Czas wolny był w PRL jedną z głównych zdobyczy podnoszącego się z wojny społeczeństwa. Ale ludzie musieli się nauczyć, jak z niego korzystać.
Jaki był PRL? Odpowiedź na to pytanie okazuje się trudniejsza, niżby się mogło wydawać. Pamięć społeczna nie jest historiografią – nie musi i nie chce trzymać się reguł metodologii i obiektywizmu, kieruje się sentymentem lub niechęcią, silnymi emocjami, z czasem zaś obojętnieje, cukruje się, ustala – i wtedy nawet najbardziej wstrząsające fakty nie są w stanie jej poruszyć. Im więcej wiemy – bo historycy wciąż pracują – tym mniej nas to obchodzi. Sposobem ożywienia pamięci jest ucieczka od historii politycznej ku społecznej.
Historia polityczna w wersji, nazwijmy ją, popularnej, wciąż jest opowieścią o komuchach i patriotach, o władzy i opozycji, o bezpiece i prześladowanych, o wielkich zrywach (lata: 1956, 1968, 1970, 1980, 1981 i 1989). Ale oprócz tych dat były inne. A oprócz komuchów i patriotów były miliony ludzi, którym przyszło żyć w tych specyficznych okolicznościach przyrody. Nie tylko żyć – ale też kształcić się, pracować, wychowywać dzieci, a także spędzać czas wolny.
Dziennik Gazeta Prawna
W ostatnich latach mieliśmy sporo podejść do PRL-owskiej historii społecznej; tym, co je łączy, nie jest szerokie spojrzenie – łączy je pragnienie przeciwne: chęć odnalezienia kluczyka, który otwiera małe drzwiczki od zaplecza. Bo dzieje PRL-owskiej codzienności da się napisać w zasadzie tylko w ten sposób: wchodząc bocznym wejściem. A być nim może architektura („Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u” Filipa Springera czy „Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego” Lidii Pańków), historia awansu społecznego, klasowej i genderowej emancypacji („Każdy został człowiekiem” Piotra Nesterowicza), zawiłości i pokusy handlu („Tylnymi drzwiami. «Czarny rynek» w Polsce 1944–1989” Jerzego Kochanowskiego) albo przygody pewnego kurortu („Jurata. Cały ten szpas” Anny Tomiak).

Przez dotyk do serca

Do tych pozycji – i wielu innych – dołącza teraz „Czas wolny w PRL” Wojciecha Przylipiaka, rzecz o życiu podwórkowym i urlopowym, zorganizowanym wypoczynku i o uporczywym poszukiwaniu nisz, do których ludowa ojczyzna nie zaglądała. – Miała to być opowieść poprowadzona z punktu widzenia zwykłego obywatela: nauczycielki ze Słupska, robotnika z Poznania, z perspektywy, której sam doświadczyłem, a nie miałem dostępu do wyższych sfer – mówi Przylipiak, dziennikarz, redaktor i kolekcjoner, choć on pewnie wolałby określenie „zbieracz”.
– Zapragnąłem wejść w posiadanie tego, czego nie mogłem mieć w latach 80., dekadzie mojego dzieciństwa – tłumaczy Przylipiak. – Chodzi o cenne skarby z Peweksu czy Baltony, choćby komputery, np. atari. Chociaż w końcu, w 1988 r., dostaliśmy z bratem to atari. Wciąż przechowuję oryginalną gwarancję z Peweksu z Koszalina. To atari zresztą nadal mam. My w ogóle jesteśmy rodziną zbieraczy, nie lubimy wyrzucać rzeczy. Moje zbieractwo zaczęło się właśnie od takich pierwszych skarbów, które – tak wyszło – przeważnie powiązane są z czasem wolnym, z wypoczynkiem, z relaksem.
Z czasem to zbieractwo stało się ważną częścią jego życia. – Musiałem wynająć magazyn, bo moje zbiory nie mieszczą się w mieszkaniu – śmieje się autor „Wolnego czasu w PRL”. Od kolekcjonowania przeszedł w pewnym momencie do opisywania dziejów najrozmaitszych przedmiotów na blogu (Bufetprl.com). – Jego popularność spowodowała, że ludzie sami z siebie zaczęli mi dawać różne rzeczy, opowiadali mi o nich. Ostatnio dostałem oryginalny, nieużywany telefon, który należał do służb ochrony w Pałacu Kultury, taki z tarczą, oczywiście.
Kolejnym etapem tej przygody z kulturą materialną PRL stały się spotkania, podczas których można tej kultury po prostu dotknąć, a nawet zacząć używać jej produktów. – Współczesne dzieciaki mogą pograć w stare gry, poznając przy okazji kawałek dawnego świata – mówi Przylipiak, przekonany, że umożliwienie ludziom bezpośredniego kontaktu z przedmiotami z przeszłości to jeden z najlepszych sposobów (i być może jedyny w miarę skuteczny) na praktyczny transfer doświadczeń. – Najprościej zrobić to przez zmysły. Dajesz dziecku do ręki telefon z tarczą i niech próbuje się do kogoś dodzwonić. Konfrontujesz dziecko z mechaniką starych gier, z dziwacznym sposobem, w jaki działa dla nich joystick. Tamto życie wymagało specyficznej kreatywności, myślę, że nie da się w pełni przekazać tego emocjonalnie, percepcyjnie, następnej generacji. Problem zresztą jest nie tylko z tą niemożnością sensownej transmisji wiedzy i odczuwania, lecz także z tym, że młode pokolenie po prostu nie jest PRL zainteresowane. Dla nich to mniej więcej to samo, co dla nas dwudziestolecie międzywojenne: odległa, niezrozumiała epoka, która zastygła w rozmaitych stereotypach. Mam nadzieję, że dzięki takim książkom jak moja ktoś, kto nie przeżył tamtej epoki, chociaż liźnie tamtego szczególnego, nieco absurdalnego świata.

Blok, trzepak, nieskończoność

Bogaty, dobrze udokumentowany „Czas wolny w PRL” ma wiele wątków – ta historia zaczyna się lokalnie, od przypomnienia reguł rządzących życiem na podwórku. O pewnej osobliwości tamtej epoki niech zaświadczy moje osobiste wspomnienie: chodziłem do szkoły z finką i na przerwach grałem z kumplami w pikuty. Zacząłem wygrywać, kiedy przyniosłem nóż kuchenny o 20-centymetrowym ostrzu: lepiej się wbijał w ziemię. – Byłem niedawno w Chmielnie na Kaszubach, w ośrodku, do którego jeździłem jeszcze w latach 80. na wczasy – opowiada autor. – Specjalnie tam teraz pojechałem na wycieczkę rowerową i zobaczyłem nad wodą dzieciaki, za którymi biegają mamusie, żeby je w razie czego złapać, i krzyczą: „Nie rób! Nie ruszaj! Nie dotykaj!”. My w tym Chmielnie rano wychodziliśmy z namiotu i wracaliśmy wieczorem. Każdy musiał mieć scyzoryk albo finkę. Moja żona Ania opowiadała mi, że ona też wychodziła z nożem kuchennym, bo nie miała finki, a zazdrościła chłopakom. Wszyscy graliśmy w noże, nie pamiętam, żeby ktoś sobie zrobił jakąś wielką krzywdę. No dobra, jedna dziewczyna straciła pół palca na metalowej zjeżdżalni…
Był to świat odmiennie pojmowanego bezpieczeństwa – jako dzieci bawiliśmy się na ulicach, szwendaliśmy się po placach budowy – a zarazem świat pewnej, zapomnianej już, twórczej wspólnotowości, będącej w jakiejś części logicznym następstwem powszechnego niedoboru dóbr. – Używanie przedmiotów było prospołeczne, wspólnotowe – opowiada Przylipiak. – Pamiętasz? Jeśli ktoś na podwórku miał superzabawkę, to wszyscy do niego chodzili. Budowaliśmy z jego klocków Lego, graliśmy na jego komputerze. To zresztą nie dotyczyło tylko dzieci, bo kiedy ktoś wszedł w posiadanie magnetowidu, urządzał seanse dla sąsiadów. Ta wspólnotowość funkcjonowała jeszcze inaczej: kiedy nie mieliśmy dostępu do różnych rzeczy, musieliśmy je sami sobie razem wymyślić i zbudować. Z cegieł, piasku, drewna, kamieni... W punkcie wyjścia był tylko kawałek betonu i trzepak koło śmietnika. Istniała też podwórkowa wymiana informacji między dorosłymi, zawsze była jakaś sąsiadka, która ogarniała w danym momencie, co się dzieje u dzieci, ponadto mieliśmy u nas, na słupskim podwórku, zaprzyjaźnioną panią Marylkę, u której w mieszkaniu zawsze można się było wysikać albo wziąć sobie z szuflady ptasie mleczko. I zawsze miała w lodówce kiełbasę!
Od życia podwórkowego i domowego przechodzimy w książce Przylipiaka do innych form spędzania wolnego czasu – poczynając od pikników i spędów organizowanych przez władzę i rycia w ziemi na ogródkach działkowych ( „W połowie lat 70. «Przekrój» podkreślał, że działki dostarczają ok. 11 proc. krajowej produkcji owoców i 6,15 proc. warzyw. Oprócz upraw także hodowla – z działkowego chowu pochodziło wówczas aż 8,6 proc. dostępnych na rynku królików” – pisze autor) przez campingowanie i autostop, a kończąc na wczasach pracowniczych oraz wakacjach w kurortach. Wszystkie te motywy układają się w historię polskiej modernizacji społecznej po II wojnie światowej, modernizacji, która swoją kulminację zyskała w połowie lat 70. – po kryzysie gospodarczym późnego Gierka, Solidarności i stanie wojennym zaczyna się już inna epoka, także w sensie cywilizacyjnym (lata 80., mimo ich materialnej i politycznej nędzy, to czas wielkiej kulturowej inwazji Zachodu na obumierający PRL – tu także tkwią korzenie III RP).

Jak żyć?

Czas wolny był w PRL jedną z naczelnych zdobyczy socjalnych podnoszącego się z wojny społeczeństwa. Ludzie musieli się jednak nauczyć, jak wolnego czasu używać, jak kanalizować rosnące aspiracje w świecie, w którym tak łatwo walnąć głową w sufit. Stąd, np. autentyczna obsesja PRL-owskiej prasy na punkcie savoir-vivre’u. – Chodziło o poradniki w każdej dziedzinie życia – zauważa Przylipiak. – Te instrukcje obsługi życia nie dotyczyły tylko zasad dobrego wychowania. Mam pierwszy rocznik „Przyjaciółki” z 1948 r. i tam trzy czwarte każdego numeru – a „Przyjaciółka” już wtedy miała milionowy nakład – skupia się na tym, jak coś wytworzyć z czegoś innego albo jak się zachować w konkretnej sytuacji. Jak coś ugotować, jak posprzątać, jak zająć się ogródkiem, co zrobić z mężem, który pije... I ten model, powiedzmy, instruktażowy panował na wielu poziomach przekazu: „Przyjaciółka” była skierowana do kobiet ze wsi i małych miasteczek, ale „Kobieta i życie” już do kobiet z miast, a też było to czasopismo pełne porad. Inteligencki „Przekrój” również. A zatem: savoir-vivre, owszem, ale przede wszystkim: jak żyć?
Projekt pod hasłem „czas wolny” – w PRL były to ogromne inwestycje – miał więc silny aspekt edukacyjno-integracyjny. – Spójrz choćby na Kluby Praktycznej Pani, które uczyły kobiety szycia czy gotowania, były też rozmaite kluby osiedlowe prowadzące kursy majsterkowania, że już nie wspomnę o działalności hobbystycznej, np. o modelarstwie czy innych przyjemnościach. Kaowcy, choć byli wysuniętym ramieniem partii, nierzadko po prostu uczyli, jak się zachować przy stole, bo ludzie ci byli pierwszy raz na urlopie, z dala od swojego wiejskiego czy małomiasteczkowego środowiska, i musieli nagle usiąść do posiłku z obcymi osobami. Trzeba jednak przy okazji pamiętać, że władza nie edukowała ludzi za darmo – chciała ich kształtować, nadawać ich rozwojowi określony kierunek. Uczysz się życia w społeczeństwie, ale musisz dopasować się do pewnej bardzo określonej, użytecznej formy.
Jeśli się przyjmie taką perspektywę, wcale nie jest trudno potraktować rozmaite sposoby spędzania wolnego czasu jako przejawy pewnego rodzaju kontrkultury. W socjalistycznej Czechosłowacji bezpieka inwigilowała środowiska pasjonatów turystyki górskiej i wielbicieli jazdy na motocyklu – wydawali się niebezpieczni, bo chcieli wypoczywać po swojemu. Przypuszczalnie polskie służby także nie odpuszczały działkowcom, nudystom czy wędrowcom. Swoją drogą, ta przestrzeń względnej wolności – np. w górach – była odczuwana realnie, mimo że miała zapewne walor głównie symboliczny, jak te czerwone gacie od dresu, które kierownik gorczańskiego schroniska na Starych Wierchach wywiesił zamiast flagi 22 lipca 1985 r. (byłem naocznym świadkiem). PRL stwarzał silne napięcie między sferą prywatną a publiczną, kapitalizm oczywiście też to robi, ale inaczej: zmusza nas, żebyśmy w czasie wolnym byli jedną nogą w pracy. PRL z kolei nie mógł znieść tego, że ludzie się przed nim chowają – stąd brała się ciężka praca kaowców i rozmaite formy upolitycznienia wypoczynku.
– Sądzę, że obywatele lekce sobie ważyli to upolitycznienie czasu wolnego – stwierdza autor książki. – Trzeba było się nauczyć żyć w systemie, w którym konieczne okazywały się symboliczne, choć puste trybuty wobec władzy: udział w pochodach, wywieszanie flag, deklamowanie rytualnych bzdur na rozmaitych akademiach, obchodzenie komunistycznych świąt. Jednocześnie praktykowano strategie wymijania ograniczeń bądź oszukiwania cenzury. Nawet bezkompromisowość i podążanie własną drogą oznaczało zgodę na pewne ustępstwa – świadomie i cynicznie. Pozwalało to na poszerzanie przestrzeni osobistej wolności, ale nie bezkosztowo – zderzały się tu wyrachowany konformizm z pragnieniem robienia rzeczy po swojemu i inaczej niż wszyscy. To było takie balansowanie, poszukiwanie równowagi. Powiedzmy, że byłeś reżyserem. Po nakręceniu trzech „półkowników” mogłeś wreszcie zapragnąć, żeby twój kolejny obraz obejrzeli widzowie. Ale mam wrażenie, że niekiedy z tego napięcia między wolnością a przymusem rodziły się fajne rzeczy – te propagandowe obowiązki i przekazy niekiedy były tak idiotyczne, że można było je wykorzystać przeciwko nim samym, uczynić z nich symboliczne zarzewie buntu. A przy okazji się nażreć, np. na pikniku po pochodzie pierwszomajowym albo na festynie „Trybuny Ludu”. Zresztą, mój ojciec też pił piwo na festynie, mając świadomość całego tego szajsu. To, że się musimy zgodzić na warunki gry, nie znaczy, że je akceptujemy. Nawet jeśli z różnych powodów nie jesteśmy w stanie – bo nie możemy – się wyłamać. Dla mnie jednak najciekawsi byli ci, którzy mimo wszystko umieli się wymknąć.

Niewysłuchani entuzjaści

Dlatego książkę Przylipiaka zasiedlają oryginałowie i pozytywni szaleńcy w rodzaju Tadeusza Sakowskiego – animatora teatrów amatorskich, żeglarza, pioniera caravaningu w Polsce, Jerzego Lacha – także specjalisty od teatrów w domach kultury, czy Bogusława Laitla – jednego z pierwszych krajowych autostopowiczów.
Pytanie o ocenę PRL pozostaje otwarte. Trzeba mieć świadomość, że nie był to okres jednolity. Świat z 1950 r. od świata z 1989 r. dzielą dekady przemian, postępu technologicznego i społecznego, rozmaitych kryzysów i zmian kursu. Jest też tak, że obraz zakłóca nam szok cywilizacyjny lat 90.; był to szok mimo że pośrednio, z ekranów telewizorów, z reklam w przemycanych niemieckich czasopismach, znaliśmy już zachodnią rzeczywistość. – To było traumatyczne doświadczenie: myśmy naprawdę żyli w specyficznym zamknięciu – mówi Przylipiak. – W 1988 r. byłem pierwszy raz na Zachodzie, w Finlandii – moja mama prowadziła kółko polsko-fińskie w naszej podstawówce w Słupsku – i wtedy, wracając stamtąd, naprawdę nie miałem ani iskierki nadziei, że kiedyś będzie u nas tak jak u nich. Wyglądaliśmy na wygłodniałych jaskiniowców, a tamci fińscy chłopcy mieli po prostu wszystko. Stosy komiksów i hamburgery na obiad. Pierwszego w życiu banana kupiłem właśnie tam – był zielony i niedojrzały, ale ja o tym nie wiedziałem, więc się popłakałem, bo nie dało się go zjeść. Moja ówczesna perspektywa była, myślę, perspektywą wielu dorosłych.
Media
Kolejnym czynnikiem, który nastręcza nam problemów z oceną tamtego czasu, jest zwyczajna nostalgia; to bardzo silne uczucie. – Oczywiście jest w moich działaniach trochę tęsknoty, poszukiwania czegoś utraconego, ale podkreślam: nie chodzi o to, że było wspaniale. Nie było też potwornie i przerażająco, ale pamięć społeczna lubi popadać w skrajności: albo demonizować, albo wygładzać kontury. Weźmy pociągi. Słyszę, że jeździły punktualnie i można nimi było wszędzie dotrzeć. Owszem, może i tak, ale jednocześnie podróż pociągiem w latach 80. to była masakra: dziki tłok, wsiadanie przez okno, smród alkoholu i papierosów, zasikane i zafajdane klozety. Albo wróćmy do tej turystyki: w relacjach moich rodziców z wyjazdów pod namiot nie ma żadnych materaców ani karimat, spało się na ściółce z traw i mchu. A sam namiot ważył ze 30 kg. Wyobraź sobie, że ruszasz w plener z takimi zasobami, jakimi dysponowali nasi rodzice w latach 60. czy 70. – załamałbyś się. Bo kolejną cechą tych topornych gadżetów był brak wielofunkcyjności, stąd brało się tych rzeczy dużo. No i jeszcze trzeba było mieć wszystko ze sobą, bo na miejscu po prostu niczego nie dało się kupić.
Czy jednak ktoś może nam odebrać autentyczny smak przygody, jaką stawały się te PRL-owskie ekskursje?
Przylipiak opowiada mi o tym, jak podczas zbierania materiałów do książki wpadał w kolejne kręgi wtajemniczenia. – Spotykałem się z kimś, a on polecał mi kolejnych rozmówców, którzy z kolei poruszali swoje kontakty. Kiedy siadaliśmy do rozmowy, często nie miałem nawet okazji zadać pytania – z tych ludzi dosłownie wylewały się anegdoty, jedna za drugą. Być może nikt ich wcześniej nie wysłuchał. Takie fascynujące monologi mogły trwać i pięć godzin. Te spotkania nie tylko dostarczały mi wiedzy i konkretnej treści do książki – choć tu czasami trzeba było uważać na rozmaite pułapki faktograficzne – ale też ustawiały w innym świetle całe moje dotychczasowe rozumienie historii PRL. A jeszcze dodaj ten klimat: w ramach researchu do książki poszedłem na spotkanie komisji caravaningu w Automobilklubie Warszawskim. Pukam, wchodzę, a tam dwie babcie, trzech dziadków i jeden gość w moim wieku. Siedzą, przeglądają jakiś album. „Komisja caravaningu, zapraszamy. Kawki? Herbatki?”. Nalewają mi kawy z termosu, częstują delicjami szampańskimi. I pytają: „Co pan chce wiedzieć?”. Starsi panowie po kolei się przysiadają i zaczynają snuć opowieść o tym, jak w latach 50. jeździli dekawką, wybuchają gorące polemiki na temat faktów i wyższości jednego sprzętu nad drugim... Wyciągnąłem z tego przekonanie, że ci ludzie poświęcili kawał życia i wiele wysiłku, żeby nie musieć robić tego, co robił w PRL każdy. Ponadto – mają jakiś żal, że dobre cechy PRL, ta jego pogodna spontaniczność, wspólnotowość, zaufanie, specyficzne poczucie bezpieczeństwa, że to nie przetrwało. Jest w tym trochę idealizowania przeszłości, trochę tęsknoty za czasami, kiedy się było młodym i twórczym, ale jest też trochę prawdy.