Współczesny żołnierz nie jest już mięsem armatnim, a kosztowną inwestycją.
/>
Jako zatwardziały pacyfista przypatruję się wojnie z fascynacją. Nie ma w tym paradoksu – wojna jest groźna, okrutna i niemoralna, ale jest też ciekawa, nie tylko dla historyków i patriotów rekonstruktorów. Wojnom przyglądają się z uwagą specjaliści od teorii gier, szukając pułapek, możliwych stanów równowagi i metod rozwiązywania złożonych konfliktów bez użycia przemocy. Przygląda im się innowacyjny biznes: współczesne technologie przygotowywane dla armii staną się kiedyś technologiami cywilnymi. Przyglądają im się specjaliści od internetowego bezpieczeństwa – dzisiejsze wojny toczą się w dużej mierze w sieci, z dala od pól wielkich bitew. Przygląda im się również Mary Roach.
/>
Roach – amerykańska pisarka i dziennikarka – to wybitna specjalistka od zgłębiania spraw trudnych, wstydliwych i nietypowych. Jest popularyzatorką nauki, ale czyni to konsekwentnie w myśl frazy, którą polscy komentatorzy futbolu zwykli opisywać piłkarzy: „Wkłada głowę tam, gdzie inni baliby się włożyć nogę”. Innymi słowy – wykazuje się reporterską brawurą. Ma przy tym dość szczególne, nieco smoliste poczucie humoru, skłaniające ją do eksplorowania sfer rozmaitych tabu.
To połączenie odwagi i anarchicznego dowcipu sprawiło, że Roach m.in. zajmowała się naukowymi zastosowaniami ludzkich zwłok („Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków”, przeł. Maciek Sekerdej, Znak 2010), odbyła pouczającą podróż od jamy ustnej do odbytu („Gastrofaza. Przygody w układzie pokarmowym”, przeł. Rafał Śmietana, Znak Literanova 2014) i tropiła uciążliwości przebywania w przestrzeni kosmicznej („Ale kosmos! Jak jeść, kochać się i korzystać z WC w stanie nieważkości”, przeł. Maciek Sekerdej, Znak Literanova 2011). Krótko mówiąc, tym, co najbardziej kręci Roach, jest ludzkie ciało – zarówno żywe, jak i całkiem nieżywe – poddawane rozmaitym eksperymentom oraz wystawiane na ekstremalne przeciążenia. A nikt nie wie więcej niż armia o tym, ile to ciało może naprawdę znieść. Bez wątpienia dlatego właśnie Roach w swojej ostatniej jak dotąd książce (oryg. wyd. 2016) zainteresowała się egzotycznym światem medycyny wojskowej.
Czy przeszczepia się jądra
Ciało człowieka stanowi prawdopodobnie największe wyzwanie dla wszelkiej technologii militarnej – czy to bojowej, czy to medycznej. O ile pierwsze, stereotypowe skojarzenie ciała z wojną kieruje naszą uwagę ku przemyślnym technikom zabijania bądź unieszkodliwiania, o tyle Roach skupia się przeważnie na odwrotnej stronie medalu: na stosowanych przez armie metodach chronienia, ratowania i „naprawiania” własnych ludzi. Oczywiście w „Do boju” mowa o różnych formacjach US Army, ale obserwacje Roach są uniwersalne – każda nowoczesna armia dba nade wszystko o minimalizowanie strat. Współczesny żołnierz, zwłaszcza wyspecjalizowany, niekoniecznie jest mięsem armatnim, raczej kosztowną inwestycją, obudowaną wieloma wyrafinowanymi instytucjami badawczymi w rodzaju US Army Natick Soldier Research, Development and Engineering Center. „To tutaj powstaje – albo przynajmniej testowane jest – wszystko, co żołnierz nosi lub je, na czym śpi i w czym mieszka. Przez lata i liczne kolejne inkarnacje tego ośrodka przewinęły się przezeń takie rozwiązania jak samoogrzewające się płaszcze, liofilizowana kawa, goreteks, kevlar, permetryna, wewnętrzne kamizelki kuloodporne, syntetyczny gęsi puch, biosyntetyczny jedwab pajęczy, restrukturyzowane steki, radapertyzowana szynka, a także awaryjne racje żywnościowe w postaci batonów czekoladowych ze szczyptą nafty, by żołnierze nie traktowali ich jako smacznej przekąski” – pisze Roach.
Jak zatem chronić, ratować, naprawiać swoich ludzi? Można dbać o ich skórę – izolować ją w miarę możliwości od morderczego wpływu żywiołów (zwłaszcza ekstremalnego zimna i gorąca), od nadmiernej wilgoci (dzięki wytworzeniu silnie hydrofobowych tkanin), od banalnego przegrzania i odwodnienia. To jednak dopiero początek kłopotów. Na wojsko czyha biegunka – w swoim czasie dziesiątkująca całe bataliony i korpusy. Czyhają owady, w tym te roznoszące choroby. Czyha hałas: żołnierze bardzo często mają ograniczoną funkcjonalność słuchu. Wreszcie, rzecz jasna, żołnierzom zagrażają po prostu rany odniesione na polu walki: tu medycyna wojskowa wkracza, szkoląc ratowników w symulowanych warunkach placu boju (opis tego szkolenia należy do najlepszych fragmentów skądinąd bardzo dobrej książki Roach) albo praktykując chirurgię rekonstrukcyjną. Oczywiście Roach nie byłaby sobą, gdyby nie drążyła w tym kontekście tematu genitaliów: dowiadujemy się nader szczegółowo, w jakich okolicznościach żołnierz może stracić penisa i co jest w stanie zrobić wojskowa służba medyczna, aby wynagrodzić mu chirurgicznie tę bolesną stratę. Uwaga: nie przeszczepia się jąder – raz, że to trudne technicznie, a dwa, że rodziłoby skomplikowane skutki prawne (czyje, patrząc na to z punktu widzenia genetyki, byłyby ewentualne dzieci takiego żołnierza?).
Roach – mistrzyni dygresji i kolekcjonerka kuriozów – bada też rozmaite kwestie poboczne: zajmujące naukowców przez dekady, choć rozczulająco nieistotne zagadnienie chemicznego odpędzania rekinów od dryfujących marynarzy rozbitków (wyszło na to, że rekiny ogólnie słabo się interesują dryfującymi rozbitkami) albo koncepcję śmierdzącej bomby, którą można by atakować wroga – „cel: wyśmianie i pogarda” (okazało się, że docelowy „fetor luźnego stolca” bardzo trudno osiągnąć w warunkach laboratoryjnych, natomiast uniwersalne obrzydzenie u większości ludzi wywołuje „zapach wojskowej latryny polowej”).
Wojna bez ludzi
Ogólna konkluzja „Do boju” – poza oczywistym spostrzeżeniem, że traumatyczne doświadczenia wojskowych rzeczywiście mogą nieść praktyczne korzyści cywilom – jest taka, że wojny znacznie łatwiej prowadziłoby się bez ludzi. Nic dziwnego: istnieje cała oddzielna, wyspecjalizowana dziedzina badań militarnych nad bronią autonomiczną, taką, której użycie nie wymaga ani człowieka na placu boju, ani ludzkiego operatora.
Problemem tym zajmują się nie tylko naukowcy w mundurach, lecz także literatura. Literatura lubi bawić się w spekulacje i podstawiać rzeczywistości krzywe zwierciadło. Jednym z moich ulubionych utworów literackich o broni autonomicznej są prześmiewcze „Kody przeciwlotnicze Al-Efesbiego”, nowela Wiktora Pielewina ze zbioru „Napój ananasowy dla pięknej damy” (przeł. Ewa Rojewska-Olejarczuk, W.A.B. 2013). W tekście tym US Army opracowuje nowy rodzaj samolotów bezzałogowych, którymi kieruje sztuczna inteligencja oparta na sieciach neuronowych. Aby uzyskać moralną legitymizację dla zabijania afgańskich bojowników bez udziału bezpośredniej ludzkiej sprawczości, twórcy owego drona, zwanego „Freedom Liberator”, oprócz systemu stricte bojowego umieścili w „mózgu” SI także symulator kolektywnego podejmowania decyzji – „Tok ich myślenia wyglądał mniej więcej tak: skoro system składa się z paralelnych sieci neuronowych, z których każda imituje jednego człowieka, czemu by nie przedstawić raportu o jego działaniu w formie dialogu kilku wirtualnych postaci, z których każda wyjaśniałaby opinii publicznej swój punkt widzenia?”. Załadowano więc do systemu archiwum amerykańskich talk-show. „Wyglądało to tak: przed dużym monitorem w umownej scenografii studia siedziało kilka figurek o prostackim wyglądzie (system za każdym razem modelował je na nowo, żeby nie stwarzać wrażenia, że w jego wnętrzu działają jakieś sztuczne istoty). Obraz, na który patrzyły figurki, odpowiadał temu, co widziały kamery Liberatora. Gdy pojawiał się nieprzyjaciel, figurki jakby się budziły i rozpoczynały dialog, przypominający pełen emocji talk-show kategorii B”.
Nowela Pielewina podsuwa także sposób na unieszkodliwienie owych wszechpotężnych dronów – jest on na tyle oryginalny, że nie warto pozbawiać czytelnika puenty.
Jeszcze dalej poszedł w swoich spekulacjach Stanisław Lem: w wydanej w 1987 r., czyli pod koniec zimnej wojny, powieści „Pokój na Ziemi” relacjonuje (w ponuro-sarkastycznej tonacji) historię wyprowadzenia wyścigu zbrojeń z Ziemi na Księżyc. Cały dowcip tej proroczej książki polega na tym, że broń wędruje na Księżyc sama: od tej pory wyścig zbrojeń mają prowadzić roboty w duchu autoewolucji technologicznej, bez ludzkiego udziału. Naturalnie ludzie próbują nielegalnie kontrolować sytuację – ale bardzo szybko okazuje się to niewykonalne, bo pierwszą rzeczą, jaką zapewniają sobie systemy autonomiczne, jest bariera informacyjna. Po wielu dekadach specjalny ziemski wysłannik, Ijon Tichy, ma się udać na Księżyc, by sprawdzić, czy księżycowa autoewolucja broni nie zagraża korzystającej z pokoju i dobrobytu planecie. Odpowiedź będzie po lemowsku nieoczywista. Bo ewolucja przecież nie ma celu.