Niewiele zdarzeń równie szybko i diametralnie zmienia codzienność zwykłych ludzi, jak ekonomiczny krach.
Dziennik Gazeta Prawna
Sytuacja jest grobowa. To największy szok, jaki kiedykolwiek dotknął naszą gospodarkę – oznajmił pod koniec kwietnia w amerykańskiej telewizji ABC Kevin Hassett. Słowa doradcy ekonomicznego prezydenta Donalda Trumpa zdają się potwierdzać z każdym dniem.
Choć na wsparcie firm oraz stymulowanie gospodarki rząd USA wyasygnował już niewyobrażalną kwotę 3 bln dol., pozytywnych efektów działań nie widać. Za to pracę straciło już ponad 26 mln Amerykanów. Ledwie trzy miesiące temu Trump chwalił się najniższym od 50 lat bezrobociem, które wynosiło 3,5 proc. Dziś zbliża się ono do 13 proc., a wedle prognoz Biura Budżetowego Kongresu w III kw. przekroczy 16 proc.
Obrazowe powiedzenie mówi, że „gdy Ameryka ma katar, to kicha cały świat”. Ale jest jeszcze inna prawidłowość: gdy nagle Amerykanie zaczynają żyć inaczej, wkrótce ich śladem podąża reszta świata.

Namiastka raju

– Olbrzymie bogactwo wytworzone przez nasze przedsiębiorstwa i przemysł i gromadzone dzięki naszej gospodarności zostało rozłożone szeroko wśród członków społeczeństwa – mówił w pożegnalnym przemówieniu 4 grudnia 1928 r. Calvin Coolidge. – Przekroczyliśmy granicę oddzielającą zaspokojenie potrzeb od luksusu – podkreślał kończący urzędowanie prezydent.
Polityk miał powody do zadowolenia, podobnie większość Amerykanów. Już w pierwszej dekadzie XX w. Stany Zjednoczone wytwarzały tyle dóbr, ile wszystkie kraje europejskie razem wzięte. Podczas I wojny światowej gospodarka jeszcze bardziej przyśpieszyła, a po zakończeniu konfliktu kraj przeżył dekadę rozkwitu. „W rzeczywistości lata dwudzieste były najpomyślniejszym okresem w historii Ameryki – może nawet bardziej pomyślnym niż obfite lata 50.” – twierdzi w „Historii świata. Od Rewolucji Październikowej do «Solidarności»” Paul Johnson. „Po raz pierwszy wiele milionów ludzi pracy opłaciło ubezpieczenia (suma ubezpieczeń na życie i od wypadków przekroczyła 100 mln dol.), dorobiło się oszczędności, które w ciągu dziesięciolecia wzrosły czterokrotnie, oraz udziałów w przemyśle” – pisał.
Kilkanaście milionów Amerykanów kupiło nowe domy, ponad 20 mln pierwszy samochód. Podobną siłą, co oparta na konsumpcji gospodarka, odznaczała się kultura skierowana do masowego odbiorcy. Amerykańskie literatura, muzyka i teatr stały się prekursorami najmodniejszych trendów. Aktorzy z całego świata marzyli, by wystąpić w musicalu na Broadwayu, a muzycy o tym, by grać jazz jak czarni Amerykanie. Ale największą moc miało kino.
„Tak jak zakłady Forda, wytwórnia hollywoodzka rozbijała proces produkcji na serię operacji. Była zatem sekcja pisarzy – jedni wymyślali pomysły na akcje, drudzy pisali ostateczne scenariusze, jeszcze inni tworzyli napisy, pojawiające się w filmach niemych. Powstawały sekcje odpowiedzialne za kostiumy, dekoracje i konserwację coraz bardziej złożonego wyposażenia, kręcenie filmów, reklamę, marketing oraz finanse” – opisuje skomplikowaną machinę fabryki snów w „Dziejach kultury Stanów Zjednoczonych” Marek Gołębiowski.
Wytwarzane taśmowo, niczym auta w fabrykach, filmy podbijały świat, kształtując gusta. Dzięki gospodarce i kulturze, która przestała być elitarna, Ameryka oszałamiała, a jednocześnie uwodziła resztę świata. Aż nadeszła jesień 1929 r.

Czarna przyszłość

„W czwartek 24 października 1929 r., w dniu krachu na Wall Street, wielu bankierów popełniło samobójstwo, rzucając się z okien wieżowców. W hotelach portierom polecono pobierać opłatę z góry. «Pan nocuje czy skacze?» pytali bez ogródek” – opisuje w książce „Eleanor Roosevelt: Między namiętnością a polityką” Beata de Robien.
Skala krachu była niewyobrażalna. W krótkim czasie pracę straciło 20 mln osób, a jedno cześnie upadały banki. Ci, którzy posiadali oszczędności, akcje, środki na funduszach emerytalnych, zostali z niczym. „Roosevelt, który jako dobry patrycjusz poczuwał się do odpowiedzialności wobec obywateli, błyskawicznie zorganizował pomoc dla najbardziej potrzebujących. Na ulicach Nowego Jorku Eleanor rozdawała bezrobotnym kanapki i kawę” – pisze de Robien.
Tymczasem bezrobocie w USA przekroczyło 25 proc., zaś w stanie Cleveland osiągnęło poziom 50 proc. Co gorsza, przez kolejne lata rynek pracy wyglądał tak samo: było jej niewiele, a pracodawcy płacili grosze. Próby organizowania wielkich robót publicznych przez administrację prezydenta Herberta Hoovera niewiele w tym względzie zmieniały. O desperacji ludzi świadczy to, że ponad 100 tys. bezrobotnych złożyło w ambasadzie ZSRR podanie o pozwolenie na wyjazd do pracy. Skonsternowani Sowieci, podejrzewając operację szpiegowską, długo odrzucali wnioski. W końcu dla uzyskania dobrego efektu propagandowego wpuścili 6 tys. amerykańskich robotników. Po czym przebiegły Stalin zaproponował, żeby koncerny z Ameryki budowały w Związku Radzieckim huty, stalownie, wielkie fabryki traktorów i samochodów – wszystkie te zakłady łatwo było przestawić na produkcję zbrojeniową.
Ich stawianiem oraz zarządzaniem produkcją zajmowała się kadra techniczna sprowadzona z Ameryki. Paradoksalnie ludzie ci mogli uważać się na początku lat 30. za wybrańców losu, bo zapewniano im luksusy, jakie właśnie traciła klasa średnia w USA. „Piękne murowane wille, złożone z 6 pokoi, kuchni, łazienki, zaopatrzone w centralne ogrzewanie, wodę zimną i gorącą, byłyby ozdobą amerykańskiego miasta” – opisywał w 1931 r. korespondent „The New York Evening Post”. W tym samym czasie w USA domy z powodu długów straciło 600 tys. rodzin.

Przeżyć kolejny dzień

„Każdy pragnął jedynie przetrwać następny dzień, mieć czym nakarmić głodne dzieci, w zimie napalić w piecu, opłacić czynsz lub leczenie oraz mieć co włożyć na siebie, idąc na poszukiwanie pracy lub w kolejkę po jałmużnę, gdy wszystko inne już zawiodło” – opisuje ówczesną codzienność społeczeństwa USA Renata Nowaczewska w pracy „Dobroczynna Ameryka”. „Jesienią 1930 r. na ulicach wielu miast pojawili się sprzedawcy jabłek. Jeśli bezrobotny, któremu na kredyt dano skrzynkę jabłek, sprzedał wszystkie po 5 centów za sztukę, jego zysk wynosił 10 centów. Wkrótce w samym Nowym Jorku było 6 tys. takich sprzedawców, którzy, cytując słowa dziennikarza Gene’a Fowlera «przycupnęli na sumieniu tego miasta, jak na wpół zapomniany grzech»” – opisuje.
Ich liczba w amerykańskich miastach była tak wielka, że prezydent Herbert Hoover podczas jednego ze spotkań z dziennikarzami oznajmił, iż „wiele osób opuściło swoje stanowiska pracy, ażeby podjąć lepiej płatne zajęcia, sprzedając jabłka”. Ta szeroko cytowana przez prasę uwaga sprawiła, że wyborcy zaczęli go postrzegać jako człowieka bez serca. Pomimo olbrzymich wysiłków Białego Domu, by przezwyciężać kryzys, brak okazania zrozumienia sprzedawcom jabłek przekreślał szanse prezydenta na reelekcję.
Utrata wiary w pomoc rządu sprawiła też, że wielu Amerykanów zdecydowało się porzucić rodzinne strony, ruszając na poszukiwanie pracy. Wkrótce „hobos” – bo tak ich nazywano – stworzyli społeczność prawie miliona koczowników przemieszczających się od miejscowości do miejscowości, by znaleźć okazyjny zarobek. Podróżowali na gapę pociągami, wskakując do wagonów towarowych, lub wędrowali pieszo wzdłuż głównych dróg międzystanowych. Gdy zaczynali kilkuletnią wędrówkę, ponad 250 tys. z nich nie miało ukończonych 18 lat. Często wyruszali na nią za zgodą rodziców, którzy nie widzieli szans na zapewnienie utrzymania swoim dzieciom. „Miałem 17 lat, a Ken miał 16 lat i było dużo hałasu, że jaskinie Carlsbad w NM (wielka atrakcja turystyczna w stanie Nowy Meksyk – red.) są otwarte dla publiczności. Wyskrobałem 5 dolarów z koszenia trawników, sprzedaży czasopism i tak dalej. Ken skombinował 5 dolców” – tak zaczyna się jedna z 3 tys. podobnych do siebie relacji, spisanych przez młodych „hobos” na potrzeby archiwum Wielkiego Kryzysu.
Nastoletni Cliff Fitzgerald wyruszył razem z niewiele młodszym Kennethem Warrenem z Hobbs w Teksasie do odległego o 300 km Carlsbad. Podróżowali pociągiem, uczepieni metalowej drabinki, przy drzwiach jednego z wagonów towarowych. Po kilku godzinach jazdy o mały włos nie przypłacili tego życiem. „Gdy tylko zapadłem w sen wywołany nagłym zmęczeniem, puściłem uchwyt, Ken wyciągnął rękę i złapał mnie! Jedną ręką mocno trzymał mnie za ramię, drugą próbując utrzymać poręcze. Na szczęście dla nas obu udało się” – wspominał Cliff Fitzgerald. Wielu innych nie miało tyle szczęścia. Wypadki i głód zbierały wśród nich krwawe żniwo.

Świat na głowie

„Kiedy ludzie nie mają pieniędzy, pierwszą rzeczą, z jakiej rezygnują, są książki” – zauważał na początku lat 30. John Steinbeck. To nie dziwi, bo strawa duchowa tylko do pewnego momentu może zastąpić jedzenie. „W pewnym momencie szacowano, że wyłączywszy farmerów i ich rodziny – ok. 34 mln mężczyzn, kobiet i dzieci nie otrzymywało wcale pieniędzy” – pisze Paul Johnson. „Posiadacze nieruchomości nie mogli inkasować czynszu, a więc i płacić podatków; miasta nie miały żadnych dochodów, a więc przestał funkcjonować system zasiłków (nawet ten szczątkowy) oraz ustały usługi komunalne. W Chicago zaległe pensje nauczycieli sięgały sumy 20 mln dol. W niektórych regionach szkoły zamknięto na większą część roku” – wylicza.
W samym Nowym Jorku 300 tys. dzieci przestało się uczyć, bo miasto pozamykało szkoły. Nie lepiej działo się na uniwersytetach. Jako że o ćwierć miliona mniej młodych ludzi w 1930 r. zgłosiło akces na studia, a wielu innych nie było stać na płacenie czesnego, zbankrutowało 1,5 tys. wyższych uczelni. Nic dziwnego, że padały również księgarnie, a pisarze klepali biedę. Ale mimo wszystko ludzie nie potrafili rezygnować ze wszelkich przyjemności.
Po dwóch latach zapaści z 86 teatrów znajdujących się na Broadwayu oraz jego okolicach działało już tylko 28. Ale gdy o spektaklu robiło się głośno, widownia pękała w szwach – i to niezależnie od ceny biletów. Kiedy w 1931 r. kończono budowę górującego nad Nowym Jorkiem wieżowca Empire State, pół miliona Amerykanów wydało dolara, żeby wjechać windą na samą górę. Taką samą popularnością cieszyły się kina. „Pewien człowiek, widząc na Broadwayu kolejkę przed kinem na «Światła wielkiego miasta», zapytał zatroskany: «To po chleb czy do banku?»” – opisuje w „Zaledwie przedwczoraj. Historia Ameryki lat dwudziestych” Frederick Lewis Allen.
Gdy w 1931 r. „Światła wielkiego miasta” trafiły do kin, ludzie na co dzień mieli do czynienia z kolejkami: stali w nich po darmową żywność lub gdy pojawiła się plotka, że jakiś bank ma upaść i próbowali wyjąć oszczędności. Realia kryzysowej codzienności sprawiały, że to, co kiedyś było nienormalne, stawało się zwyczajne. Podobnie działo się z postrzeganiem społecznych ról oraz profesji. Amerykański mit mówiący, iż dzięki ciężkiej pracy i uporowi każdy może dorobić się fortuny, czynił z ludzi interesu osoby cieszące się powszechnym szacunkiem. Ale podczas Wielkiego Kryzysu, pomimo rozpaczliwych wysiłków, miliony niegdyś całkiem zamożnych Amerykanów nie potrafiły podźwignąć się z nędzy. To zmieniało optykę. Po raz pierwszy w historii Stanów Zjednoczonych przeciętni ludzie gremialnie okazywali niechęć najbogatszym.

To, co podnieca

Ubocznym skutkiem kryzysu był gwałtowny wzrost liczby osób uzależnionych od narkotyków oraz alkoholu. Szybko przybywało też przestępstw. A z powodu wprowadzonej w 1919 r. prohibicji gangi zajmujące się nielegalnym obrotem alkoholem i hazardem rosły w siłę, trzęsąc miastami.
Twórcy próbowali nadążać za rzeczywistością, kręcąc takie filmy jak „Człowiek z blizną” (1932 r.) czy „Wróg publiczny nr 1” (1932 r.). Ale wtedy świat biznesu postanowił to ukrócić. Korporacje władające wytwórniami filmowymi wspólnie ustanowiły kodeks produkcyjny narzucający rygorystyczną kontrolę cenzorską. Zakazano pokazywania w filmach scen miłosnych (nawet długich pocałunków). W przypadku takich wydarzeń jak gwałt, uwiedzenie czy cudzołóstwo można było je jedynie zasugerować, ale pod warunkiem że winnych spotka potem surowa kara. „Nie można było wspominać o prostytucji, mieszaniu się ras, zboczeniach seksualnych czy narkomanii. (…) Nie wolno było wyśmiewać jakiegokolwiek aspektu jakiejkolwiek religii, okazywać okrucieństwa wobec zwierząt czy dzieci, bądź też przedstawiać operacji chirurgicznej – zwłaszcza porodu. Nie można było pokazywać przestępstwa ze szczegółami, broni ani stróżów prawa ginących z rąk przestępców” – wylicza Marek Gołębiowski.
Wielki Kryzys nie miał prawa zaistnieć na ekranach kinowych. Amerykanin z holly woodzkich produkcji z lat 30. mieszkał w schludnym domku w spokojnej dzielnicy i nie trapiły go problemy natury materialnej. Pierwszy film opowiadający o tym, jak wyglądało życie obywateli Stanów Zjednoczonych w latach Wielkiego Kryzysu, „Grona gniewu” (ekranizacja powieści Johna Steinbecka), powstał dopiero w 1940 r. Co ciekawe, to wielkie zafałszowanie rzeczywistości wcale nie wzbudzało gniewu widzów. Wręcz przeciwnie, im gorzej im się żyło, tym bardziej pragnęli oglądać na kinowym ekranie słodkie i wesołe bajki.
Towarzyszył temu zanik publicznej fascynacji seksem, który w latach 20. stał się jednym za najpopularniejszych motywów, tysiące razy ogrywanym w sztukach teatralnych i produkcjach filmowych. Ameryka i Europa zachłysnęły się erotyką i im bardziej rosła zamożność, tym dalej przesuwały granice tego, co dozwolone w życiu publicznym. I nagle od zimy 1929 r. zbiorowe zachowania ludzi uległy odmianie. „Mogę już z całym przekonaniem oświadczyć, że seks przywłaszczony przez teatry stał się nudny jak hipoteka i nie chcę o nim więcej słyszeć” – pisał w 1930 r. na łamach „The New Yorkera” Robert Benchley. „Mam całkowicie dość buntowniczej młodości i wiktoriańskich rodziców i nie obchodzi mnie, czy wszystkie dziewczęta amerykańskie schodzą na złą drogę lub chcą zejść na złą drogę bądź utrzymywać się z tego. Proszę tylko o jedno: nie piszcie już o tym sztuk i nie oczekujcie, że wysiedzę na nich” – podkreślał wpływowy krytyk teatralny.
Broadway zalała więc fala sztuk o romantycznej miłości. Za trendem tym podążyła kobieca moda. O ile w latach 20. spódnice stawały się coraz krótsze, o tyle z początkiem nowej dekady nastąpiło ich wydłużenie. Nagle wróciły także XIX-wieczne falbanki oraz gorsety. To zmusiło eleganckich mężczyzn, by znów zakładali fraki i białe rękawiczki. Nie wszyscy czuli się tym zachwyceni. Śledzące ten trend pismo „Des Moines Sunday Register” jesienią 1930 r. donosiło, iż studenci stanowego uniwersytetu w Iowa skarżyli się, iż z ich uczelni zupełnie zniknęły „gorące panienki”. Tęsknili więc gremialnie za dziewczętami, które „wcześniej nosiły płaszcze z lamparciej skóry, jeździły drogimi samochodami i siały zgorszenie”.

Tęsknota za nowym

Ogromne wstrząsy, jakie niósł ze sobą Wielki Kryzys, podważały pewniki. A to powodowało, że przed intelektualistami otwierały się wspaniałe perspektywy. „Te lata nie były latami chudymi, lecz latami rozbudzonej aktywności. Nie można było nie cieszyć się z powodu nagłego, nieoczekiwanego załamania się owego głupiego, gigantycznego oszustwa” – wspominał swoją radość z zawalenia się dotychczasowych porządków Edmund Wilson. Na początku lat 30. za sprawą swojej publicystyki redaktor naczelny „The New Republic” wyrósł na jedną z najbardziej wpływowych postaci, kształtujących zdanie opinii publicznej w USA. „Wilson mądrze wyczuł, że dla intelektualistów nadszedł dobry okres lub raczej czas ich wpływów” – twierdzi Paul Johnson.
Idee znajdujące się dotąd zupełnie na marginesie życia publicznego nagle nabierały mocy. W Stanach zaroiło się od przeciwników wolnego rynku oraz kapitalizmu, domagających się mocnego państwa kontrolującego gospodarkę. „Wszyscy chcieli planowania. Najbardziej poczytny z amerykańskich historyków, Charles Beard, zalecał «plan pięcioletni dla Ameryki»” – pisze Johnson. „Okres skrajnego indywidualizmu pozostawiliśmy już za sobą” – ogłosił w grudniu 1931 r. prezydent United States Chamber of Commerce (Izby Handlowej USA) Henry Harriman.
Działy się rzeczy niebywałe, bo Amerykanie domagali się solidarności społecznej i tego, by była ona w biznesie ważniejsza od zysków. Podobnie rzecz się miała z rozbudowaniem instytucji państwa – chciano, by były w stanie gwarantować pomoc socjalną dla najbardziej potrzebujących. Na niwie teorii ekonomicznych rosnące grono oddanych zwolenników zdobywały postulaty wyklętego przez wyznawców leseferyzmu Johna M. Keynesa.
Równocześnie obywatele rozglądali się za nowymi przywódcami, którzy nie zostali skompromitowani przez kryzys. W USA rozbłysła gwiazda Franklina D. Roosevelta, który potrafił zaprezentować się wyborcom jako osoba spoza rządzącego dotąd establishmentu, choć przecież od lat do niego należał. Jednak w czasach chaosu od faktów zawsze ważniejsze jest to, w co ludzie chcą wierzyć. Roosevelt zaś im obiecywał, że: „nigdy więcej (USA – red.) nie podda się filozofii ery boomu, czyli dziko panoszącemu się indywidualizmowi, kłamliwej obietnicy, że biznes jest wspaniały, gdyż został zbudowany na podwalinach finansowej kontroli środków i cyklu produkcyjnego, skupionej w nielicznych rękach”.
Takie hasła przed 1929 r. przeraziłyby wyborców i przekreśliły w USA karierę każdego polityka. Jednak wielkie kryzysy mają to do siebie, że zmieniają codzienne życie ludzi nie do poznania, tworząc je od nowa.