"Zabij to i wyjedź z tego miasta" jest przejmującą, animowaną opowieścią o przemijaniu, której realizacja trwała 14 lat. Mariusz Wilczyński powraca do lat dzieciństwa i młodości. Wspomina swoich rodziców i przyjaciela Tadeusza Nalepę. Film to także plastyczne, autorskie, sentymentalne spojrzenie twórcy na jego rodzinne miasto - Łódź. Głosu postaciom użyczyli m.in. Andrzej Wajda, Irena Kwiatkowska, Gustaw Holoubek, Barbara Krafftówna i Krystyna Janda. W "Zabij..." można usłyszeć również utwory Tadeusza Nalepy. Światowa premiera obrazu odbyła się w lutym na Berlinale. Polska publiczność mogła obejrzeć go online w listopadzie podczas festiwalu Nowe Horyzonty. W sobotę wieczorem podczas finału 45. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni obraz uhonorowano Złotymi Lwami. Tym samym został pierwszym animowanym filmem, który wygrał gdyński festiwal.
PAP: Dzisiaj, idąc ulicami Łodzi, dalej czuje się pan częścią tego miasta?
Mariusz Wilczyński: Dotyka pani bardzo czułej struny. Wyprowadziłem się z Łodzi w 1995 r. i przez 10 kolejnych lat za każdym razem, gdy tam wracałem, krwawiło mi serce. Tęskniłem do tego miasta, każde miejsce mi coś przypominało, wszystko co pierwsze i najważniejsze, wszystkie emocje, zaklęcia i przysięgi. Film "Zabij to i wyjedź z tego miasta" pomógł mi to obłaskawić i ułożyć. Dziś patrzę na Łódź trochę jak na smutną scenografię opustoszałą z moich duchów, osób które pamiętam. Przyjeżdżam czasem na święta i gdy miasto jeszcze śpi jeżdżę po tych wszystkich bliskich mi miejscach z dzieciństwa. Odwiedzam przyjaciół od serca, jeszcze ze szczenięcych lat. Nie ukrywam jednak, że tym filmem odciąłem w sobie linię sentymentu. Wciąż wiele łączy mnie z Łodzią, ale już inaczej. Od kilkunastu lat prowadzę zajęcia ze studentami animacji w Szkole Filmowej. Ostatnio przejeżdżałem przez centrum i zobaczyłem pięknie odnawiane kamienice i kwiaty na ulicach. I pomyślałem że może wrócę tu na starość?
PAP: Na ile w "Zabij..." opowiada pan o swoich przeżyciach, a w jakim stopniu jest to wytwór wyobraźni?
M.W.: To warkocz spleciony z moich imaginacji, marzeń, tęsknot, ale też z wielu wydarzeń z mojego życia. Nie miałem ambicji zrobienia filmu bardzo egocentrycznego, nihilistycznej autobiografii. Odniesienia do mojego życia wynikają raczej z tego, że nie jestem zawodowym scenarzystą i najłatwiej mi opowiadać o tym, czego sam doświadczyłem. Wiem, co to jest ból po śmierci mamy, taty czy najbliższego przyjaciela. Wiem też, co to znaczy ból po śmierci najbliższego psa. Tuż przed premierą "Zabij...", zorganizowaną w lutym podczas Berlinale, umarł mój piesek Lusia, który niemal przez cały okres rysowania filmu siedział mi na ramieniu. Stąd na trzy dni przed wyjazdem do Berlina otworzyłem puszkę z taśmą filmową i w ostatniej scenie, gdzie zapada się miasto, napisałem na murze po prawej stronie imię Lusia. W tym filmie jest mnóstwo sytuacji, które przeżyłem, choćby rozmowa z mamą w szpitalu tuż przed jej śmiercią. Wiele momentów, które chciałbym powtórzyć, przeżyć jeszcze raz, naprawić. Chciałem spotkać rodziców, mojego najlepszego przyjaciela Tadeusza Nalepę. W jakiś sposób mi się to udało. Ale to, co ja myślę, nie jest tak ważne jak fakt, że ten film żyje teraz swoim życiem. Często słyszę od ludzi, że po obejrzeniu "Zabij..." cieplej myślą o swoich rodzicach, że pojechali do nich albo zadzwonili.
PAP: Często odganiamy od siebie myśli o przemijaniu, śmierci. Pamięta pan moment, kiedy uznał, że chce się z tym zmierzyć?
M.W.: Nie miałem wątpliwości, że tego potrzebuję. Moi rodzice byli rozwiedzeni. Tata wyprowadził się z domu, gdy miałem trzy lata. Po prostu wyszedł. I nawet teraz, pół wieku później, pamiętam, że miał na sobie białą koszulę, wziął jedną walizkę i swój ulubiony obraz – Cygankę. Choć rodzice żyli w dwóch różnych miejscach, umarli w bardzo krótkim okresie po sobie. To było dla mnie bardzo mocne doświadczenie. Ich śmierć wepchnęła mnie w głęboką dziurę. Zawsze ilekroć nie zadzwoniłem do mamy, myślałem: "dobra, zrobię to jutro". I nagle przychodzi moment, kiedy tego jutra po prostu nie ma i nie będzie. Wiedziałem, że pewnych rozmów już nie dokończymy, że nie powiedziałem mamie przed śmiercią, że ją kocham, nie przytuliłem jej. Z ojcem w ogóle nigdy nie powiedzieliśmy sobie, że się kochamy. Bardzo długo to we mnie siedziało i co jakiś czas uwierało niczym ziarenko piasku w bucie.
W 2006 r. wczesną wiosną nastąpił błysk. Byłem wtedy w Nowym Jorku i właśnie wyszedłem z Museum of Modern Art, gdzie ustalałem szczegóły retrospektywy moich filmów. Kosmiczne przeżycie, bo w tamtym okresie w ogóle nie czułem się filmowcem. Byłem niszowym facetem, który robił filmy do szuflady. Nie wysyłałem ich na żadne festiwale. Nie miałem takich ambicji. Jestem samoukiem, Jankiem Muzykantem. Zaproszenie z MoMA było dla mnie szokiem. Wtedy pomyślałem, że oni mnie mianowali na artystę i że mam w sobie siłę, żeby się z tym tematem zmierzyć. Pamiętam, że przez dzielnicę włoską dostałem się do Chinatown i po prostu zacząłem robić pierwsze szkice. To była scena końcowa, w której Tadeusz Nalepa gra na jednym statku, na drugim są moi rodzice, a ja jestem pośrodku. Pamiętam, że Tadeusz już wtedy słabo się czuł, ale był mega dzielnym facetem. Mnie się wydawało, że będzie żył sto lat. Po powrocie do kraju od razu do niego pojechałem. Opowiedziałem mu o wyjeździe do Nowego Jorku i o tym pomyśle, a on się bardzo ucieszył i pozwolił mi wziąć utwory, które chcę.
PAP: Między panami była duża różnica wieku. Jak właściwie zaczęła się ta przyjaźń?
M.W.: Kiedy chodziłem do liceum, obracałem się w kręgu przyjaciół, którzy słuchali Milesa Davisa, Johna Coltrane'a i Franka Zappę, a z polskich artystów wyłącznie Breakout. Ten zespół niesamowicie pobudzał moją wyobraźnię. Tylko to były inne czasy. Dzisiaj artyści żyją też trochę z tego, że mają stały kontakt z fanami. Wtedy spowijała ich aura tajemniczości. Bronili się tylko sztuką albo wizerunkiem scenicznym. Nie wiedziałem o Nalepie nic ponad to, że jest z Rzeszowa. Nie było wiadomo, gdzie dokładnie mieszka, co je. Pewnego dnia po prostu poczułem impuls szczeniackiej bezczelności. Wziąłem do ręki telefon, wykręciłem rozmowę międzymiastową i poprosiłem panią telefonistkę, żeby połączyła mnie z Tadeuszem Nalepą. Nie znałem numeru, więc zaproponowała, że połączy mnie z centralą w Rzeszowie. Odłożyłem słuchawkę. Po trzech godzinach zadzwonił telefon i usłyszałem: "rozmowa międzymiastowa nr …, łączę z Rzeszowem". Ponownie poprosiłem o połączenie z Tadeuszem Nalepą. Pani w słuchawce odpowiedziała, że już tu nie mieszka i może mnie połączyć z jego ojcem. Traf sprawił, że odebrał telefon. W sekundę wymyśliłem fortel. Przedstawiłem się jako abiturient Szkoły Filmowej. Powiedziałem, że chcę nakręcić pełnometrażowy dokument o Tadeuszu i zapytałem, czy mógłby mi przekazać numer albo adres syna. Ojciec Nalepy powiedział, że Tadeusz nie ma telefonu, ale jedzie do niego i żebym zadzwonił za trzy tygodnie, to da mi odpowiedź. Trzy tygodnie później podał mi jego adres.
PAP: Dalej było już z górki?
M.W.: Ależ skąd, to była cała wyprawa. Nalepa mieszkał na obrzeżach Józefowa, w środku lasu. Żeby tam dojechać, musiałem przesiadać się pięć razy. Podróż trwała sześć godzin. Pamiętam, jak stanąłem taki zakopcony przed jego domem, a wokół szumiały dęby. Nacisnąłem dzwonek, ale było pusto. Położyłem się więc pod krzakiem i zasnąłem. Śniło mi się, że słyszę nieznaną piosenkę Breakoutów. Kiedy się ocknąłem, okazało się, że to nie piosenka, tylko Tadeusz Nalepa i jego żona Mira Kubasińska rozmawiają ze sobą jakieś 40 metrów ode mnie. Zerwałem się podekscytowany widokiem moich idoli. Oni chyba się przestraszyli, bo już wtedy miałem dwa metru wzrostu, długie włosy i jeszcze igły mi się do nich poprzyczepiały. Wyglądałem jak King Kong albo yeti. Od razu było widać, że nie jestem żadnym absolwentem Szkoły Filmowej, ale miałem szczęście, bo Nalepa zaprosił mnie do siebie na herbatę.
To było ogromne przeżycie. Poznałem człowieka z bajki, z marzenia. Na początku Tadeusz był moim mistrzem, a później stał się przyjacielem, kimś w rodzaju ojca, bo było między nami 20 lat różnicy. Bardzo wiele mu zawdzięczam. Nauczyłem się od niego, że można nie bać się być artystą, można żyć z tego, że jest się artystą i żyć na swoich zasadach, nie chodzić na kompromisy. To ostatnie jest chyba moim największym sukcesem. Na szczęście zdążyłem mu to wszystko powiedzieć. Powiedziałem mu, że dla mnie był, jest i będzie najważniejszym facetem i artystą w życiu. Trochę się żachnął, bo mężczyźni zazwyczaj nie mówią sobie takich rzeczy, ale przyjął to.
PAP: W "Zabij..." wystąpili wyjątkowi aktorzy. Łatwo było przekonać ich do udziału?
M.W.: Chciałem utrwalić w filmie tych wszystkich artystów, którzy kształtowali moją wrażliwość, wyobraźnię i system wartości, gdy byłem dzieckiem. Panią Irenę Kwiatkowską namówiła na moją prośbę jej agentka pani Grażyna Miśkiewicz. Nie miałem pewności, czy to się uda, bo pani Irena mieszkała już wtedy w Skolimowie i nie czuła się najlepiej. Pamiętam, że tego dnia, gdy przyjechałem ją nagrać, była w świetnej formie. Odczekałem chwilę aż skończy jeść obiad i wręczyłem jej sto róż. Była dla mnie jak babcia. Kiedy jako mały chłopiec plątałem się mamie pod nogami, dawała mi kredki do rysowania – i zazwyczaj rysowałem naszych jak biją Krzyżaków pod Grunwaldem – albo włączała bajki na płytach, które czytała pani Irena Kwiatkowska. Udało mi się nagrać panią Irenę i zacząłem się zastanawiać, kto może być jej partnerem w pociągu. Myślałem o panu Zbigniewie Zapasiewiczu, o panu Franciszku Pieczce i o panu Janie Kobuszewskim, ale jednak coś mi nie do końca pasowało. Później chciałem, żeby był to pan Władysław Bartoszewski. Sprawdziłem, gdzie w Warszawie mieści się jego biuro i już się przymierzałem, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. I nagle wymyśliłem Andrzeja Wajdę. Bingo.
PAP: Jak namówić jednego z największych polskich reżyserów, żeby zagrał postać z animacji?
M.W.: Poprosiłem Pawła Edelmana, który był operatorem u Wajdy, żeby mi pomógł. Napisałem list i umotywowałem swoją prośbę tak, że chcę rozprawić się z mitem, którego nienawidzę: że starzy ludzie powinni się chować do dziury, bo dzisiejsza cywilizacja jest dla młodych. Nie podoba mi się wymóg, że kobiety muszą się botoksować, a 70-letni mężczyźni powinni mieć 20-letnie narzeczone i ubierać się jak nastolatkowie. Lubię twarze bez botoksu i lubię, gdy faceci się starzeją. To przekonało Wajdę, choć uprzedził mnie, że jest słabym aktorem i lepszy byłby Marek Kondrat, który świetnie go parodiuje. Uparłem się jednak, żeby mieć w Wajdzie Wajdę. Udało się. Przyjechał i faktycznie zagrał w sposób drewniany, ale Marek Kondrat nagrał – genialnie zresztą – te same ścieżki dialogowe i na montażu to pomieszaliśmy. Jak miałem już nagranych Wajdę, Kondrata i panią Irenę, to żaden aktor mi nie odmawiał. Trochę żartuję, bo oczywiście wszystkim musiałem przedstawić scenariusz. Byłem nieznany w środowisku i tylko to mogłem zrobić. Panią Krystynę Jandę też tak przekonałem. Zdobyłem jej numer od mojego przyjaciela, który był kiedyś chłopakiem jej asystentki. Pozwoliła, żebym przesłał jej scenariusz, a następnego dnia otrzymałem wiadomość: "Szanowny Panie, przeczytałam. Zadziwił mnie pan. Jestem do pana dyspozycji. Janda".
PAP: Chciałabym zatrzymać się na chwilę przy tytule filmu. Dlaczego właśnie "Zabij to i wyjedź z tego miasta"?
M.W.: Początkowo "Zabij..." miał trwać 20 minut i być filmem niemym, bo takie do tej pory robiłem. Dopiero później zdecydowałem, że chcę zrobić dłuższy film. Wtedy już wiedziałem, że będzie mówiony. Nagrałem panią Irenę, wielką gwiazdę, i ona zaczęła mnie inspirować, jak ma zachowywać się postać. Tak samo było z innymi artystami, których nagrałem. Traktowałem ten film jak żywe żyjątko. I nadszedł czas, gdy stał się mądrzejszy ode mnie, bo ci wszyscy ludzie wkładali w to swoje emploi, wielkość, życiowe doświadczenie. I mimo że byłem autorem filmu, musiałem się od niego uczyć, by znów być jego przewodnikiem. Kiedy film się zmieniał, zmieniało się też jego znaczenie i znaczenie tytułu. Na początku "Zabij..." był młodzieżową przeróbką tytułu książki Bogdana Loebla – który notabene jest tekściarzem Tadeusza Nalepy - "Zabij ją i wyjedź z tego miasta". Chodziłem z moim przyjacielem Krzysiem Kedziakiem po ulicach Łodzi i przerabialiśmy wszystko, co śpiewaliśmy, na nutę Nalepowską. Pasował nam zwrot "Zabij to i wyjedź z tego miasta". To nie znaczyło wtedy właściwie nic, bo było nam dobrze w tym mieście. Po prostu bawiliśmy się i byliśmy pod wpływem Breakoutu.
Na początku rysowania "Zabij..." chciałem zabić wybudowane w mojej głowie miasto wspomnień. Bardzo często wracałem myślami do moich bliskich, którzy odeszli. Do tego stopnia mnie to angażowało, że częściej przebywałem z nimi niż w świecie realnym. Więc chciałem rozliczyć ten okres mojego życia, zrobić piękny pogrzeb, owinąć rodziców i Tadeusza w białe całuny, położyć ich na rafie koralowej, a potem wrócić do świata realnego i zacząć żyć. Paradoks jest taki, że kiedy już oddałem "Zabij..." publiczności, zacząłem marzyć o tym, żeby uciec w następny film.
PAP: Do tej pory w swojej twórczości wykorzystywał pan motywy autobiograficzne. Dalej zamierza pan iść w tę stronę czy wraz z "Zabij..." nastąpił koniec tego rozdziału?
M.W.: Mój następny film też będzie taki. Wymyśliłem dwa tytuły. Pierwszy to "Starczy." ze wszystkimi znaczeniami tego słowa, a drugi – "Na mój pogrzeb w czerwonej sukni przyjdź". Marzę o tym, żeby w tym filmie wystąpił Tom Waits. Obecnie prowadzimy rozmowy. Część filmu będzie się rozgrywać w Ameryce. Będzie to opowieść o tym, jak stary artysta poszukuje kogoś, komu mógłby przekazać wszystko, co zrobił i zgromadził w ciągu życia. Żeby tę osobę uszczęśliwić, ale też nadać sens swojemu życiu, dając komuś dobro.
PAP: Wiem, że miał pan też w planach animację "Mistrz i Małgorzata" wg powieści Michaiła Bułhakowa. Czy to jeszcze aktualne?
M.W.: Planowałem, że to będzie mój następny film, ale w Berlinie zdarzyło się coś niesłychanego. Miałem kilka momentów zwrotnych w życiu artystycznym. Jednym z nich było spotkanie i przyjaźń z Nalepą, drugi, gdy trochę przez przypadek zostałem ilustratorem w programie "Goniec – tygodnik kulturalny", wymyśliłem Księgoklip i uznałem, że jako artysta nie chcę robić już nic innego tylko ruchome obrazki. Trzecim takim punktem była MoMA, a czwartym Berlinale, gdzie po premierze "Zabij..." w "Guardianie" ukazała się recenzja Petera Bradshaw, takiego – powiedzmy – europejskiego Tadeusza Sobolewskiego. Bradshaw napisał coś, co bardzo mnie ujęło. A mianowicie, że świat animacji dzieli się na dwie strefy wpływów – na pixarowską i na japońską mangę - a nagle powstał film, który nie przypomina niczego innego. I że to jest film niezwykły, szorstki, brudny, ale taki, który jak zobaczysz - to nigdy nie zapomnisz. I jeszcze że przywraca znaczenie polskiej szkoły animacji. I dał nam cztery gwiazdki! Jak to przeczytałem, a później pojawiły się kolejne dobre recenzje w "The Hollywood Reporter" i "Variety", poczułem, że to nie ten moment, by robić adaptacje czyjejś literatury. Lepiej zrealizować następny autorski film. Zrobię "Mistrza i Małgorzatę", bo to niebywałe wyzwanie. Rozmawiałem już z jednym z moich najbardziej ulubionych kompozytorów muzyki współczesnej Pawłem Mykietynem, który też bardzo chce to zrobić i zrobimy to, ale jeszcze nie teraz.
PAP: Jesteśmy na progu kampanii oscarowej. Choć "Zabij..." nie jest oficjalnym polskim kandydatem, otrzymał wsparcie od Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Ma pan związane z tym nadzieje?
M.W.: Realnie patrząc, będzie nam trudno się przebić. Zebraliśmy dotychczas ponad 50 recenzji zagranicznych i część amerykańskich różni się od europejskich, australijskich, południowoamerykańskich, japońskich i kanadyjskich chociażby tym, że ich autorzy nie odczytują niektórych kodów kulturowych, choć są dla nas oczywiste. Nie wiedzą np., kim jest Bułhakow, co to jest "Mistrz i Małgorzata". Ale być może przebiją się tam kody uczuciowe. Zwłaszcza teraz, w okresie pandemii, "Zabij..." nabiera nowych znaczeń i wartości. Miesiąc temu wygrał festiwal w Limie oraz otrzymał nagrodę dziennikarzy. Podczas festiwalowego Q&A nieopatrznie rzuciłem, że to powinien być film od 35. roku życia, bo żeby zrozumieć pewne rzeczy, trzeba je przeżyć. Kilku młodych dziennikarzy uświadomiło mi, że jestem w błędzie. Powiedzieli, że w ich kraju od trzech miesięcy trwa lockdown i właściwie w rodzinie każdego z nich ktoś umarł.
Wracając jeszcze do pytania, kampania oscarowa ma ogromne znaczenie i uważam, że to niesamowite, że wszyscy kolejni dyrektorzy PISF wspierali ten projekt, choć przekraczaliśmy wszelkie terminy – Agnieszka Odorowicz, Magda Sroka i teraz pan Radosław Śmigulski. Wszystko, co pozytywnego wydarzy się wokół "Zabij...", pomoże mi zrealizować następny film, zebrać pieniądze, zdobyć możliwości. Nawet nie budżet, bo jakbym dostał 50 mln dolarów, to nie miałbym co z tym zrobić. Pewnie trzy czwarte z tego oddałbym na biedne dzieci i na biedne psy. Ok, w Pixarze film kosztuje 100 mln dolarów, ale to co innego. Ja nie mogę mieć zespołu stu animatorów, bo bym nad tym nie zapanował. Dla mnie najważniejsza jest autorskość.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
Mariusz Wilczyński jest twórcą animacji, scenarzystą, malarzem, scenografem, performerem i pedagogiem. Ukończył Wydział Malarstwa i Grafiki łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych, gdzie uczył się w pracowni malarstwa prof. Stanisława Fijałkowskiego i pracowni drzeworytu prof. Andrzeja Mariana Bartczaka. Jego filmy były pokazywane na retrospektywach m.in. w Museum of Modern Art w Nowym Jorku, National Museum w Brazylii, Anthology Film Archives w Nowym Jorku i Centrum Sztuki Współczesnej - Zamek Ujazdowski. Na swoim koncie ma wiele nagród i wyróżnień, w tym nagrodę "Złoty Hugo" za film "Niestety.", zdobytą podczas festiwalu w Chicago i Srebrny Medal "Zasłużony Kulturze Gloria Artis". W 2007 r. "The New York Times" określił go mianem "jednego z najważniejszych współczesnych twórców animacji artystycznej".