Była wspólnota, będzie nieufność. A na razie ochoczo ruszyliśmy w miasto, by odreagować czas restrykcyjnej izolacji.
Ludzie chorują, umierają, ale pojawia się habituacja, czyli adaptacja do stresora. Trochę jak na wojnie: usiłujemy funkcjonować mimo niebezpieczeństwa – mówi mi psycholog z Uniwersytetu Łódzkiego Marta Znajmiecka-Sikora.
– Habitu…co? W każdym razie ja posłałam dzieci do przedszkola nie dlatego, że musiałam. Chciałam – opowiada Emilia Łukowska, prawniczka z firmy deweloperskiej. Żeby zwiększyć swoje szanse na przyjęcie dzieci w nowych realiach, w ankiecie zaznaczyła, że nie ma możliwości wykonywania pracy zdalnie. – To nie do końca prawda, bo od ponad dwóch miesięcy pracujemy z mężem w domu w systemie zmianowym: jedno z nas ma telekonferencję, drugie wydaje śniadania. W porze obiadu zmiana. Wychodzimy na spacery z dziećmi, jednego dnia mąż, drugiego ja. Ten, kto zostaje, nadrabia najpilniejsze papierkowe zaległości.
Teoretycznie mogliby tak funkcjonować dalej, ale… – Zaczęliśmy dziczeć – opowiada. Nawet nie o to chodzi, że zamienili marynarki na dresy, że nie zawsze udaje im się posłać łóżka do południa. – Zamarzyła nam się normalność w starym stylu. Córka, która wcześniej nie była fanką przedszkola, zaczęła tęsknić za koleżankami. Ja za poranną kawą kupowaną w kawiarni obok.
To nie znaczy, że obawy zniknęły. Zwyciężyło, jak przekonują, racjonalne myślenie. – Słyszymy, że na koronawirusa nie ma lekarstwa, że przy sprzyjających wiatrach szczepionka będzie w przyszłym roku. Że późną jesienią może przyjść druga fala zachorowań i COVID-19 zostanie już z nami na zawsze – wylicza Emilia. Uznali więc, że trzeba nauczyć się z nim żyć. Co za różnica, czy poślą dzieci do przedszkola teraz czy we wrześniu? – Za trzy miesiące mielibyśmy identyczny dylemat.
Marta Znajmiecka-Sikora mówi, że taka postawa nosi znamiona nierealistycznego optymizmu, zjawiska udokumentowanego w latach 80. XX w. przez socjologa Neila Weinsteina. – Pojawia się, gdy zagrożenie jest, ale my go nie doświadczamy. Nikt z rodziny nie choruje, dbam o sobie, zdrowo jem, to nic nie powinno mi się stać. Przeszacowujemy swoje działania, uważając często, że ci, którzy zachorowali, najpewniej popełnili błąd nieuwagi – tłumaczy. – Jednak nierealistyczny optymizm często skutkuje podejmowaniem błędnych decyzji i doświadczaniem negatywnych konsekwencji, np. przekonanie, że nigdy nie choruję, może powodować lekceważenie ryzyka. Tak jak przeświadczenie o byciu świetnym kierowcą skłania do ryzykownej jazdy.
Żeby nie mieć dylematu co do wakacji i nie czekać na komunikaty o otwarciu granic, Emilia z mężem postanowili spełnić swoje marzenie: zostali działkowcami. Kupili okazyjnie prawo do użytkowania działki, rzut beretem od domu. Poprzednia właścicielka chciała za 400-metrowy plac z drewnianym domkiem i składzikiem na narzędzia 30 tys. Gdy jednak z miejskich planów wyczytali, że środkiem parceli ma biec nowa ulica, zbili cenę i kupili działkę, licząc, że zapowiadana inwestycja nie ruszy zbyt szybko. – Wakacje mamy więc już zaplanowane: będziemy karczować i siać niezależnie od rozwoju pandemii – mówi Emilia. Przekonuje, że to idealne rozwiązanie. Gdy jeszcze niedawno na ulicach trzeba było zasłaniać twarz, na działkach nie było takiego obowiązku. – Oddychamy tu pełną piersią i czujemy się bezpiecznie.

Strach w granicach prawa

– Pierwszego dnia, gdy otworzono galerie handlowe, poszłam na zakupy. Gdy ruszyły kawiarnie, kupiłam ulubioną latte – opowiada Paulina Janicka, sekretarka w kancelarii adwokackiej. Gdy pochwaliła się znajomym, zalała ją fala krytyki. – „Nieodpowiedzialna i pusta”, tak mogę streścić komentarze pod swoim adresem. Co ja na to? Rościmy sobie prawo do oceniania innych, to nasza narodowa cecha. I nawet pandemia tego nie zmieniła.
Paulina przekonuje, że nie robi nic bardziej niebezpiecznego niż codzienne zakupy w sklepie spożywczym.
Na dowód proponuje wspólny wypad do centrum handlowego na Mokotowie w sobotnie popołudnie. To pora, kiedy „przed koronawirusem” trudno było znaleźć jakiekolwiek miejsce na parkingu. Teraz nie ma z tym problemu. Przed wejściem zakładamy maseczki. Przy drzwiach stoi bezdotykowy automat z płynem dezynfekującym. W każdym butiku kolejny dozownik i jednorazowe rękawiczki. Obsługa przypomina o ich założeniu przy wejściu. Paulina zagaduje sprzedawczynię, czy nie boi się pracować w czasach wirusa. – Bardziej się boję, że stracę pracę, bo szefowej nie będzie się opłacało otworzyć sklepu – odpowiada, pokazując wymownie na zamknięty lokal po drugiej stronie galeryjnej alei; manekiny w starej kolekcji ubrań pokrywa cienka warstwa kurzu, bo spółka, która jest właścicielem kilku popularnych marek odzieżowych, postanowiła nie otwierać punktów w centrach handlowych.
– Jeżeli postrzegamy dane zdarzenie jako kontrolowalne i wiemy, co w tej sytuacji zrobić, oceniamy ryzyko jako mniejsze od ryzyka niepoddającego się kontroli. Np. dokładnie słucham zaleceń służb sanitarnych, więc nie zachoruję – mówi Marta Znajmiecka-Sikora. Dochodzi do tego skłonność egocentryczna, czyli przekonanie, że podejmowane przez nas działania prewencyjne i profilaktyczne są skuteczniejsze od tych, które podejmują inni. Starannie dbam o higienę, mam lepszą maseczkę niż sąsiad, używam skuteczniejszego płynu... – Warto też wspomnieć o zjawisku przeciwstawnym, opisanym jako syndrom czarnobylski. To nierealistyczny (tzw. defensywny) pesymizm, który zaobserwowano po awarii w elektrowni jądrowej. Wielu ludzi uważało wtedy, że są bardziej niż inni narażeni na szkodliwe promieniowanie. Wrażenie to przyniosło pewne skutki pozytywne: pesymiści częściej niż realiści i optymiści podejmowali działania, których celem było przeciwdziałanie wystąpieniu chorób wywołanych napromieniowaniem, takie jak np. picie płynu Lugola, powstrzymanie się od jedzenia nabiału i nowalijek, minimalizowanie przebywania na otwartym terenie – dodaje Znajmiecka-Sikora.
– Ja też długo się bałam. Karnie wykonywałam wszystkie polecenia. Gdy trzeba było siedzieć w domu, siedziałam. Gdy zamknięto parki, nawet za nimi nie tęskniłam. Zakładałam maseczki, wychodząc na ulicę także wtedy, gdy część ekspertów kwestionowała ich sens. Słuchałam informacji o liczbie zakażonych, zgonach. Narastał we mnie lęk, który paraliżował – tłumaczy Paulina. Im bardziej się mu poddawała, tym mocniej cierpiały na tym jej relacje rodzinne i zawodowe, bo ile można uśmiechać się do kamerki w komputerze podczas zdalnych spotkań? Dlatego gdy pojawiła się okazja na kawę w galerii, była przerażona, ale i zdecydowana. – Nie łamię prawa. Robię to, na co dziś oficjalnie pozwalają nam rządzący. A jak ktoś nadal widzi we mnie osobę nieodpowiedzialną, to powiem, że jutro znów idę do kina. Ku uciesze mojej i właściciela, który zarobi na biletach.

Fake news i dysonans poznawczy

Według badania SW Research „Polacy w czasie epidemii” wprowadzane i zapowiadane przez rząd łagodzenie restrykcji nas zaskoczyło. W połowie maja tylko 14 proc. osób przewidywało, że obowiązek zasłaniania ust i nosa w miejscach ogólnodostępnych zostanie zniesiony w ciągu dwóch tygodni. Jednocześnie wyniki pokazały, jak zmienia się percepcja koronawirusa: z zagrożenia medycznego na ekonomiczne. W efekcie mniej dbamy o reżim sanitarny w codziennych sytuacjach. Około 3/4 Polaków dla ochrony przed wirusem często i dokładnie myje ręce. Niby nieźle, ale miesiąc temu robiło to 82 proc. pytanych. W ciągu miesiąca o 4 pkt proc. zmalała również liczba osób, które korzystają z płynów dezynfekujących, a o 8 pkt proc. (do 58 proc.) odsetek tych, którzy jako środek bezpieczeństwa wybierają niewychodzenie z domu bez konieczniej potrzeby.
– Czy ci ludzie, którzy nie noszą maseczek, to osoby, które przechorowały koronawirusa, przeszły kwarantannę i nabyły odporność? Dlatego nie muszą zasłaniać twarzy? – pyta Olga, obserwując klientów wychodzących ze sklepu. Jest na spacerze z dziećmi po raz pierwszy od (szybko liczy w pamięci) przynajmniej czterech miesięcy. Poprzednio rozmawiałyśmy jeszcze w marcu. – Wtedy wydawało mi się, że to jedyne rozwiązanie: zaszyć się, odciąć od świata. Modliłam się, żeby udało nam się przetrwać w zdrowiu.
Olga i Jakub mają czworo dzieci. Zdecydowali się na opcję bezkompromisową, gdy tylko pojawiły się doniesienia o pierwszych zakażeniach u naszych zachodnich sąsiadów. Dzieci raz dziennie wychodziły do niewielkiego ogródka przylegającego do ich mieszkania. Ale tylko wtedy, kiedy sąsiedzi byli w domach. Olga nie pracuje, Kuba jest zatrudniony w firmie budowlanej teścia, więc z planami i szkicami rozłożył się na kuchennym stole. Zakupy najpierw przynosili im pod drzwi zaprzyjaźnieni sąsiedzi, a odkąd i oni zrezygnowali z regularnych wypraw do sklepu, Kuba zaopatrywał dom w najpotrzebniejsze sprawunki raz na trzy dni. – I tak trwaliśmy, a atmosfera gęstniała. Zresztą, czemu się dziwić: sześć osób na niespełna 60 mkw. – przyznaje Olga. Jako rodzina przetrwali czas największych ograniczeń. – Czasem mam wrażenie, że ktoś nas obserwował, bo poluźnienie przyszło w chwili, gdy już naprawdę brakowało nam powietrza.
Co teraz? Dzieci marzą o placach zabaw, ale te jeszcze straszą resztkami czarnej folii, którymi oklejono je na początku pandemii. Z piaskownic wyrastają gęste trawy, a samosiejki rozsadzają kolorową nawierzchnię. – Krajobraz jak z filmu grozy – opisuje Olga. Na razie ma więc wytłumaczenie: nie da się tu bawić. A co dalej? Nie wie. Dzieci ciągną do ludzi, ona też. Ale jak to tak teraz, po tygodniach zamknięcia, nagle się spotkać? Ona nawet z własnymi rodzicami ostatni raz widziała się miesiąc temu na dystans: starsi państwo podjechali pod ich okna zobaczyć wnuki. Machali sobie i przesyłali pocałunki. – I nagle mogę wejść do każdego sklepu bez ograniczeń? Nie potrafię się z tym uporać, nikt mnie nie przekonał, że jest bezpieczniej niż miesiąc temu – mówi w emocjach. Teraz Kuba musi wrócić do pracy, będzie wychodził, przychodził i cała ich dotychczasowa ostrożność bierze w łeb. – To po co siedzieliśmy w domu, po co było to wszystko?
Doktor Roland Zarzycki z Collegium Civitas zajmuje się problemami z pogranicza socjologii i ekonomii. Przekonuje, że mamy teraz często do czynienia z klasycznym przypadkiem dysonansu poznawczego. Konflikt dwóch wielkich wartości: troski o zdrowie bliskich i niepokoju o finanse. – Dysonans to trudne doświadczenie, dlatego zwykle próbujemy się z nim szybko uporać. Jak nie udaje się racjonalnie, przyjmujemy jedną perspektywę i się jej trzymamy – mówi.
Przekaz, który dociera do ludzi, jest niejednoznaczny. Z jednej strony wolno nam coraz więcej, znoszone są obostrzenia. Z drugiej – pod względem dobowej liczby nowych zachorowań wyprzedzamy Włochy. – Są osoby, w których strach przed COVID-19 jest wielki i autentyczny. Dla nich informacja, że można chodzić bez maseczek w przestrzeni publicznej, brzmi przerażająco. Ich reakcja? Alienacja, jeszcze większy lęk przed wychodzeniem albo narastające uczucie, że zostali oszukani, że zbyt łatwo uwierzyli doniesieniom o skali pandemii. Inni od początku lekceważyli zagrożenie, twierdzili, że jest „przereklamowane”. Teraz rozkwitają wśród nich postawy sarkastyczne, komentarze w stylu „Karano mandatami, a teraz szast – prast i już możemy chodzić do galerii, kina i kościoła?”. Kolejni ulegali gorączce kupowania masowo rękawiczek i płynów do dezynfekcji. Gdy teraz mówi im się, że mogą puścić dziecko do przedszkola i pójść do fryzjera, czują, że dali się… podpuścić, ulegli wyolbrzymionym emocjom. To rozczarowanie powoduje, że patrzą na globalny obieg informacji krytycznie, jakby wszędzie spodziewali się fake newsa. Są straceni dla poważnego dyskursu społecznego, bo już nie wiedzą, komu i kiedy ufać – diagnozuje dr Zarzycki.

Cienka skóra, nieufne spojrzenia

Anna (prosi o anonimowość) ma plany. Ten weekend to obowiązkowe spotkanie z grupą kobiet. Teraz pracują nad „Time is on my side” The Rolling Stones. W wolnym tłumaczeniu: „mówisz, że chcesz być wolna, ale wrócisz, przybiegniesz z powrotem do mnie”. Zawsze szukają piosenki, w której można się wyszaleć, a słowa zmienić tak, żeby odpowiadały emocjom śpiewającej. W czasie pandemii najpierw próbowały spotykać się na Skypie, ale trudno krzyczeć ze świadomością, że sąsiad za ścianą słucha. Szybko więc wróciły do realu, najpierw w parku (tu jednak patrol kazał im się rozejść), by w końcu trafić do Lasu Kabackiego. Teraz, odkąd przywrócono możliwość organizowania zgromadzeń, spotykają się na legalu. Siedem kobiet, które od kilku lat tworzą nieformalną grupę wsparcia. Jedna walczyła z chorobą dziecka, druga mocno przeżywała rozruch własnej firmy... Pandemia była dla nich trudnym czasem, jeszcze trudniejsze były ograniczenia. – Człowiek jest zwierzęciem stadnym. W każdym razie my jesteśmy – podkreśla Anna. Na pytanie, czy nie boi się zakażenia, szpitala, odpowiada wymijająco. – Najciężej przechodzą to ludzie, którzy mają choroby towarzyszące. Nie znam nikogo, kto był w szpitalu. A to, co wiem, to medialne doniesienia. Z całym szacunkiem, ale wy, dziennikarze, przesadzacie. Żyjecie z budowania napięcia. Jak teraz wydarzy się coś mocnego, to uwaga ludzi zejdzie z koronawirusa. Czy nie tak się właśnie dzieje w USA, w Minneapolis, gdzie zginął mężczyzna przygnieciony kolanem przez policjanta?
Doktor Jolanta Tkaczyk, ekonomistka z Akademii Leona Koźmińskiego, twierdzi, że zachowujemy się modelowo, bo przecież każdy kryzys ma kilka etapów. Po szoku jest adaptacja, a następnie próba odnalezienia się w nowej normalności. – Efektem przerażenia była potrzeba wspólnotowości, jednoczenie się. Jednak na etapie adaptacji zaczynają pojawiać się głosy odrębne, dywersyfikujemy się ze względu na podejście do wirusa. To dlatego, że nie każdy ma taką samą odporność zdrowotną i ekonomiczną. Jedni stracili pracę, obcięto im pensje, innych to ominęło. A w czasie odmrażania gospodarki te różnice stają się już bardzo wyraźne. Interes społeczny, który był ważny na początku, ustępuje miejsca indywidualnym celom – podkreśla.
To, czego Anna się dziś obawia, to powtórki z zamkniętych szkół, parków, limitów w sklepach, zakazów na ulicach. – Nie potrafię ocenić, czy tamte decyzje rzeczywiście wyhamowały w Polsce rozwój pandemii. Na pewno jednak uderzyły mnie po kieszeni, inne dziewczyny też ledwo dały radę, niezależnie od branży. A są wśród nas m.in. nauczycielka z prywatnego przedszkola, właścicielka butiku, psycholog, trenerka personalna i dentystka – wylicza.
Doktor Tkaczyk ostrzega, że na tym etapie pandemii mogą wyrastać nowe barykady i podziały społeczne. Z jednej strony są ci, którzy powtarzają: za wcześnie na odmrażanie, bądźmy ostrożni, dbajmy o słabszych. Z drugiej słuchać głosy: chcemy żyć normalnie, pracować, rachunki same się nie zapłacą. – Skończyły się zachowania stadne z marca czy kwietnia, kiedy masowo wykupywaliśmy papier toaletowy, ale też tworzyliśmy grupy wsparcia dla osób starszych. Dziś, po tygodniach życia w ciągłym zagrożeniu, nerwy mamy napięte, a skórę cieńszą. W takiej atmosferze nietrudno o konflikty – zaznacza.
Roland Zarzycki zastanawia się, jak będzie w kolejnych miesiącach. – Nie chodzi o to, czy jesienią koronawirus znów uderzy silniej, bo przed tym eksperci już ostrzegają. Ważniejsze jest to, czy czeka nas druga medialna fala, która rozkręci na nowo masowe przerażenie. A to się wiąże z wzajemnym zaufaniem, a raczej jego brakiem – mówi.
Przypomina doniesienia o łamaniu kwarantanny i o pacjentach, którzy oszukują lekarzy. Czy więc możemy być pewni człowieka, z którym spotykamy się teraz w sklepie, biurze, szkole? – Te wątpliwości budują napięcie między ludźmi, które szybko nas nie opuści – twierdzi dr Zarzycki.
Już tylko 58 proc. Polaków jako środek bezpieczeństwa wybiera niewychodzenie z domu bez koniecznej potrzeby