W Detroit tego lata jest spokojnie. Ale w burzliwych latach 60. i 70. „Motor City” było epicentrum napięć rasowych.
Dziennik Gazeta Prawna
Amerykański sen okazał się dla polskiego powstańca Mariana Pyszko większym koszmarem niż Warszawa w czasie okupacji. Być może myśl ta przebiegła mu przez głowę, kiedy nocą z 28 na 29 lipca 1975 r. wykrwawiał się na jednej z ulic Detroit. 31 lat wcześniej jako „Ludomir” rozpoczynał właśnie przygotowania do walk na Żoliborzu z 566 plutonem przeciwlotniczym. Nie złamała go potem niewola w Stalagu XI A w Altengrabow ani mordercza harówka w komandzie pracy nr 274/1 w Gatersleben.
Zabójczy stał się dla niego dopiero powrót z nocnej zmiany na zmywaku w miejscowej cukierni Sanders. Samochód, którym kierował Polak, zatrzymali młodzi Afroamerykanie. A potem roztrzaskali mężczyźnie głowę kawałkiem betonu oderwanym z elewacji pobliskiego Burger Kinga. Pyszko zmarł w szpitalu Mount Carmel Mercy kilka dni później. Prasa poinformowała o tym dokładnie w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego.
Polak był drugą ofiarą rozruchów, które w historii zapiszą się jako zamieszki na Livernois i Fenkell (od nazw ulic w Detroit). „Pewnego wieczoru jechałem Livernois Avenue z czarnym kolegą. On prowadził, ja siedziałem jako pasażer, biały jak śnieg. Zobaczyliśmy policyjne koguty i ludzi biegających we wszystkich kierunkach, gorączkowo krzycząc. Nigdzie nie było białych” – wspominał tamtą noc kilkadziesiąt lat później na swoim blogu Leonard Kniffel, przewodniczący Stowarzyszenia Polsko-Amerykańskich Bibliotekarzy. „Skręciliśmy w prawo w Fenkell Avenue, tam było jeszcze więcej krzyczących ludzi, umundurowani policjanci machający pałkami za młodymi mężczyznami. Na środku ulicy stał samochód, na chodniku leżał mężczyzna. Policja nakazywała wszystkim samochodom ruszać i wynosić się” – dodawał Kniffel.
Zamieszki były brutalną odpowiedzią na incydent, który wydarzył się kilka godzin wcześniej przed Bob Bolton’s Bar-Grill, pobliskim barem wyłącznie dla białych motocyklistów. Jego właściciel Andrew Chinarian powie później policji, że 18-letni Afroamerykanin Obie Wynn miał broń i chciał ukraść jego samochód. Koledzy ofiary – że chłopak siedział na masce samochodu Chinariana, gadając z dziewczyną. Koniec końców pistolet okazał się śrubokrętem, a Wynn dostał kulę w potylicę. Gdy sędzia pozwolił właścicielowi baru wyjść za jedynie 500-dolarową kaucją, dzielnica wybuchła gniewem.

Murzyńskie Kanaan

Miasto, do którego Pyszko wyemigrował w 1958 r., wielu wydawało się wtedy zupełnie inne. „Większość z nas myślała, że w latach 50. i 60. Detroit było fantastyczne. Oczywiście jeśli byłeś czarny, było trochę mniej fantastyczne” – wspominał po latach pisarz Daniel Okrent. Jak na tamte czasy, fabryki motoryzacyjne w Detroit oferowały Afroamerykanom szanse niespotykane w innych częściach kraju – pracę na stanowiskach z reguły zarezerwowanych tylko dla białych. U najbardziej progresywnego Forda mogli nawet liczyć takie same zarobki i awans na stanowisko brygadzisty.
W ograniczeniu przestępczości miała pomóc utworzona w 1971 r. jednostka STRESS – oddział policji, który zasłynął ze stosowania przemocy i wyjątkowej brutalności wobec nieuzbrojonych Afroamerykanów. Członkowie oddziału często przebierali się za prostytutki i hipisów, aby wtopić się w środowisko, które uznawali za przestępcze, i złapać domniemanego sprawcę na gorącym uczynku
Szybki wzrost populacji czarnych miasta nastąpił w czasie II wojny światowej, gdy szczególnie brakowało rąk do pracy przy budowie bombowców i czołgów. „To był zupełny raj” – wspominał pierwszą połowę lat 60. w Detroit afroamerykański socjolog dr Carl Taylor, który tam dorastał. Jeden z lokalnych dzienników pisał wtedy o mieście jako o „murzyńskim Kanaan” w Stanach. W ciągu półwiecza z 13. największego ośrodka w kraju, liczącego niecałe 300 tys. mieszkańców – w tym zaledwie 5 tys. czarnoskórych – Detroit stało się 4. metropolią w USA i dobijało do 2 mln mieszkańców (choć dalej było w 87 proc. białe). Pomiędzy 1945 a 1957 r. w granicach aglomeracji powstało 25 nowych fabryk motoryzacyjnych. W 1950 r. 2/3 wszystkich produkowanych na świecie samochodów osobowych schodziło z taśm produkcyjnych właśnie w Detroit. Największy zakład miał powierzchnię prawie 500 hektarów, własną hutę szkła i stali oraz prawie 200 km torów kolejowych.
Powojenny boom gospodarczy oddalił wspomnienie o wydarzeniach z 1943 r., największych wówczas zamieszkach rasowych w historii USA. Walki, których katalizatorem była sprzeczka w miejskim parku, po trzech dniach powstrzymało dopiero 6 tys. żołnierzy wysłanych na ulice. W wyniku rozruchów zmarło 34 osób i ponad 430 zostało rannych (w większości ofiarami byli Afroamerykanie). 600 uczestników starć zostało aresztowanych, zaś straty materialne szacowano na 2 mln dol. (dziś byłoby to 30 mln dol.).
Biorąc pod uwagę narastające napięcia między białymi i czarnymi Amerykanami migrującymi do w pracy w zakładach zbrojeniowych miasta, wielu uważało, że wybuch przemocy był nieuchronny. W 1942 r. magazyn „Life” pisał, że „Detroit jest jak dynamit, który eksploduje albo u nas, albo u Hitlera”. Największy problem stanowiło zakwaterowanie – czarni mogli mieszkać tylko w kilku małych dzielnicach upchanych drewnianymi domami w fatalnym stanie i z siedliskami szczurów w piwnicach. Próby osiedlania się w innych miejscach – czy to na wolnych działkach, czy na obrzeżach białych dzielnic – były początkowo skutecznie blokowane. Niechęć pracowników migrujących do Detroit z południowych stanów i Europy do Afroamerykanów wzmagała też rywalizacja tych grup o zatrudnienie w zakładach zbrojeniowych. W latach 40. rasistowskie ulotki rozdawano często w kościołach, również tych polskich.
W drugiej połowie lat 60. zagłębie motoryzacyjne w Detroit zaczęło słabnąć – na rynku pojawiły się samochody japońskie i niemieckie, a amerykańskie fabryki przenosiły się na Południe, gdzie związki zawodowe nie były tak silne. W 1967 r. bezrobocie w mieście przekroczyło 6 proc. (było najwyższe od pięciu lat), a w biedniejszych czarnych dzielnicach wynosiło dwa razy więcej. Co czwarty Afroamerykanin w wieku od 18 do 24 lat znalazł się bez pracy. Ponieważ często zajmowali najniższe stanowiska, niewymagające kwalifikacji, w razie załamania produkcji byli pierwsi do zwolnienia. Co prowadziło do zaostrzenia napięć rasowych.
Iskrą okazała się policyjna interwencja 23 lipca 1967 r. w spelunie czarnych, nazywanej szumnie United Civic League for Community Action (Zjednoczona Liga obywatelska na Rzecz Działalności Społecznej), gdzie ponad 80 osób świętowało akurat powrót dwóch weteranów z Wietnamu. Podczas próby ich zatrzymania szybko zebrał się tłum, w ruch poszły kamienie i koktajle mołotowa.
W kolejnych dniach na ekranach telewizorów Amerykanie oglądali ujęcia z uzbrojonymi po szyję żołnierzami i opancerzonymi pojazdami, które przypominały obrazy z miasta przygotowującego się do wojny. Sześciodniowe zamieszki zakończyły się 43 ofiarami śmiertelnymi i prawie 1,2 tys. osobami rannymi, zniszczeniu uległo 2 tys. budynków. Powszechnie uważa się, że te wydarzenia – będące częścią fali protestów na tle rasowym, zwanych „długim, gorącym latem 1967 roku” (w całych Stanach doszło do prawie 200 wystąpień) – było początkiem upadku Detroit.

Polski Brudny Harry

Detroit nie było w tamtym okresie bezpiecznym miastem – w 1970 r. 18 tys. osób zostało tam okradzionych na ulicach. W 1973 r. odnotowano zaś rekordową liczbę zabitych –751. „Mieszkając w Detroit, masz co najmniej szansę 1 do 2000, że ktoś cię zabije. (…) To pewne, że krwawy kwiecień będzie najbardziej zabójczym miesiącem w historii Detroit, a nawet w historii wszystkich dużych miast w Ameryce” – pisał w 1974 r. „New York Times” w artykule „April in Detroit is Murder” (Kwiecień w Detroit oznacza morderstwo). Średnio na 100 tys. mieszkańców przypadało tam wówczas ponad 44 zabójstw. Największe miasto Michigan miało niekwestionowaną pozycję w tych niechlubnych statystykach. W przypadku zajmującego drugie miejsce Cleveland liczba ta sięgała niespełna 37. Uznawana za symbol Detroit wytwórnia muzyczna Motown, dla której nagrywali m.in. Marvin Gaye, Michael Jackson z braćmi i Stevie Wonder, w pierwszej połowie lat 70. wyniosła się do Los Angeles.
W 1969 r. burmistrzem Detroit został konserwatysta, były szeryf Roman Gribbsa, który obiecywał przywrócenie prawa i porządku. Na szefa policji powołał on Johna Nicholsa, weterana II wojny światowej z dużym doświadczeniem na służbie. W ograniczeniu przestępczości miała pomóc ustanowiona przez niego w 1971 r. jednostka STRESS (Stop the Robberies, Enjoy Safe Streets – Zatrzymać napady, cieszyć się bezpiecznymi ulicami) – specjalna komórka policji, słynąca ze stosowania nadmiernej przemocy i wyjątkowej brutalności wobec nieuzbrojonych Afroamerykanów. Członkowie grupy często przebierali się za prostytutki i hipisów, aby wtopić się w środowisko, które uznawali za przestępcze, i złapać domniemanego sprawcę na gorącym uczynku.
Funkcjonariuszem, który okrył się szczególną niesławą, był Raymond Petersen. Prasa pisała o nim, że choć „wygląda bardziej jak radykalny profesor albo folkowy bard”, to jako policjant „najprawdopodobniej uczestniczył w większej liczbie aktów przemocy niż jakikolwiek jego kolega w całym kraju”. „Co to jest rasizm? Nie lubisz czarnych? Nie lubisz Polaczków? Jestem Polaczkiem, nie obraża mnie to. Moja żona jest Irolem. Co to do cholery jest rasizm? Tylko wymówka do kłótni. Nie rozumiem, czemu nie możemy być razem: czarni, biali, żółci, w paski i purpurowi. Naszym problemem jest świat, z którym trzeba coś zrobić, bo idzie na psy” – mówił dziennikarzom Raymond Petersen na początku lat 70. Dla mieszkańców miasta urósł on do rangi symbolu specjalnej jednostki, stąd popularnie określano go mianem „Pana STRESS”. Peterson przyznawał, że „przyciąga problemy jak magnes”: w ciągu dwóch lat służby w jednostce brał udział w interwencjach, które zakończyły się postrzeleniem 10 czarnoskórych, często nieuzbrojonych mężczyzn. Sześciu z nich zmarło. W tym samym czasie nie zabił żadnego białego.
Peterson pozostawał bezkarny do czasu, kiedy podłożył nóż 24-letniemu Afroamerykaninowi Robertowi Hoytowi – na narzędziu znaleziono zaś sierść kota policjanta. W czasie 17-dniowego procesu funkcjonariusz ani razu nie zaprzeczył, że kogoś zastrzelił albo że podkładał dowody. Jak tłumaczył, stresująca praca spowodowała, że zawsze obawiał się o swoje bezpieczeństwo. Do sądu przychodził w kamizelce kuloodpornej w obstawie kolegów z zespołu. Ława przysięgłych składająca się w większości z białych uniewinniła go, a on sam mógł przejść w wieku 38 lat na pełną policyjną emeryturę (dostał nawet ponad 45 tys. dol. zaległych dodatków).
STRESS mogło się jednak pochwalić skutecznością – po raz pierwszy od dekady liczba kradzieży zaczęła spadać. Choć trudno jednoznacznie wykazać, że aktywność jednostki odstraszyła potencjalnych przestępców. Koszt społeczny był za to ogromny. Działania STRESS wywoływały szerokie protesty i manifestacje. W 1974 r. Detroit wybrało swojego pierwszego czarnoskórego burmistrza – Colemana Younga. Jedną z jego głównych obietnic wyborczych była reforma policji, a w szczególności rozwiązanie słynącej z brutalności komórki. Dotrzymał jej niedługo po objęciu urzędu.

Operacja się udała, ale pacjent zmarł

Zamieszki na Livernois i Fenkell miały być pierwszym poważnym testem nowej polityki bezpieczeństwa Younga. Burmistrz dobrze znał okolicę, która się zbuntowała – sam posiadał bar zaledwie kilka budynków dalej. Do przywrócenia porządku na ulicach i patrolowania 20 przecznic, które zostały odcięte od reszty miasta, oddelegował praktycznie wszystkich czarnoskórych policjantów z Detroit. I chociaż na początku wszystko wskazywało, że pod względem skali i liczby ofiar rozruchy mogą oznaczać powtórkę z 1967 r., to ostatecznie Peszko i Wynn okazali się jedynymi śmiertelnymi ofiarami (10 osób zostało rannych, a 53 uczestników wystąpień aresztowano). Straty, szacowane na dziesiątki tysięcy dolarów, były nieporównywalne z tymi sprzed ośmiu lat. „Symbole czarnej obecności i czarnej siły zostały znakomicie wykorzystane do uspokojenia zamieszek” – oceniał później działania Younga „New York Times”.
Andrew Chinarian został uznany za winnego popełnienia przestępstwa – nieodpowiedniego posługiwania się bronią palną – i skazany na sześć miesięcy więzienia. W sprawie Mariana Pyszko zatrzymano pięciu czarnych mężczyzn, okrzykniętych przez media „piątką z Livernois”. Oskarżonych zostało trzech, którzy byli pełnoletni. W ich obronę zaangażowali się najsłynniejsi czarni aktywiści z Detroit. Jeden z nich, Kenneth Vern Cockrel, marksistowski radny i prawnik, wcześniej był jednym z przywódców ruchu nawołującego do likwidacji jednostki STRESS. Jego syn zostanie trzy dekady później burmistrzem Detroit. Obrońcy „piątki z Livernois” twierdzili, że ich klienci zostali losowo wybrani z tłumu, a ich zeznania wymuszono. Pierwszy proces zakończył się bez wyroku, ława przysięgłych była niejednomyślna. Drugi został unieważniony. W trakcie trzeciego większość świadków twierdziła, że już nie pamięta tamtych wydarzeń i mężczyźni wyszli na wolność.
Jeden z nich – Raymond Peoples – zyskał w historii Detroit większą sławę niż pozostali. Kilka lat po zamieszkach został jednym z założycieli grupy zorganizowanej Young Boys Inc., uważanej za pierwszy amerykański gang narkotykowy. To oni jako pierwsi w Stanach wykorzystywali nieletnich do roznoszenia cracku i znakowania towaru (nie można było ich skazać na więzienie). W 1981 r. YBI „zatrudniało” 300 dzieci i nastolatków, a jego przychody były szacowane na 400 mln dol. Dla miejscowej młodzieży członkowie gangu stali się większymi gwiazdami niż Prince i Michael Jackson. Kariera Peoplesa nie trwała jednak długo – w 1985 r. znaleziono go w samochodzie z podziurawionymi plecami. Ale jego legenda przetrwała m.in. w filmie akcji Mario van Peeblesa „New Jack City” z 1991 r., z mało jeszcze znanym Wesley'em Snipesem w roli głównej (miejsce akcji przeniesiono z Detroit do Nowego Jorku). Do tego filmu w swojej twórczości nawiązują też znani raperzy, jak Lil Wayne lub Tyga.
Burmistrz Coleman Young szybko utracił popularność wśród afroamerykańskich mieszkańców Detroit, którzy uznali, że zdradził ich na rzecz wielkiego biznesu. Miasto z czasem stało się symbolem upadku amerykańskiego przemysłu i wielkich metropolii USA, którego kulminacją było bankructwo w 2013 r.
I w dalszym ciągu jest jednym z najbardziej niebezpiecznych miast w USA. Pod względem liczby zabójstw per capita plasuje się na 3. miejscu, a w statystykach napadów z bronią i podpaleń jest liderem. Żadne inne miasto w kraju nie skurczyło się też w takiej skali jak Detroit: z ponad milionowej metropolii stało się ośrodkiem liczącym tylko 680 tys. mieszkańców. Obecnie 78 proc. z nich to czarni – biali przenieśli się na przedmieścia, tworząc własne enklawy. Ponad połowa miasteczek otaczających Detroit była – według ostatniego spisu powszechnego – w 95 proc. biała. W ostatnich latach widać jednak sygnały, że Detroit powoli się odradza: odnowione centrum przyciąga coraz więcej artystów, turystów oraz tych, którzy mają dość życia na przedmieściach (od 2010 r. liczba białych w mieście znowu rośnie).
Po burzliwych latach 60. i 70. „Motor City” przestanie być epicentrum napięć rasowych – co było widać również w stosunkowo łagodnym (w porównaniu z wieloma innymi miastami) przebiegu tegorocznych protestów po śmierci George’a Floyda. Szef lokalnej policji już trzy dni po tragedii zorganizował konferencję prasową wraz z lokalnymi działaczami i duchownymi, na której jednoznacznie powiedział, że nagranie z interwencji jest podstawą do oskarżenia policjanta o zabójstwo. W kolejnych tygodniach senat stanu Michigan zaczął prace nad reformą prawa regulującego działalność służby mundurowych, a gubernator stanu uczestniczyła w marszach. Policja postanowiła też nie egzekwować ustanowionej z powodu koronawirusa godziny policyjnej. Oczywiście nie obyło się bez incydentów – kilka marszy zakończyło się zdewastowaniem sklepowych witryn i kradzieżami – ale ich skala była mniejsza niż w wielu innych miastach o niższej przestępczości. W czasie demonstracji zginęła jedna osoba, ale nie można wykluczyć, że jej śmierć była wynikiem porachunków gangsterskich, które wciąż są elementem życia Detroit.
Pisząc tekst, korzystałem m.in. z: „Kids Killing Kids: New Jack City Eats Its Young” Barry’ego Michaela Coopera, „The Fire Last Time” Marka Binneliego i relacji prasowych