Za pomocą pamięci można prowadzić symboliczne i całkiem realne wojny, ale można też zaprząc pamięć w kieracie pokojowych negocjacji w celu ustalenia, kto ma przepraszać, a kto wybaczać
Gdyby ludzie trzymali gęby na kłódkę, historiografia byłaby bezradna. Ale ludzie są tylko ludźmi – puszczają farbę. Żadna zmowa milczenia nie ma praktycznie szans przetrwać dłużej niż jedno pokolenie. To i owo wycisną ze świadków tajne policje, swoje dołożą donosiciele, a wreszcie zaczną mówić także ci, którzy wykonywali rozkazy – choćby z rozgoryczenia, że odstawiono ich na boczny tor. Albo dlatego, że dławią ich wyrzuty sumienia. Każda organizacja konspiracyjna w swoich dalekosiężnych planach musi brać pod uwagę, że prędzej czy później nastąpi taki wyciek korporacyjnej pamięci, którego nie da się już zatamować. I – co bardzo możliwe – wywoła on potężny dysonans poznawczy u tych, którzy dotąd byli, świadomie bądź odruchowo, lojalni.
DGP
A zatem: gdyby ludzie trzymali gęby na kłódkę, Patrick Radden Keefe nie mógłby napisać swojego wybitnego reportażu historycznego „Cokolwiek powiesz, nic nie mów” – w Stanach uznano ów reportaż właściwie jednogłośnie za jedną z najważniejszych zeszłorocznych książek non-fiction. I słusznie. Amerykański dziennikarz pochodzenia irlandzkiego udał się do Irlandii Północnej (czy, jak kto woli, do Ulsteru) z zamiarem znalezienia jakiegoś uniwersalnego – reporterskiego, ale i literackiego – klucza do tej skonfliktowanej, podzielonej ziemi. Radden Keefe znalazł ów klucz: jest nim, rzecz jasna, pamięć, tyleż indywidualna, ile zbiorowa. Pamięć to potężne narzędzie – za pomocą pamięci można prowadzić symboliczne i całkiem realne wojny, ale można też zaprząc pamięć w kieracie pokojowych negocjacji w celu ustalenia, kto ma przepraszać, a kto wybaczać. Pamięci nie zadowala rzetelny zapis faktów, ona, jeśli nie uda się jej uzgodnić albo wygasić, zawsze domaga się zadośćuczynienia.
Radden Keefe skupia się na najnowszej historii północnoirlandzkiego konfliktu (od początku tzw. Kłopotów – The Troubles – czyli wojny domowej pomiędzy, z grubsza rzecz ujmując, katolickimi republikanami a protestanckimi lojalistami, z aktywnym udziałem Wielkiej Brytanii i, w mniejszym stopniu, Republiki Irlandzkiej, rozpoczętej pod koniec lat 60., a formalnie zakończonej porozumieniem wielkopiątkowym – Good Friday Agreement – z 1998 r.). Ale dzieje brytyjskiej kolonizacji Irlandii sięgają, rzecz jasna, dużo głębiej w przeszłość: do średniowiecza i wczesnej nowożytności. Gdy na początku lat 20. XX w. Irlandia wywalczyła – dosłownie – niepodległość, hrabstwa Ulsteru, zamieszkane w większości przez protestancką i lojalną wobec Londynu ludność pochodzenia angielskiego (a także szkockiego), pozostały przy Koronie. Katolicy stali się w Irlandii Północnej dyskryminowaną mniejszością, ale zgodnie ze swoją wielusetletnią buntowniczą tradycją stali się również mniejszością kłopotliwą: agresywnie reagującą na przemoc, skłonną do demonstracyjnego nieposłuszeństwa, silnie klanową, spiętą ślubami bezwzględnej lojalności, a więc trudną do infiltracji i unieszkodliwienia. Taka była też IRA (Irlandzka Armia Republikańska), zbrojne ramię katolickiej walki z okupantem: tajna, amorficzna, wielopostaciowa, głęboko zaszyta w społeczne więzi lokalnej społeczności.
Gdy w gorącej dekadzie lat 60. katolicko-protestancki konflikt rozgorzał na nowo, polityka Korony wobec Irlandii Północnej przypominała początkowo tę zastosowaną wobec Irlandii jako całości w połowie XIX w., gdy jej mieszkańców dziesiątkowała plaga głodu (wywołana przez zarazę ziemniaczaną): była to polityka bierności i wyczekiwania. Nic głupszego nie dało się zrobić – po paru latach totalnej anarchii niosącej za sobą setki ofiar po obu stronach zwarcia społeczeństwo północnoirlandzkie było podzielone jak nigdy przedtem, a Belfast stał się miastem frontowym. Wtedy Anglicy – w co trudno uwierzyć – zrobili coś jeszcze durniejszego: z kolonialną bezczelnością postanowili dokręcić irlandzkim republikanom śrubę. W celu opracowania odpowiedniej strategii uderzeniowej zatrudniono nawet doświadczonego wojskowego specjalistę, który był architektem brutalnej pacyfikacji niepodległościowego powstania Mau Mau w Kenii (1952–1955). Tyle że wtedy republikanie mieli już zdyscyplinowaną, wyszkoloną i w zasadzie niewidzialną armię – Tymczasową IRA, zwaną też Provos. Nie minął rok od momentu, gdy brytyjscy żołnierze zaczęli nękać katolickie dzielnice i strzelać do tłumów podczas demonstracji, a w Londynie wybuchł pierwszy samochód pułapka. W późniejszych latach Brytyjczycy mieli się przekonać, że niezależnie od tego, ile sił rzucą na Belfast i Derry, ilu agentów i szpiegów zaangażują, ilu bojowników internują albo zamkną w więzieniu, na poziomie symbolicznym nie mają szans wygrać tej wojny. A to dlatego, że walczą z przeciwnikiem, który jest moralnie zdeterminowany, by mieć rację – i w imię tej racji może poświęcić własne życie, choćby umierając w męczarniach w wyniku strajku głodowego.
To jest mniej więcej moment, w którym wkracza Radden Keefe ze swoją historią, a właściwie – polifonicznym zbiorem przeplatających się, często wzajemnie sprzecznych historii. „Cokolwiek powiesz, nic nie mów” dokonuje arcydzielnej dekonstrukcji mitologicznego obrazu wojny wyzwoleńczej prowadzonej przez IRA. Arcydzielnej, bo niewycelowanej w polityczne cele ruchu republikańskiego – nie chodzi tu, by stawać jednoznacznie po drugiej stronie konfliktu – ale ukazującej społeczne uwarunkowania IRA, jej zaplecze, klanowe tradycje, mechanizmy wymuszania lojalności, wreszcie: czysto ludzkie konsekwencje obrania drogi radykalizmu i ekskluzywizmu (na przykład – że trzeba będzie bez litości eliminować swoich, jeśli okażą się zdrajcami) oraz późniejszego zejścia z tej drogi (pozostawieni na lodzie, rozgoryczeni starzy towarzysze broni będą się mścić). Radden Keefe zajmuje się ściśle republikanami, ale podobną książkę dałoby się, rzecz jasna, napisać także o lojalistach. Właściwie to o każdej tego rodzaju paramilitarnej formacji, stojącej w swym mniemaniu po „dobrej” stronie: gdy w niej służysz, może nadejść dzień, w którym dowódcy rozkażą ci zabić sąsiada.
Takie jest właśnie zawiązanie akcji u Raddena Keefe’a: w grudniu 1972 r. na ponurym blokowisku w Belfaście jacyś ludzie wieczorną porą wyciągają z mieszkania 38-letnią Jean McConville, samotną matkę dziesięciorga dzieci. Dzieci zostają same. Mieszkańcy komunalnego osiedla Divis Flats nabierają wody w usta: nikt nic nie widział, nikt niczego nie słyszał. Matka nie wróci – już nigdy. Pytania, które stawia sobie amerykański reporter, mogłyby być w zasadzie fabularną podstawą powieści kryminalnej. Pytania te brzmią następująco: Kto uprowadził Jean McConville, dlaczego to zrobił i czy powinien ponieść za to odpowiedzialność? Tyle że „Cokolwiek powiesz, nic nie mów” to nie kryminał – choć jest to książka napisana z biglem i suspensem – lecz błyskotliwy historyczny fresk, w którym owo „uprowadzenie” należy interpretować również na poziomie metaforycznym.
Śledzimy w książce losy paru emblematycznych dla ruchu republikańskiego postaci: pragmatycznego polityka Gerry’ego Adamsa, wiernego żołnierza Provos Brendana Hughesa, pięknej, dziko odważnej, radykalnej bojowniczki Dolours Price. Biografia każdego z tych bohaterów stanowi swego rodzaju odpowiedź na zadane wcześniej pytania. Adams wyrzeka się ideałów republikańskich i łże w żywe oczy, odżegnując się od swego udziału w kłopotach, ale dzięki tej narracji jest w stanie na zimno, cynicznie, budować polityczną pozycję umożliwiającą mu rozpoczęcie procesu pokojowego. Hughes staje się niepotrzebnym balastem – zawsze był młotkiem w ręku Adamsa, a teraz rdzewieje w samotności. Price próbuje ułożyć sobie życie na nowo, bez przemocy i rewolucyjnego aktywizmu, ale po doświadczeniach skrajnego terroru – i tego wymierzonego w nią, i tego, który sama stosowała – przez lata cierpi, podobnie jak całe północnoirlandzkie społeczeństwo, na nieuleczalny syndrom posttraumatyczny.
Znakomita opowieść Raddena Keefe’a nie rozstrzyga o winie i odpowiedzialności – pozostawia za to czytelników z głęboką refleksją na temat podzielonych, skłóconych narodów: zaszywanie i gojenie ran musi się, niestety, odbywać za cenę częściowej amnezji. Czynię tę uwagę na wszelki wypadek, bo i u nas przecież wybije godzina politycznej zemsty. A wtedy trzeba będzie postępować z najwyższą ostrożnością.