Zemsta jest motywem działania większości bohaterów filmów Quentina Tarantino. Mścił się Butch w „Pulp Fiction”, mściła się Panna Młoda w „Kill Bill”, mściły się dziewczyny w „Death Proof”. Prywatna wendeta to jednak za mało – w "Django" Tarantino na swój własny sposób rozlicza się z historią. Ale tym razem – przynajmniej w Stanach – wywołał burzę.

Gdy w „Bękartach wojny” żydowskie komando pod wodzą Brada Pitta okaleczało nazistowskich oprawców, amerykańska krytyka była zachwycona. Ale gdy Jamie Foxx jako Django mści się za upokorzenia, jakich doznał jako niewolnik, dla wielu Tarantino staje się wrogiem publicznym. Może nie numer jeden, ale do pierwszej dziesiątki z pewnością by się załapał. Na dodatek adwersarze reżysera używają retoryki, którą dobrze znamy z wypowiedzi polskich polityków: „Nie będę oglądał tego filmu, bo jest obraźliwy”. Oburzenie afroamerykańskich recenzentów budzi rzecz jasna nie tytułowy bohater, lecz to, że został przedstawiony na tle bezbronnej i uległej białym oprawcom masy. Tymczasem Django nie jest i być nie miał czarnoskórym Spartakusem, który poderwie niewolników do walki. Tarantino ważne tematy porusza w swoim filmie – jak zawsze zresztą – niejako mimochodem. Na pierwszym miejscu zawsze było i jest kino jako konglomerat wspólnych jemu i widzom doświadczeń, inteligentna zabawa w układanie popkulturowych puzzli. Tym razem Tarantino bawi się w spaghetti western – jak wielokrotnie przyznawał, jeden z jego ulubionych gatunków filmowych.

Widać było to już wielokrotnie, choćby wtedy, gdy w „Kill Bill” wykorzystał muzykę Ennia Morricone, Luisa Bacalova czy Riza Ortolaniego. Gdy wprost odwoływał się do filmów Sergia Leone w niektórych scenach „Bękartów wojny”. Teraz wreszcie mógł pójść na całość. Historia wyzwolonego niewolnika Django (Jamie Foxx), który łączy siły z niemieckim łowcą głów, doktorem Kingiem Schulzem (Christoph Waltz), by ocalić swoją sprzedaną w niewolę żonę, złożona jest niemal wyłącznie z filmowych klisz – oczywiście podanych w przerysowanym stylu Tarantino. Ale twórca „Pulp Fiction” czerpie inspirację skąd tylko może. Potrafi umiejętnie połączyć elementy z klasycznych spaghetti westernów (rzecz jasna z „Django” Sergia Corbucciego na czele – grający tam główną rolę Franco Nero pojawia się gościnnie w filmie Tarantino) z nawiązaniami do seriali sensacyjnych z lat 70.

Kostiumy podkrada zarówno z „Przeminęło z wiatrem”, jak i z obrazów Thomasa Gainsborougha. Na ścieżce dźwiękowej miesza kompozycje Morricone z Beethovenem i współczesnym hip-hopem. „Django”, podobnie jak inne dzieła Quentina Tarantino, to prawdziwy skarb dla poszukiwaczy filmowych zagadek, odniesień, metatekstów. Ale to przede wszystkim wzorcowe kino popularne XXI wieku. Z pozoru kulturowy śmietnik, a jednak zaaranżowany z niebywałą precyzją i inteligencją, fenomenalnie zagrany, zabawny i mądry jednocześnie.

Django | USA 2012 | reżyseria: Quentin Tarantino | dystrybucja: UIP | czas: 165 min | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 5 / 6