Minęło 40 lat i wszyscy już wszystko opowiedzieli lub ubarwili. Ale rocznice prowokują do ocen. I wszyscy zrobią to z łatwością mądrzejsi o 40 lat. Ja wtedy nie wiedziałem nic z tego, co wiem dzisiaj.
To było nudne lato – tak jak może być nudne lato w warszawskiej popołudniówce – „Ekspresie Wieczornym”. Co prawda pojawiały się doniesienia o „przerwach w pracy” w kolejnych fabrykach, ale nikt z nas, młodych dziennikarzy, specjalnie nie przejmował się tymi informacjami.
I nagle w ten nudny spokój, 15 sierpnia, wpadł lektor z KC o nazwisku Oleander. Odprawa piszących z całej redakcji. „W Gdańsku strajki, rozruchy, tłumy na ulicach, pożary, stoi stocznia, miasto odcięte” – towarzysz przedstawiał obraz rewolty wymykającej się spod kontroli. Dziennikarze byli dziwnie milczący, gęstniał dym papierosowy.
Jaki cel miało spotkanie? Pewnie władza chciała nas przygotować na możliwość rozwiązań siłowych, budując obraz grożącego chaosu. Ale to znaczyło, że coś zaczyna się dziać. Coś poważnego. A jeśli tak, to koniecznie trzeba to zobaczyć. Z dziennikarskiego obowiązku? Z ciekawości? Z przeczucia nadciągających zmian? Nie sposób określić, jaka wtedy kierowała mną motywacja.
W tamtych dniach pojawił się w redakcji stażysta Włodek Jakubowski, który miał samochód – dużego fiata. Zgodził się pojechać. Nie wzięliśmy delegacji, a w tamtych czasach dziennikarz niewysłany z delegacją w ręku to było coś niemieszczącego się w głowie. Nasz sprzęt reporterski składał się z radzieckiego aparatu fotograficznego i magnetofonu. Rolka czarno-białego filmu, dwie kasety, zapasowe baterie, dwa długopisy dopełniały inwentarza.
Zrobiło się późne popołudnie, zatankowaliśmy i ruszyliśmy. Wcześniej Włodek, jeszcze w Warszawie, próbował połączyć się telefonicznie z rodziną w Gdańsku – bezskutecznie. Czyżby Oleander nie kłamał? Gdzieś za Nidzicą spotkaliśmy kolumnę autobusów, nieoznaczonych, z rejestracjami z terenu całego kraju. Zaczęliśmy wyprzedzać. Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty... Przy 60 przestaliśmy liczyć. Kolumna ciągnęła się kilometrami. Zaczęliśmy się bać. Błyskawicznie przyszło skojarzenie z 1968 r. i opisami ubranych po cywilnemu ormowców, pacyfikujących Uniwersytet Warszawski.
Świta. Jedziemy. Pojawiają się pytania – jak dostać się do miasta, co będzie, jak nas zatrzymają? Mijamy tablice z napisem „Gdańsk”. Posterunki, milicja, wojsko – nie ma. Wjeżdżamy, spokój na ulicach, nic się nie dzieje. Nie płonie komitet. Pytani ludzie odpowiadają, że stocznie stoją. To tam uderzamy.
Jak dostać się do „Lenina”? Bramą od ul. Polskiej, przed nią jest tłum ludzi, ale panuje spokój i porządek, żadnej milicji. Tylko ludzie. Dużo, bo także Stocznia Północna, granicząca przez płot z Gdańską, strajkuje. W bramie, pamiętającej jeszcze czasy Wolnego Miasta, grupa robotników kontroluje ruch, przy okazji sprawdzając, czy nie wnosi się alkoholu.
Z „Ekspressu”? Wpuścić
„Wy kto?”. „Z gazety, z Warszawy”. „Jakiej?”. „«Ekspresu»”. „No, skoro z «Ekspresu», to prowadźcie ich do komitetu strajkowego, niech zadecydują, czy mogą zostać”. Młody człowiek wiedzie nas do budynku mieszczącego Salę BHP. Długie stoły, zielone sukno, popiersie Lenina, dym papierosowy, zapach przepoconych drelichów – jesteśmy w końcu w fabryce, a to drugi dzień strajku. Przy środkowym stole dyrekcja i chyba ci ważniejsi z komitetu strajkowego, a my jak uczniowie czekamy na wyrok. Jak się za chwilę okaże, komisja oznacza tysiące strajkujących. Przez głośniki umieszczone na terenie stoczni rozlega się pytanie: „Czy dziennikarze z Warszawy mogą zostać?”. Po chwili zza okien dobiega okrzyk: „Tak!”. Ulga.
Żebyśmy się na coś przydali, dostajemy zadanie: na maszynie do pisania – to była sfatygowana enerdowska „Erica” – będziemy przepisywać postulaty. OK, będziemy. Próbuję coś nagrywać, ale idzie kiepsko, za dużo osób mówi naraz. Po sali chodzi facet z brodą, jak się później dowiemy to Gwiazda, i organizuje wymianę informacji między salą a zgromadzeniem strajkujących na zewnątrz. Inny facet – o nazwisku Wałęsa – prowadzi rozmowy z dyrekcją. Kto dowodzi, kto ważniejszy – trudno powiedzieć. Zgromadzeni na sali członkowie komitetu strajkowego pełnią funkcję przekaźników – wiec na zewnątrz, Gwiazda, potem Wałęsa pełniący rolę negocjatora, po drodze my i maszyna do pisania.
Rozmowy toczą się spokojnie, miękko. Podejrzewamy, że dyrekcja zakładu dostała polecenie, by trochę się podroczyć, ale generalnie odpuścić. Zza płotu docierają informacje o strajkach w Trójmieście, od czasu do czasu plotki o motorówkach krążących po akwenie stoczni. Przedyskutowane postulaty nabierały kształtów, a my je zapisywaliśmy na maszynie. I robiło się coraz bardziej nudno, żadnych informacji o akcjach milicji, wojska. Tylko postulaty o podwyżce, Annie Walentynowicz, pomniku...
Wreszcie dotarliśmy do kwestii kluczowej – deklaracji o zapewnieniu bezpieczeństwa uczestnikom strajku. Przechodzi w formie mówiącej o gwarancjach dla pracowników Stoczni Gdańskiej im. Lenina, dyrekcja jakoś dziwnie łatwo się na to godzi. Coś tu nie pasuje – plotki mówią o kolejnych stających zakładach, przez płot strajkuje Północna, gdzie sytuacja jest bardziej skomplikowana, bo to zakład marynarki wojennej. Czyli co, inni nie mają tych gwarancji? To gra władzy – wie, że przerwanie strajku w „Leninie” to tak naprawdę zahamowanie strajków w całym Trójmieście. Kupić tych robotników, a z resztą zrobi się porządek. Ludzie z komitetu, szczególnie ci od negocjowania, łącznie z Wałęsą, nie połapali się w tej rozgrywce. Są skoncentrowani na przygotowaniu deklaracji o przestrzeganiu przepisów prawa pracy i regulaminu zakładowego. Dostałem ją do przepisania, a tymczasem następowało gwałtowne ocieplenie atmosfery między Wałęsą a dyrektorem. Pojawiły się też wyraźne oznaki spadku napięcia – strajk zbliżał się ku końcowi. Część ludzi opuściła salę, część załogi, przełażąc przez płoty, znikała z terenu stoczni. I pewnie za pół godziny byłoby po wszystkim.
Tak pewnie by się stało, ale czasami drobiazgi są w stanie zmienić bieg wydarzeń. Przez płot znajdowała się Stocznia Północna, a zebrani tam ludzie słyszeli dzięki megafonom wszystko, co działo się u „Lenina”. Co więcej, zanim ogłoszono podpisanie postulatów i porozumienia, w Północnej „jacyś ludzie” zaczęli nawoływać do zakończenia strajku. Jacy to byli ludzie, można się domyślić. Nastąpiła kompletna dezinformacja i bałagan – jedni wychodzili z terenu zakładu, inni przekonywali do wytrwania. Tymczasem w „Leninie” świętowano zwycięstwo. Dyrekcja wymieniła uściski z komitetem strajkowym i wszyscy ruszyli do wyjścia. Spakowaliśmy nasz skromny reporterski ekwipunek i poszliśmy w ich ślady.
Lechu, sprzedałeś nas
Na korytarzu przed Salą BHP zamieszanie, przez tłum ktoś zaczął się gwałtownie przepychać młody człowiek w drelichach i wybrudzonej smarami flanelowej koszuli, do kieszeni której miał przypięte agrafką marki, metalowe okrągłe znaczki, niezbędne do pobierania narzędzi. Zastąpił drogę Wałęsie: „Lechu, ty ch...u, sprzedałeś nas. Wyjmą nas jeden po drugim, ubecy są już na stoczni (Północnej – red.), odwołuj wszystko, zatrzymuj ludzi”. Osłupienie komitetu, a przede wszystkim Wałęsy, było kompletne.
Wrócili na salę, kłótnia. Ktoś krzyknął: „Do radiowęzła!”, szybka refleksja: „O rany, przecież wyłączony”. „Więc biegiem zatrzymać ludzi, odwołać odwołanie strajku. Do Północnej trzeba, tam też, bo ich wyłapią”. Wpadliśmy na pomysł, by chłopaka, który krzyknął do Wałęsy, przebrać w kurtkę Włodka, wsadzić go w nasze auto i – choć do Północnej było zaledwie kilkaset metrów – podrzucić do macierzystego zakładu. Po co te kombinacje – przecież mógł wrócić tak samo jak przyszedł – przez płot? Chodziło o zatrzymanie ludzi już wychodzących z Północnej. Pędem do samochodu, krótka jazda, jesteśmy przed Północną, a tu tłumy wychodzących. Pamiętam, to scena filmowa, jak ten młody człowiek próbuje zatrzymać wychodzących, część zawraca.
Wróciliśmy do „Lenina”, odwołanie strajku odwołane, komitet obraduje, pojawiają się emisariusze z innych zakładów pracy, zaczyna się organizacja Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, na placu wiec, ludzie śpiewają. Poparcie innych przedsiębiorstw podnosiło morale, dawało poczucie siły – jednocześnie rosła świadomość, że nie wolno wyjść na ulice, zakład stwarzał poczucie bezpieczeństwa.
A co my mamy robić? Kontaktu z Warszawą nie ma, a to, co najważniejsze, czyli przerodzenie się odosobnionych strajków w działanie wspólne, widzieliśmy i, co więcej, swój malutki udział w tym mieliśmy. Decydujemy się na powrót. Bo za chwilę nie będziemy mieli do czego wracać (brak delegacji, dyscyplinarka), a chcemy też zawieźć do Warszawy „newsy”. Tu się wróci, myślimy, bo wszystko wskazywało, że szykuje się dłuższa sprawa.
Skończył się czas „przerw w pracy”, Polska zamierzała zastrajkować na serio. Generalnie. Powszechnie. Solidarnie. W tym momencie, jako student historii, czułem, że mamy do czynienia z zupełnie nowym jakościowo procesem, że to nie będzie ruchawka, lecz zakłady pracy w pewnym sensie staną się twierdzami. Myślałem kategoriami walki klasowej. Dziś uśmiecham się w myślach, ale wtedy tak to widziałem – klasa robotnicza bierze sprawy w swoje ręce i weźmie za łeb partyjną biurokrację. Mamy rewolucję. Wszystko się zgadzało z regułami materializmu historycznego. I niech tylko nikt nie wychodzi na ulice. Gdzieś w tyle głowy Poznań, Marzec, Radom...
Wtedy, późnym popołudniem, pojawił się w stoczni korespondent zagraniczny i prawdopodobnie facet z PAP, obsługujący również „Trybunę Ludu”. Czyżby obecność innych dziennikarzy oznaczała, że władza brała pod uwagę inne rozwiązania niż siłowe rozbicie strajku? A poza wszystkim innym, jak tu panuje taka sytuacja, to w Warszawie dopiero będzie co robić. Najciekawsze widzieliśmy – dramatyczny epizod, kiedy było o krok od tego, by historia potoczyła się zupełnie inaczej. Spadamy.
Policja w Ostródzie
Pod Elblągiem zaczęły szwankować hamulce w naszym fiacie, jeszcze nie jest zbyt późno, więc do Polmozbytu. Mało przypominający mechanika facet coś przy nich pogrzebał i stwierdził, że są w porządku. Hamulce raz działają, raz nie, wleczemy się. Zrobiła się noc.
Miłomłyn, milicja, stop, zachowują się dość dziwnie, Włodka zabierają do nyski. Do fiata wsiada oficer, zajmuje miejsce kierowcy: „Do Ostródy jedziemy”. Pamiętając o hamulcach, zapiąłem pasy i pomyślałem – no, zobaczymy, jak ci ta jazda się uda, oby jak najgorzej. Już pierwszy zakręt dostarczył wielu mocnych wrażeń, z ust obywatela oficera posypały się przekleństwa. Spytałem złośliwie, czy dziwny człowiek w Polmozbycie w Elblągu to nie specjalista od nich? Bez odpowiedzi.
Parkujemy przed komendą. I tu dziwna historia, świadcząca o tym, jak nieprofesjonalni byli funkcjonariusze, SB pewnie, poprzebierani w milicyjne mundury. Facet zostawia mnie w samochodzie. Szybka myśl – jak mnie zabiorą, to przeszukają auto, gdzie schować kasety z nagraniami? Tę mniej ważną z nagraniami wiecowych piosenek zostawiam w magnetofonie, a tę drugą z niewyraźnym, ale historycznym zapisem obrad komitetu wpycham pod półeczkę obok dźwigni zmiany biegów. Co zrobiłem z rolką filmu, nie pamiętam, ale przetrwała.
Najpierw zabrali na przesłuchanie Włodka, a ja zostałem zamknięty na dołku i w końcu zasnąłem. Zmęczenie wzięło górę nad strachem i emocjami. Po jakimś czasie zostałem obudzony i zaprowadzono mnie do pokoju przesłuchań i rozpoczęła się rozmowa: kto, po co, dlaczego. Odpowiedzi sprowadzały się do „nie wiem” albo „przecież wiecie”. Przesłuchanie, mało agresywne i spokojne w tonie, sprawiało wrażenie gry niż rzeczywistej próby zdobycia informacji. Zrobił się dzień, a esbekom widać znudziła się zabawa w przesłuchanie, oddali dokumenty i kazali się wynosić.
Gdy tylko opuściliśmy parking komendy, wsunąłem dłoń pod półkę przy dźwigni zmiany biegów i ulga. Oglądam kasetę: taśma nieprzewijana, nie znaleźli, nie słuchali. Czy to miało jakieś znaczenie? Przecież pewnie mieli na terenie stoczni dziesiątki ludzi, podsłuchy, raczej chodziło mi o swoistą satysfakcję, że udało się ich wyprowadzić w pole.
Dowlekliśmy się do stolicy – drugi dzień nieobecności w pracy. Kto nas mógł uratować? Tylko kierownika działu krajowego Janek Rogala, więc do niego. Pomógł, a mogło być krucho, bo popołudniówka nie dostała jeszcze cynku od matki partii, czy strajki słuszne, czy nie. A zatem czy nasza samowolna wycieczka zasługuje na potępienie, czy można przymknąć na nią oko? Sprawa wyjaśniła się następnego dnia – partia będzie negocjować. Mieliśmy cichą nadzieję, że wrócimy na Wybrzeże, ale system nie byłby systemem, gdyby zezwolił na coś takiego – wysłano zasłużoną weterankę dziennikarskiego zawodu, o właściwym kręgosłupie ideologicznym. Jednak rozgoryczenie nie trwało długo, bo w Warszawie też zaczynało się dziać: stanęła huta i inne zakłady.
Ja miałem swoisty areszt redakcyjny – otrzymałem polecenie: „Siedzisz na d…e w redakcji”. Jak tak, pomyślałem, to zrobimy wam Solidarność na miejscu. I przystąpiłem wraz z kolegami (Piotrek Rachtan, Hilda Marzejon, Jarek Szczepański – ci byli najaktywniejsi) do organizacji związku w warszawskim oddziale spółdzielni KC Książka-Prasa-Ruch.
Dzięki kontaktom ze studiów przekazaliśmy informacje z naszej wyprawy ówczesnej opozycji. Po latach dowiedziałem się, że jeden z jej tuzów nie wierzył, że są jakiekolwiek szanse powodzenia strajku, był przekonany, że nie powstaną niezależne związki zawodowe. Doradcy z Warszawy paradoksalnie przybyli do stoczni, kiedy już było wolno, podobnie jak reżimowi dziennikarze. Po dwóch–trzech dniach po naszym powrocie pojawił się człowiek, który przedstawił się jako przedstawiciel Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela i szczegółowo nas wypytał. Więcej go nie widziałem. Kasetę i film przekazałem znajomym na przechowanie. Gdzieś przepadły – to w końcu tyle lat. I już.
Autor jest wieloletnim dziennikarzem, obecnie pracuje w miesięczniku „Bank”