Demokracja ma nieskończoną liczbę oblicz. Wszystkie łączy rozczarowanie polityków i zwykłych ludzi wynikami głosowań
Dziennik Gazeta Prawna
Niezależnie, jaki będzie wynik wyborów prezydenckich, połowa głosujących poczuje się śmiertelnie rozczarowana. Największy problem z demokracją jest taki, że prezentuje głos ogółu, lecz daje władzę wybrańcom większości. To zaś sprawia, że polityk chcący rządzić – a pragną wszyscy – musi pozyskać jak najwięcej głosów. Ta banalna reguła daje niezmierzoną liczbę kombinacji oraz rezultatów. Dlatego po tyranii wiadomo, czego się spodziewać, zaś po demokracji nigdy.

Rządy bez ludu

„Demokracja nastaje, kiedy ubodzy zwyciężą i jednych bogaczów pozabijają, drugich wygnają z kraju, a pozostałych dopuszczą na równych prawach do udziału w ustroju i w rządach” – zauważał Platon. „Państwo takie wcale nie troszczy się o to, od jakich zajęć przechodzi ktoś do spraw państwa i zaczyna się zajmować polityką, ono szanuje każdego, byleby oświadczył, że kocha lud” – podkreślał z goryczą.
Pisząc rozprawę zatytułowaną „Państwo” ateński filozof nieustannie powracał do tragicznego losu Sokratesa. Jego mistrz publicznie zadawał kłopotliwe dla ogółu pytania dotyczące moralności czy roli pieniądza. W końcu zirytowane elity postawiły go przed sądem pod zarzutami demoralizowania młodzieży oraz ateizmu. Ten uznał go za winnego, lecz orzekł, że Sokrates sam ma określić, jak powinien zostać ukarany. Wówczas myśliciel zaproponował, żeby karą było wypłacanie mu dożywotniej pensji przez ateńskie polis. Tego sąd nie zdzierżył i skazał pyskatego filozofa na śmierć. Po wyroku umieszczono go w otwartym więzieniu i cała elita polityczna liczyła, że Sokrates ucieknie z Aten. Ten przez miesiąc toczył wielogodzinne debaty z uczniami, grając wszystkim na nerwach. Wreszcie przyniesiono mu, zgodnie w wyrokiem, cykutę. Wypił ją w obecności uczniów, okazując wierność poglądom, przy okazji zatruwając życie miłośnikom demokracji. Po latach Platon w rankingu ustrojów politycznych umieścił ją na przedostatnim miejscu, tuż nad tyranią. Zdecydowanie wyżej ceniąc oligarchię oraz timokrację (rządy ludzi kierujących się honorem). Jego marzeniem było zaś królestwo filozofów.
Koncepcja Platona sprowadzała się do rządów najmądrzejszych, którzy de facto sami by się wybierali. A ponieważ lud mógłby mieć inne zdanie, więc należało go poddać kontroli oraz indoktrynacji. Filozof zalecał też pozbawienie obywateli wszelkiej własności, bo ta była źródłem nierówności i narzędziem zdobywania władzy.
Ateńczycy nie doceniali rad Platona, podobnie jak i innych filozofów, od których roiło się w mieście. Zamiast propozycji sprawowania rządów częściej składano im ofertę szybkiej wyprowadzki. Z Aten musieli uchodzić m.in. Anaksagoras i Protagoras. W demokratycznym państwie filozofowie nie mieli lekko, choć paradoksalnie nigdzie indziej nie bywało ich aż tak wielu.
Tymczasem linia podziału na miłośników rządów wąskiej grupy wybrańców oraz zwolenników dawania głosu ludowi ciągnęła przez kolejne epoki. „Nędza historycyzmu i społeczeństwo otwarte były moim udziałem w wojnie. Sądziłem, że po raz kolejny centralnym problemem stanie się wolność, zwłaszcza w obliczu odzyskującego wpływy marksizmu” – pisał ponad 2 tys. lat później, w 1945 r., Karl Popper. Jego rozprawy „Nędza historycyzmu” i „Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie” uznaje się za kanony dwudziestowiecznej filozofii. Austriacki myśliciel napisał je w Nowej Zelandii, dokąd ewakuował się, trafnie przewidując, co Europie przyniosą nazizm i komunizm. Popper polemizował z Platonem zaciekle, oskarżając starożytnego filozofa o chęć zniszczenia nie tylko demokracji, ale też indywidualizmu, humanizmu oraz racjonalizmu.
Jednak obrona demokracji nie okazywała się prostą sprawą, bo jej zalety stają się odczuwalne dopiero wtedy, gdy zostaje zlikwidowana.

Pieniądze mają głos

W odróżnieniu od innych form rządów demokracja jest do bólu prozaiczna. Jej fundamentem jest gra interesów, co wynika z jej związku z pieniądzem. Platon podzielał opinię Sokratesa, że dla państwa zagrożeniami są bogactwo i nędza. „Bo jedno wyrabia zbytek, lenistwo i dążności wywrotowe, a drugie upadla i rodzi zbrodnię, oprócz dążności wywrotowych” – twierdził myśliciel, obwiniając pieniądz za zło społecznych nierówności.
Ateńska demokracja narodziła się dzięki kruszcowym monetom, które pojawiły się ok. VI w. p.n.e. Bardzo ułatwiły one uboższym mieszkańcom zadłużanie się u bogatych sąsiadów. Ci zaś wpadli na pomysł, że pożyczki winny przynosić zysk, wprowadzili więc oprocentowanie. Kiedy lekkomyślni kredytobiorcy wpadali w pułapkę zadłużeniową i nie potrafili już spłacić rat, wierzyciele przejmowali ich ziemię, nieruchomości, a na koniec samych dłużników. Zgodnie z dekretem ateńskiego prawodawcy Drakona, niewypłacalnego dłużnika wraz z rodziną można było sprzedać na targu niewolników.
Proceder stał się tak masowy, że miasto znalazło się o krok od rewolucji. Wojnie domowej zapobiegł Solon, który doszedł do władzy, szermując hasłem oddłużenia. Potem, oprócz reform ekonomicznych narzucił polis zmiany ustrojowe, podważające dominację arystokracji. Solon otworzył miastu drogę do demokracji bezpośredniej, czyniąc najwyższym organem władzy – eklezję. W obradach owego zgromadzenia ludowego mogli brać udział wszyscy obywatele płci męskiej, gdy ukończyli 20 lat. Wprawdzie na co dzień zarządzała polis Rada Czterystu, lecz istnienie powszechnego parlamentu tworzyło nowe zasady gry. Polityki nie kształtuje bowiem zbiorowa mądrość, lecz czynią to charyzmatyczni liderzy, za którymi podąża tłum.
Ateńska demokracja otwierała drogę na same szczyty najbardziej uzdolnionym jednostkom, takim jak Klejstenes i Perykles. Władzę zdobywali dzięki umiejętnościom oratorskim, zdolności schlebiania wyborcom, a także talentom do politycznych rozgrywek. To nie gwarantowało państwu stabilizacji, ale dzięki nieustannemu fermentowi Ateny wyrosły na polis, które zagroziło pozycji od dawna dominującej Sparty, najbardziej zmilitaryzowanego miasta-państwa starożytności.
Wówczas po raz pierwszy w dziejach doszło do starcia demokracji z państwem totalnym, bliskim platońskiego ideału. „Ustrój Sparty cieszył się popularnością w świecie greckim, tam zwłaszcza, gdzie demokratyczne rządy rozdzierane były walkami frakcyjnymi. Patrzono wówczas z pewnym podziwem na porządek, dyscyplinę, właściwy podział ról społecznych. Nie pytano za jaką cenę” – pisał w eseju „Sparta” Wojciech Karpiński.
Dzięki znakomitej armii, osłabieniu Aten przez epidemię i sporej dozie szczęścia Sparta wygrała. „W kraju bez niezawisłych ciał społecznych problem kooptacji elit politycznych należy do najtrudniejszych. Rodzą się procesy degeneracji, którym można zapobiec, otwierając szerzej kanał awansu, stwarzając wolny rynek inicjatyw i umysłów. Tego wszakże obawiają się państwa wojskowe. Na polityce spartańskiej ciążył nie tylko brak ludzi, lecz również brak pieniędzy, niedorozwój gospodarczy” – wylicza Karpiński.
Pokonane Ateny szybko odzyskiwały znaczenie, zaś Sparta w ciągu pokolenia zamieniała w kilka zabiedzonych, nic nieznaczących wiosek.

Skorumpowana republika

„Nasze państwo nie zostało ukształtowane przez genialną jednostkę, lecz doskonaliło się dzięki staraniom wielu mądrych ludzi; formowało się nie tyle za jednego pokolenia, co przez kilka wieków” – pisał w 51 r. p.n.e. w rozprawie „De re publica” („O rzeczypospolitej”) Marek Tuliusz Cyceron. Gdy wybitny orator kreślił te słowa, jego republika pogrążała się w kryzysie. „Chciałoby się mieć w Rzeczpospolitej zwierzchność podobną do władzy królewskiej, zachować na stałe wpływy elit, a pewne kwestie pozostawić do rozstrzygnięcia ogółowi. Po pierwsze, taki ustrój daje obywatelom poczucie równości, bez którego ludzie wolni na dłuższą metę nie potrafią żyć. Po drugie, w przeciwieństwie do poprzednich form ustrojowych gwarantuje stabilność” – marzył Cyceron, szukając złotego środka.
W Rzymie, gdy republika miała się jeszcze dobrze, ważne urzędy obsadzano w drodze powszechnych wyborów – więc politycy szybko nauczyli się zdobywać głosy. Najskuteczniejszym narzędziem była moneta. „Powszechną formą korupcji wyborczej było rozdawnictwo pieniędzy (largitio) pomiędzy głosujących” – opisuje w opracowaniu „Korupcja wyborcza w okresie schyłkowej republiki rzymskiej” Adam Świętoń. Potem republika, by zapewnić sobie społeczny spokój, dorzuciła obywatelom świadczenie socjalne w postaci stałego przydziału zboża. „Już antyczni historiografowie zwracali uwagę na korupcjogenny charakter tzw. ustaw zbożowych, które wzbudziły u rzymskiego plebsu postawę roszczeniową” – podaje Świętoń.
Gdy Cyceron pisał „De re publica” działały prywatne firmy, wynajmowane przez polityków, specjalizujące się w rozdawaniu pieniędzy ludowi i zapewnianiu mu różnych rozrywek. Ulubioną stały się walki gladiatorów oraz wyścigi rydwanów. To wymuszało na państwie wydawanie ogromny sum na sportowo-rozrywkową infrastrukturę. Na początek w Wiecznym Mieście wydzielono teren pomiędzy Palatynem a Awentynem, na którym powstał gigantyczny Circus Maximus. Długi na 544 m i szeroki na 129 m stadion podczas jednego wydarzenia odwiedzało nawet 380 tys. kibiców.
Wybory wygrywali więc ci, którzy fundowali ubogim dodatkowe dochody oraz masową rozrywką. Biedacy mieli minimalne szanse na odniesienie sukcesów w polityce. Bo choć najwyższą władzę prawodawczą w republice miało zgromadzenia ludowe, to na co dzień zarządzał nią senat. Zasiadali w nim zaś patrycjusze wywodzący się z najznamienitszych rodów.
Tak dzięki powszechnej korupcji najbogatsi mogli rządzić państwem bez dzielenie się władzą z plebejuszami.

Miasto i świat

Ostatecznie o losie rzymskiej republiki przesądził jej wielki sukces. Rzym podbił olbrzymie terytoria wokół Morza Śródziemnego, co sprawiło, że do metropolii zaczęło napływać bogactwo, które przeznaczano na korumpowanie wyborców. Republika się degenerowała. Obywatelom stało się wszystko jedno, czy ich sympatię kupuje grupa oligarchów czy tyran.
Zrozumiał to Juliusz Cezar, który w 44 r. p.n.e. wziął władzę siłą. Jednak dla zachowania republikańskich pozorów odmówił przyjęcia tytułu cesarza, zachował senat, a obywatelom starał się dać wszystko, o czym marzyli, poza wpływem na państwo. Imperator dzierżył władzę absolutną, lecz musiał udawać, że słucha ludu. Taki ustrój polityczny początkowo funkcjonował sprawnie, lecz finalnie okazał się pułapką bez wyjścia. Skoro zlikwidowano wszelkie formy demokracji i obywatele nie mogli wywierać wpływu na bieg zdarzeń, cesarz musiał stale dostarczać im „chleba i igrzysk”. Tylko w samym Rzymie państwo przekazywało za darmo dwa funty chleba dziennie plus kilka razy w tygodniu porcję oliwy, wołowiny i soli aż 300 tys. najbiedniejszych.
Jeśli jakiś władca usiłował ograniczyć przywileje socjalne, od razu zaczynało pachnieć rewolucją. Podobnie było z rozrywką. Następca Juliusza Cezara, cesarz Oktawian August przeznaczał w Rzymie na igrzyska 65 dni w roku. Jego następcy, by pozyskać względy mieszkańców Wiecznego Miasta, starali się, by igrzyska odbywały jeszcze częściej. Wreszcie liczba dni wolnych od pracy stała się większa od roboczych. Państwo zjadało samo siebie. Zapaść gospodarcza i kryzysy polityczne przyniosły stulecie wojen domowych. W ich apogeum w latach 234–284 n.e. na tronie zmieniło się 50 cesarzy. Prawie żaden z nich nie umarł śmiercią naturalną. Potem barbarzyńskie ludy zmiotły, chwiejące się pod własnym ciężarem, imperium.
Koniec starożytności uciął w Europie pamięć o idei rządów ludu. W chrześcijańskich królestwach władca był pomazańcem bożym, któremu prawo do rządzenia przekazał Stwórca. Jednak choć Europa tak bardzo się zmieniła, to nadal używano w niej pieniądza, a jego posiadacze z trudem znosili obowiązek płacenia podatków, bez pytania ich o zdanie w kwestii wydatków.
Pierwsi prawa do głosu zażądali mieszkańcy Anglii po tym, jak król Ryszarda Lwie Serce przepuścił fundusze na wyprawy krzyżowe, a jego brat Jan Bez Ziemi uwikłał się w wojnę z Francuzami. W końcu 45 baronów wraz z arcybiskupem Canterbury zagroziło buntem. Podczas pertraktacji Jan Bez Ziemi wynegocjował ugodę, spisaną w czerwcu 1215 r. w Wielkiej Karcie Wolności. Jak oznajmiała wszystkim Magna Carta – król Anglii nie mógł nakładać nowych podatków bez zgody zwołanego wcześniej parlamentu. Rozwiązanie to zaczęto z czasem naśladować w kolejnych państwach europejskich, także w Polsce.

Pomiędzy Warszawą a Londynem

„Nikt u nas żadnego rządu nie uznaje, jeśli mu się sam dobrowolnie nie poddał” – definiował lakonicznie sedno szlacheckiej demokracji kanclerz Jan Zamoyski. W podzielonym na stany społeczeństwie, co było normą w ówczesnej Europie, prawo współdecydowania o losach państwa miała jedynie szlachta. Przez 200 lat, ilekroć król chciał zwołać Sejm, najpierw ogłaszano zwołanie na ten sam dzień sejmiki regionalne. Mógł na nie przybyć każdy szlachcic, żeby wybrać posłów na Sejm Walny, ale delegatów wyposażano w instrukcje, jak np. danie królowi zgody na pobór podatku lub zawiązanie sojuszu z innym krajem. Sejmiki decydowały więc o strategicznych decyzjach na szczeblu centralnym.
„Sejmik przybierał zewnętrzny wygląd jarmarku, po trosze zaś jakiegoś wielkiego przyjęcia dla tłumów” – opisuje w „Dziejach obyczajów w dawnej Polsce” Jan Bystroń. Ciągnęły na nie tłumy szlacheckiej „gołoty”, by najeść się, napić i zabawić. Jako że wszyscy mieli tylko jeden głos, magnaci musieli sprawić, by „gołota” głosowała wedle ich życzenia. Tu otwierało się pole do kupowania głosów w stylu republiki rzymskiej. Sejmikowy jarmark ułatwiał korumpowanie wyborców, którzy w sumie tego oczekiwali, oddając głos w zamian za profity.
Ta sama reguła tyczyła się Sejmu, który decyzje podejmował jednogłośnie. To w drugiej połowie XVII w. przyniosło narodziny liberum veto. W teorii zapewniało ono każdemu z wydelegowanych przez sejmiki posłów możność zablokowania decyzji, która mogłaby naruszyć interes lub wolność szlacheckiego narodu. W praktyce dawało możliwość paraliżowania państwa rodom magnackim, za pośrednictwem skorumpowanych posłów. Efekty tego okazywały opłakane, bo stopniowo zanikał centralny ośrodek władzy: król tracił wpływy, a rządów nie przejmował sparaliżowany Sejm.


Pułapki zdegenerowania się parlamentaryzmu w polskim stylu udało się uniknąć Anglikom. Tamtejsze elity uznały, iż korumpowanie wyborców jest nadużyciem nie do zaakceptowania, w odwrotności do kupowania całych okręgów wyborczych. W Anglii przez stulecia ich granice pozostawały niezmienne. Mające status okręgu wyborczego miasta delegowały 432 deputowanych do Izby Gmin, zaś hrabstwa ziemskie 122. Czterech posłów ze środowisk naukowych wybierały mające specjalny status Oxford i Cambridge. Sto lat po tym, jak w 1689 r. angielski parlament za sprawą Bill of Rights (Ustawy o prawach) ustanowił zwierzchność nad monarchą, prawo wyboru posłów zyskało 160 tys. mieszkańców Wielkiej Brytanii, na ogólną liczbę 16 mln.
Tymczasem stałe granice okręgów wyborczych oraz migracje ludności sprawiły, że np. w miasteczku Pevensey jednego posła do Izby Gmin wybierało sześciu mieszczan. Takich okręgów wyborczych, nazywanych zgniłymi, były dziesiątki. Majętni politycy kupowali ziemię w „zgniłym okręgu” lub nawet cały okręg. Po czym na różne sposoby przekonywali kilkunastu lub kilkudziesięciu sąsiadów, mających prawa wyborcze, by na nich zagłosowali. Gdy walka polityczna między wigami a torysów zaostrzała się, ceny kilkuosobowych okręgów szły w górę. Rekord należał do lorda Miltona, który by zasiąść w Izbie Gmin, kupił w 1807 r. „zgniły okręg” za astronomiczną kwotę 200 tys. funtów.
Wszyscy wiedzieli, jak ten mechanizm działa, a jednak system polityczny oparty na permanentnym oszustwie funkcjonował stabilnie przez ponad 100 lat. Jego odrzucenie przyniosła dopiero rewolucja przemysłowa. Dość dyktatu „zgniłych okręgów” miała zarówno bogacąca się burżuazja, jak i mieszkańcy metropolii. Torysi bronili starej ordynacji aż do 1830 r. pomimo kolejnych fal protestów. Dopiero gdy po kolejnych „zgniłych” wyborach, zamieszki ogarnęły kraj i upadł rząd, nowa Izba Gmin podjęła decyzję o zreformowaniu ordynacji, a następnie samorozwiązaniu.
Pierwsze w miarę uczciwe wybory parlamentarne, w których prawo głosu mieli wszyscy właściciele nieruchomości, od których płacony państwu podatek wynosił minimum 10 funtów rocznie, przeprowadzono w Wielkiej Brytanii w 1832 r.

Konieczność legitymizacji

„Bagnetami można załatwić wszystko, sir. Mają jednak wadę – nie można na nich usiąść” – tłumaczył Napoleonowi Bonapartemu paradoks nowoczesnego społeczeństwa w czasach upadku monarchii absolutnych Charles-Maurice de Talleyrand. Sto lat później ojciec nowoczesnej socjologii Max Weber pisał o naturalnej potrzebie legitymizacji władzy.
Wiek XIX w. przyniósł narodziny masowych ruchów politycznych. W takich czasach tradycyjna legitymizacja władzy odwołująca się do twierdzenia, iż król jest bożym pomazańcem, mało kogo przekonywała. Konieczne stawało się oparcie jej na prawie (stąd pomysł konstytucji), zaś najprostszą formą odnawiania legitymizacji stały się wybory.
Początkowo mało kto wyobrażał sobie, iż prawo wyborcze otrzymają wszyscy pełnoletni obywatele. Francuska konstytucja z 1791 r., najbardziej wówczas rewolucyjna na Starym Kontynencie, przyznała je jedynie pełnoletnim mężczyznom płacącym podatki. Gdzie indziej cenzusy majątkowe były dużo ostrzejsze. Istnienie tych ograniczeń przez całe stulecie dawało polityczne paliwo ruchom prodemokratycznym i rewolucyjnym.
Żądanie powszechnego prawa wyborczego znalazło się na sztandarach wszystkich rewolucji, jakie wstrząsały Europą. Najzabawniejsze w tym okazało się to, że jego wprowadzenie nie zaowocowało żadnymi, większymi wstrząsami. Wszelkie obawy, że oddanie głosu masom przyniesie triumf skrajnej lewicy, okazały się mocno przesadzone. Na tę okoliczność, śmiertelnie rozczarowana przywódczyni komunistów w Ameryce, Emma Goldman ukuła powiedzenie: „Gdyby wybory mogły coś zmienić, to dawno zostałyby zakazane”. Po czym zamieszkała w bolszewickiej Rosji.
Tam zaś wykuwała się nowoczesna Sparta, w której rządzący uznali, iż powszechne wybory są koniecznym społecznie rytuałem. Wprawdzie wszyscy wiedzieli, iż są fałszowane, lecz podstawą legitymizacji stała się frekwencja. Zawsze musiała przekraczać 90 proc., o co dbał aparat państwa, z policją polityczną na czele.
Sowieckie doświadczenia z udawaniem demokracji skrzętnie kopiują wszystkie tyranie. Ta zaś z racji swojej niedoskonałości ciągle zmienia oblicza, podążając za społecznymi zmianami. Niezmiennie jest ułomna i daleka od ideału, lecz to w niej właśnie najcenniejsze. Bo jak celnie zauważył Karl Popper – odejście od niej i „próba zrealizowania nieba na ziemi kończy się zawsze wyprodukowaniem piekła”.