on miał jedną niezwykłą cechę: niesłychanie zaostrzał apetyt na życie, umiejąc przecież pisać jedynie o śmierci ludzi i zwierząt.To nas chyba wtedy rajcowało, właśnie ten apetyt na życie, na przygody. Gadanie o tym, że istniał swego rodzaju Hemingwayowski kodeks honorowy, mitologia męskości, rycerskości, zobowiązania wobec sprawy czy narodu, to pustosłowie – on się obsesyjnie interesował tylko jedną rzeczą: poszukiwaniem przyjemności. Wszystko to były przyjemności: polowania, kobiety,wojny. „Obok Julii” też traktuje o przyjemnościach, oczywiście na miarę zapyziałej sudeckiej kotliny.

Ale z Hemingwaya się wyrasta

Oczywiście. Niemniej wtedy nie tyle się nim interesowaliśmy, ile byliśmy dosłownie wyznawcami jego religii.Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że to był mitoman. Potem szukałem w literaturze prawdziwych wzorców męskości i znajdowałem je gdzie indziej: u Montherlanta, u Malraux, u Camusa. A Hemingway – no cóż – był mitomanem. Ale uwodzicielskim, trochę pajacowatym.

Pierwsze zdanie „Obok Julii” brzmi: „Życie nas wycenia”. Większość ludzi skłonna jest sądzić, że wyceniło ich za nisko. Narrator pańskiej powieści, Janek Ruczaj, jest odmiennego zdania. Można dostać za dużo?

On ma to po mnie. Bo on w ogóle sporo ma po mnie. Nie jestem, rzecz jasna, bohaterem tej powieści, ale przekazałem mu więcej własnych przemyśleń, lęków, neuroz, obsesji, nałogów, może nawet iluminacji niż jakiejkolwiek innej z moich postaci.Ruczaj jest mi bliski, w przeciwieństwie, na przykład, do hrabiego Rangułta, Semena Hoszowskiego czy pułkownika Stankiewicza, z którymi jestem, powiedzmy, związany umiarkowanie.Co do wyceny – mam głębokie przeświadczenie, że życie wyniosło mnie ponad moją wartość, i od paru lat się zastanawiam, kim jest wierzyciel. To nie znaczy, że miałem jakieś nadzwyczajne życie, ale uważam, że jak na mnie – nie wchodząc w szczegóły – było lepsze, niż na to zasługuję. Znam wielu od siebie bardziej wartościowych z życiem gorszym. I Ruczaj znajduje się chyba w podobnym położeniu.

On w zasadzie w tej powieści wyłącznie zaciąga długi.

Nieustannie. I nie płaci. Dlatego w pewnym momencie zaczyna nad tym rozmyślać – komu trzeba będzie w końcu uiścić ten rachunek. I dowiaduje się, że jego wierzycielem jest absurd.

Wygląda na to, że napisał pan powieść faustowską, ale tam, gdzie powinien siedzieć diabeł, jest tylko puste krzesło.

To nie było moją intencją, tutaj mnie pan trochę zaskakuje. Ale może z takiego obrotu spraw mój bohater jest kontent. Bo z absurdem interesów się nie robi.

Oprócz tego, że Janek Ruczaj jest – dość już sceptycznym – wyznawcą religii Hemingwayowskiej, ma jeszcze za plecami gromadę seksownych, prawdziwie męskich przodków.

Tak i to jest dla niego solidne obciążenie – żyje w kulcie absurdalnych młodych śmierci. Muszę panu powiedzieć, że ja też byłem wychowywany w takim kulcie – że mężczyzna nie po to się rodzi, żeby dożyć siedemdziesiątki. W rodzinie Rylskich mało kto dotrwał do czterdziestki – płodzili dzieci i ginęli, bo brali udział w niekończących się wojnach, a jak nie było akurat wojny w okolicy, to jej szukali gdzie indziej.Zdawałem sobie sprawę, że oczekuje się po mnie męskich czynów, męskiej powierzchowności, męskiej natury i seksapilu – i że ja tego nie jestem w stanie spełnić. Nie będę gościem zawsze stojącym po stronie miecza.

Czy tamte lata były znacznie bardziej maczystowskie niż nasza współczesność?

Naturalnie. Ciągle się mówiło: jak na mężczyznę, to nie wypada, zachowuj się jak mężczyzna, bądź mężczyzną.Teraz to jest zdecydowanie passé i chyba Bogu dzięki, bo co to znaczy: mężczyzna? Jesteśmy ludźmi. Kiedy dzisiaj mówimy o męskości, to mamy namyśli coś całkiem innego – niekoniecznie wojnę, żołnierkę, przewagę fizyczną, może raczej zwykłą ludzką odpowiedzialność.

A może chodzi o to, że nas nie sprawdzono? Że omijają nas od dekad brutalne nurty historii?

Zawsze podkreślam, że w istocie nigdy nie zostałem sprawdzony. W przeciwieństwie do bohatera mojej powieści. Nie chodzi mi nawet o wojnę, chodzi o wszelkie ekstremalne sytuacje,w których człowiek powinien się wykazać dzielnością.Często się zastanawiam, co by się stało, gdyby mnie jako pisarza zastały czasy stalinowskie. I z ręką na sercu: nie wiem. Pojechałbym na zjazd pisarzy do Szczecina, gdzie minister Sokorski zadekretował socrealizm, czy zdobyłbym się na odmowę, wiedząc, czym ryzykuję? Jeśli z jednej strony czekałyby na mnie mieszkanie, koncesjonowana swoboda pisania, paszport, rodzina,domy pracy twórczej, brak elementarnych trosk materialnych, a z drugiej więzienie albo nędzna wegetacja i wiele zmarnowanych lat, to wcale nie jestem pewien, czy wybrałbym bohaterstwo.Ate dylematy bywały wtedy dużo bardziej dramatyczne. Mam wrażenie, że jednej rzeczy bym nie zrobił: nie napisałbym niczego pod czyjekolwiek dyktando. Ale wieszanie psów na tych, którzy rzeczywiście, często zresztą paskudnie, umoczyli się w komunizmie, czasami wydaje mi się okrutne i podejrzanie łatwe.

Męskość jest piękna?

Niewątpliwie jest rodzajem przyjemności.

Ale jest też głupia.

Jasne, ale większość przyjemności jest głupia. A przynajmniej jedno drugiego nie wyklucza. Nie twierdzę, że matką każdej przyjemności jest głupota, bo tak na pewno nie jest, niemniej często tak bywa.Wie pan,mówimy tu o sprawach dość prostych, by nie rzec – prostackich: dziewczyna, alkohol, jakaś bójka, awantura, seks, cała ta niesłychanie pociągająca młoda zmysłowość.Na tym to polega, ale oczywiście ja sam również cieszyłem się podobnymi przyjemnościami.

Pan trochę kpi z tych męskich póz.

Zarzucano mi, że ta książka ocieka testosteronem. Tymczasem męskość, o której tam mowa, jest podszyta taką niepewnością, tyloma lękami, neurozami i umieszczona w tak ewidentnym cudzysłowie, że podobna pretensja to nonsens.

Do czego potrzebował pan Julii Neider?

Julia jest jedynym punktem odniesienia dla głównego bohatera – a przy tym jego wielką męską, a może po prostu ludzką przygodą. Autor ma prawo nie wiedzieć wszystkiego o postaciach, które stworzył – bohaterowie powinni mieć wewnętrzną autonomię. Nie jestem więc pewien, ale wydaje mi się, że gdyby nie ten egzamin z męstwa, do którego Ruczaj musi podejść, bo okoliczności wykluczają rejteradę, nie odkryłby w sobie gotowości na brawurę i zuchwalstwo, których do tej pory w sobie nie podejrzewał.Każdy z nas, chcąc nie chcąc, szuka jakiegoś sposobu na absurd istnienia, mój bohater znajduje go w zuchwalstwie i brawurze na swoją miarę, na miarę introwertyka, mizantropa i tchórza. Bo lęki nie opuszczają go nawet wtedy, gdy przez chwilę staje się samotnym prawodawcą na pustym, górskim parkingu w prowincji Cuneo.